Pamiętacie Plastusia? A Jacka i Agatkę? Teraz możemy przeczytać biografie pisarek, które ich stworzyły.
Dwie literatki, których twórczość poświęcona jest tylko i wyłącznie najmłodszym, dwie biografie – Kownacka. Ta od Plastusia Olgi Szmidt i Wanda Chotomska. Nie mam nic do ukrycia Barbary Gawryluk. Jak to często bywa w przypadkach takich książek, metoda pisarska jest równie ciekawa co materia, której zostaje przyporządkowana.
Poetka-nomadka
Łatwiejsze zadanie ma Barbara Gawryluk: Wanda Chotomska (rocznik 1929) żyje i może odpowiedzieć na pytania, wyjaśnić wątpliwości czy biograficzne niejasności. Żyje też wielu z jej przyjaciół, współpracowników, współautorów: Bohdan Butenko, Józef Wilkoń, Adam Kilian, Włodzimierz Korcz czy – z młodszego pokolenia – Grzegorz Kasdepke. Same znakomite nazwiska – nic więc dziwnego, że Gawryluk udaje się stworzyć fascynujący kolaż z rozmów z autorką i jej bliskimi, sprawnie skomponowany według dwóch pokrywających się osi: biograficznej i tematycznej.
Chotomska ze swadą i ogromnym poczuciem humoru opowiada o swoim dzieciństwie spędzonym w Warszawie pod kuratelą zamożnych rodziców, dbających o edukację córki. Chotomska uczy się w szkole Fundacji im. Wandy z Posseltów Szachtmajerowej, do której wcześniej uczęszczały m.in. córki Józefa Piłsudskiego, jej nauczycielką jest Janina Słonimska, bratowa poety Antoniego, dom Chotomskich odwiedza Melchior Wańkowicz, przyjaciel ojca z młodości, a w mieszkanie obok należy do Eugeniusza Bodo, którego doga z upodobaniem głaszcze mała Wanda.
To jest opowieść o dwudziestoleciu międzywojennym, jakie lubimy sobie wyobrażać: spacery po Ogrodzie Saskim, kokardy we włosach, poeci przy stolikach, Warszawa Paryżem Północy.
Nie ma tu miejskiej biedoty, problemów mieszkaniowych, napięć społecznych – one nie były doświadczeniem rodziny Chotomskich, która stosunkowo gładko przeszła też przez lata wojenne. Dom przy Wroniej płonie, rodzina traci cały dobytek, ale udaje jej się przeżyć praktycznie w komplecie. Chotomscy wychodzą bez szwanku z powstania warszawskiego i rzezi Ochoty zakończonej pobytem na Zieleniaku, na którym rodzice przykrywają Wandę płaszczami, aby nie widziała tego, co się dzieje – i, co ważniejsze, żeby nie była widziana przez gwałcących kobiety żołnierzy. Dzięki pomocy zamożnego znajomego Chotomscy zostają uratowani z transportu, końca wojny doczekują w podwarszawskim majątku Moszna.
Gawryluk opiera się w swojej książce przede wszystkim na gawędziarskim talencie Chotomskiej, która pomimo zaawansowanego wieku nadal potrafi opowiadać barwnie i zajmująco, a do tego dysponuje imponującym archiwum własnej twórczości. Zdjęcia, rękopisy, książki, czasopisma – to wszystko jest w Nie mam nic do ukrycia starannie zreprodukowane i zaprezentowane czytelnikowi w barwnej okazałości.
Mam wrażenie, że z tej książki dałoby się spokojnie wykroić dwie pozycje – same rozmowy i album z przepięknymi realizacjami graficznymi epoki PRL-u, skierowanymi do najmłodszych odbiorców.
Kariera zawodowa Chotomskiej wiąże się też mocno z odkrywanym ostatnio na nowo Mironem Białoszewskim, współpracownikiem ze „Świata Młodych”. Białoszewskiemu poświęcony jest oddzielny rozdział, w którym poetka wspomina wspólne zabawy literackie, pisanie wierszy po linijce każde, żeby wyrobić normę, fantazyjne tłumaczenia pieśni chińskich pionierów. Chotomska opowiada też o zaginionych rękopisach Białoszewskiego, które weszły w skład przejętego przez Leszka Solińskiego archiwum poety, i o niepublikowanej kolekcji listów Marii Konopnickiej i Marii Dulębianki, które Soliński przywiózł z rodzinnego Żarnowca, a potem zabrał (prawdopodobnie) do Holandii, gdzie zmarł. Czy kiedyś zobaczymy jeszcze zaginione skarby polskiej poezji i epistolografii?
„Chcę już we wstępie przygotować czytelników tej książki: to jest zapis rozmów, wspomnień, odświeżania pamięci. Nie miałyśmy ambicji spisywania drobiazgowej biografii, bardziej interesowało nas odtworzenie klimatu (…)” – ostrzega Gawryluk. W tym obwarowaniu tkwi zarówno siła, jak i słabość jej książki. Siła, bo otrzymujemy pełną polotu opowieść utkaną z anegdot i klimatycznych zdjęć silnej, utalentowanej, charyzmatycznej kobiety. Słabość, bo obraz jest niepełny, skupiony na jasnych stronach, zbyt wygładzony. Czasami wyzierają z niego detale, które chciałoby się wywlec na bliższy plan. Pan Spielvogel, znajomy Żyd ojca, który bał się wychodzić na ulicę, bo był daltonistą i nie rozróżniał mundurów. Wojny nie przeżył. Krótka anegdota, za nią dramat. „Kiedy Ewa była mała, nie miałam dla niej czasu” – mówi Chotomska, wspominając, że córka mieszkała z babcią, bo w kawalerce matki nie było zbyt wiele miejsca. W innym miejscu wspomina, że pierwsze próby poetyckie córki podarła na strzępy, dodając krytyczny komentarz.
To brzmi jak materiał na opowieść o innej Wandzie Chotomskiej, sztorcującej nieprzygotowane do spotkań autorskich bibliotekarki, ludzi proszących o autograf na kartkach (a nie w książkach).
Jednak tej historii Gawryluk nie spisuje, pozostając na poziomie ujmującej laurki dla „poetki-nomadki”.
Wygładzanie wspomnień
O wiele trudniejszej misji podjęła się Olga Szmidt, twórczyni i redaktorka naczelna zawieszonego niedawno portalu „Popmoderna”, debiutująca pełnometrażową biografią Marii Kownackiej. Autorka Plastusiowego pamiętnika (i kilkudziesięciu innych pozycji przeznaczonych dla młodych czytelników) jest zagadką: znana, a jednak nieznana (proszę spojrzeć na lakoniczną notatkę w Wikipedii), pojawiająca się zawsze w kilku pozach i aspektach, jednowymiarowa. Do tej pory najbardziej kompleksowym opracowaniem na jej temat była Plastusiowa mama, zbiór wspomnień o autorce, opracowany przez Mariolę Pryzwan i wydany przez Państwowy Instytut Literacki w roku 2009 – niestety w fatalnym stylu. Bogaty materiał zgromadzony przez Pryzwan zostaje czytelnikowi podany w formie przypominającej słynny skecz Monty Pythona z grubym panem w restauracji – „Proszę wymieszać wszystko w wiadrze”. Brak przypisów, brak porządku, wspomnienia garderobianej obok rozmów z członkami rodziny Kownackiej, tu i ówdzie korespondencja, czytelnik musi przeprowadzić własne śledztwo chronologiczno-biograficzne, żeby połapać się w materiałach.
Olga Szmidt zaczyna od początku, opierając się na spisywanym przez Kownacką pod koniec życia pamiętniku, w którym autorka próbuje utrwalić losy swoje i przodków. Kownacka pisze z dwojakim nastawieniem: jako nestorka rodu i literatka chce zachować wspomnienia, jest do tego niejako zobowiązana – ale tworzy też rodzinne legendy, poddaje się temu, co Szmidt nazywa „pragnieniem dobrych korzeni”. W kolejnych dopiskach losy rodziny są wygładzane, ojciec, z którym łączyły Kownacką trudne relacje, staje się człowiekiem mądrym, błyskotliwym, materiałem na pisarza, zmarnowanym przez konieczność zajmowania się gospodarstwem. Kłopotliwą postacią jest także dziadek, Antoni Lesznowski, redaktor „Gazety Warszawskiej”, który jako dziennikarz wsławił się głównie antysemickimi poglądami.
Z problemami biograficznymi musi zmierzyć się też Szmidt. Kownacka to rocznik 1894. Ponad trzy dekady różnicy pomiędzy datą urodzin Kownackiej i Chotomskiej robią zasadniczą różnicę – współpracowników Kownackiej, ludzi, którzy ją pamiętają, zostało już bardzo niewielu, tym bardziej, że schorowana pisarka pod koniec życia nie była tak czynna zawodowo i marketingowo jak Wanda Chotomska. O wiele trudniej dotrzeć też do twardych faktów, uzupełnić białe plamy w biografii – mnóstwo dokumentów zaginęło w zawierusze pierwszej wojny światowej, w przesiedleniach, przeprowadzkach.
Kownacka-pisarka jest dobrze znana i udokumentowana, Kownacka-córka, Kownacka-kobieta, przyjaciółka, narzeczona – o wiele gorzej.
Przypomina to przypadek Ewy Szelburg-Zarembiny, o której opowiadają Ślady nieobecności Anny Marchewki. U Marchewki brak materiałów zamienia się w opowieść o bezsilności biografki. Przypomina też Kobro. Skok w przestrzeń Małgorzaty Czyńskiej , która puste miejsca w życiorysie rzeźbiarki łata analogiami. Szmidt przyjmuje tę drugą strategię: tam, gdzie nie może opowiedzieć o samej Kownackiej, szuka pokrewnych losów, biografii, tematów, próbuje oddać nastrój epoki. Przyznam, że nie przepadam za tą metodą, zamieniającą książkę w zbiór nie zawsze interesujących analogii. O ile ciekawe są świadectwa ludności cywilnej udającej się w 1915 na bieżeństwo, będące także doświadczeniem Kownackiej (pomijającej starannie ten temat w spisywanym Życiorysie), o tyle czytanie o zabójstwie Narutowicza czy przewrocie majowym nuży i rozbija tok narracji. Owszem, wydarzenia te były tłem życia Marii, ale czy w ogóle ją obchodziły? Nie ma na to żadnych dowodów.
Z książki Szmidt można wysnuć, że biografia Kownackiej albo była nieciekawa, albo nie poddaje się barwnemu opisowi. Są w tej książce interesujące epizody: życie w „szklanych domach” kolonii WSM na Żoliborzu w latach 30., wydawanie powstańczej gazety dziecięcej „Jawnutka” czy, z wątków osobistych, późna, platoniczna i niesamowicie zaborcza miłość do Janusza Szymańskiego, z którym Olga Szmidt miała okazję osobiście rozmawiać. To jest zdecydowanie najmocniejszy punkt tej książki, nie ze względu na skandaliczny posmak historii o starej kobiecie zakochanej bez pamięci w młodym mężczyźnie, który mógłby być jej synem, ale dlatego, że wreszcie pokazuje Kownacką jako osobę z krwi i kości, a nie zlepek póz i zapośredniczonych opowieści.
To, co było fundamentem nieuporządkowanej książki Pryzwan, pojawia się u Szmidt dość późno – trudny charakter pisarki, ujawniany głównie w mocno zaburzonych relacjach z rodziną, a szczególnie siostrzeńcami, których Kownacka usiłuje wychowywać i kontrolować. Bardzo ciekawe jest w autorce swoiste pęknięcie – kobieta, która całe życie wiążę z twórczością poświęconą dzieciom, sama nie zakłada rodziny, a najbliższych krewnych traktuje dość chimerycznie, wiążąc się z nimi węzłami finansowych zależności, stając się zamożną, kapryśną ciotką, której humory trzeba respektować. Skromna dziewczyna, która ubolewała nad brakiem odpowiedniego wykształcenia i ogłady, staje się poważaną pisarką, narcystycznie zapatrzoną w swoje dzieło, wykłócającą się z redaktorkami, ilustratorami, obsesyjnie liczącą nakłady swoich książek i frekwencję utworów w podręcznikach dla dzieci (czy aby inni pisarze nie są niesprawiedliwie faworyzowani?), starszą panią wypisującą epistoły w księgach skarg i zażaleń. Wydaje mi się, że lepszym pomysłem w przypadku tej książki było odstąpienie od chronologii, osnucie opowieści wokół późnej, problematycznej Kownackiej, umiejętne inkrustowanie obrazkami z przeszłości. W obecnym kształcie Ta od Plastusia pozostawia pewien niedosyt (spuścizna literacka autorki jest tu właściwie ograniczona do kwestii związanych z tytułową figurką z plasteliny).
Ciekawie wypada porównanie losów poetki i pisarki. Wykształcona i obyta Chotomska, panienka z dobrego domu, oczko w głowie rodziców, elegancka, zadbana, do chwili obecnej czynna zawodowo i uwielbiana przez czytelników, przyjaciółka poetów i artystów. Obok niej Maria Kownacka, wychowana w prowincjonalnym majątku, w rodzinie o zmiennym statusie finansowym, pozbawiona szans na porządną edukację, zdobywająca wszystko uporem i ciężką pracą, pod koniec życia schorowana i nieszczęśliwa. Jak wygląda jej spuścizna literacka?
Czy nadal każde dziecko zaczyna podstawówkę z Plastusiem w piórniku, a potem czyta o niesfornym Rogasiu?
Jesteśmy przywiązani do wspomnień, ale proza Marii Kownackiej, przy nieustająco szlachetnym przesłaniu, mocno się zestarzała. Wiersze Chotomskiej nadal brzmią świeżo, słucha ich z upodobaniem moja czteroletnia córka, która do Plastusia nie zapałała sympatią. Z dwóch biografii wyłania się obraz królowej literatury dziecięcej i Kopciuszka, który wprawdzie był na balu, ale ostatecznie nie został zabrany przez księcia do pałacu.
Czytaj także:
Olga Wróbel, Kobiece biografie bez klisz
Olga Wróbel, Nie wszystko o Ewie
**Dziennik Opinii nr 349/2016 (1549)