Czy wszystkie kobiety mają te same cele polityczne? Sally Armstrong jest o tym przekonana.
Wojna kobiet Sally Armstrong budzi wiele zastrzeżeń. Pełno w tej książce uproszczeń i naiwnego optymizmu. Bohaterki obsadzone są w roli egzotycznych „innych”, a autorka zdaje się dostrzegać dyskryminację kobiet wszędzie, tylko nie na Zachodzie. Ale nawet mimo tego warto się zmusić i przeczytać jej książkę. Szkoda jedynie, że do zawartych w niej wciągających reportaży można dotrzeć, tylko przebijając się przez naprawdę słabą publicystykę.
Jest super. Więc o co ci chodzi?
Już po przeczytaniu pierwszych kilku stron musiałem toczyć ze sobą walkę. Rzucić w kąt książkę kanadyjskiej dziennikarki czy zacisnąć zęby i wytrzymać z nadzieją, że w kolejnych rozdziałach może dzieje się coś sensownego. A powodów do zaciskania zębów niestety nie brakuje. Armstrong jest wprost przepełniona zadowoleniem i podziwem wobec tego, w jakim wspaniałym świecie żyjemy. Później okazuje się, że w niektórych miejscach nie jest on wcale aż taki wspaniały, ale – jak twierdzi autorka – zmiana na lepsze jest tylko kwestią czasu.
Skąd ta pewność? Armstrong twierdzi, że kobiety mają „potężne wsparcie wśród wpływowych ekonomistów, guru polityki i tych jej uczestników, którzy uświadomili sobie, że edukacja i inne sposoby wspierania kobiet są drogą postępu”. Nie wiem, kim są guru polityki. Mam też poważne wątpliwości, czy wśród globalnych elit panuje taki niezachwiany konsensus, co do praw kobiet. Niedowiarków, sceptyków i wszystkich tych, którzy podważyć chcieliby tę optymistyczną wizję rzeczywistości, Armstrong kontruje, przywołując słowa Billa Gatesa: „w minionej dekadzie dokonał się większy postęp w działaniach przeciwko nierównościom niż w którejkolwiek z pięciu wcześniejszych”. Cóż, liczba działań mających na celu zmniejszanie nierówności może i rośnie. Problem w tym, że same nierówności nic sobie z tego nie robią i też rosną w najlepsze. O tym autorka już nie pisze.
Może dlatego, że gdyby zaczęła analizować źródła nierówności, nie mogłaby już tak łatwo mianować Hillary Clinton „liderką nowej ery kobiet”. W Wojnie kobiet była sekretarz stanu Stanów Zjednoczonych, ręka w rękę z rewolucjonistkami z Kairu, działaczkami z Afganistanu i umierającymi na AIDS mieszkankami Afryki subsaharyjskiej, zmienia świat na lepsze. Przecież to taki piękny obrazek. Po co go psuć niuansami?
Autorka Wojny kobiet porządkuje rzeczywistość podług jednej opozycji: kobiety kontra patriarchat. Podziały klasowe, etniczne, narodowościowe nie mają dla niej żadnego znaczenia. Armstrong stoi twardo na pozycji, że interesy amerykańskich bizneswomen i afgańskich gospodyń domowych są w gruncie rzeczy takie same.
W swojej fantazji o siostrzanym sojuszu idzie nawet o krok dalej. Przedstawia przepis na naprawienie świata: „chcecie mieć lepszą gospodarkę? Zaprzęgnijcie do pracy kobiety. Wasz system zdrowotny jest niewydolny? Udoskonalcie opiekę zdrowotną dla matek i niemowląt. Problemem jest wojna? Dopuście kobiety do stołu negocjacyjnego. Bieda utrzymuje się na poziomie nie do przyjęcia? Poproście kobiety o przygotowanie budżetu”. Oczywiście to, że kobiety powinny być reprezentowane podczas międzynarodowych negocjacji i prac nad budżetem nie ulega najmniejszej wątpliwości. Ale jednocześnie trudno mi uwierzyć, że za imperialnymi wojnami i wyzyskiem pracujących biednych stoją tylko i wyłącznie ciemne moce patriarchatu, a nie na przykład chęć zysku najpotężniejszych państw i najbogatszych jednostek.
Przekonanie, że wszystkie kobiety, biedne i bogate, mają w gruncie rzeczy te same potrzeby i cele polityczne, może zrodzić się tylko na najwyższych stopniach drabiny społecznej, gdzie jedynym problemem jest szklany sufit, a nie pusta lodówka.
Sally Armstrong nie pisze w swojej książce nic o Polsce, ale zastanawia mnie, czy według niej pracownice fabryk w specjalnych strefach ekonomicznych i przedsiębiorczynie z Lewiatana też mają wspólne interesy. W końcu „etatów nie będzie” znaczy dla tych dwóch grup coś diametralnie różnego. Trudno mi też podzielać nadzieje autorki związane z jej ulubienicą, Hillary Clinton. Jej ewentualna wygrana w wyborach prezydenckich nie zakończy raczej amerykańskich wojen i wyzysku kobiet pracujących w supermarketach sieci Walmart.
Patriarchat ponad podziałami
Nie ukrywam, że czuje się też trochę oszukany przez wydawcę Wojny kobiet. Po opisie zamieszczonym z tyłu książki można odnieść wrażenie, że książka Armstrong jest zbiorem reporterskich tekstów z rejonów objętych konfliktami wojennymi, w których szczególna uwaga poświęcona zostaje kobietom. Niestety, książka jest czymś innym, ale trudno powiedzieć, czym dokładnie.
Strzępy reporterskich tekstów przeplecione są bardzo gęsto refleksjami autorki na temat globalnego sojuszu wszystkich kobiet, komentarzami do działań ONZ, a nawet wyimkami z Biblii i Koranu. W efekcie otrzymujemy bardzo ciężkostrawny materiał. Na przestrzeni kilku stron upchane zostają powierzchowne rozważania nad religijnymi źródłami dyskryminacji kobiet, naturalistyczny opis zbiorowego gwałtu i refleksje własne.
Armstrong ciągle lawiruje pomiędzy mesjańskim tonem, dobrze znanym z taśm motywacyjnych dla akwizytorów i konferencji TED, a brutalnymi scenami przemocy seksualnej. Pełne entuzjazmu uniesienia nad Hillary Clinton sąsiadują z dramatycznymi historiami kobiet z Afryki, którym obcięto zardzewiałą brzytwą wargi sromowe. Zapewnienia, że jest dobrze i będzie jeszcze lepiej, są w odległości kilku stron od historii kobiety zgwałconej przez kilkudziesięciu żołnierzy, która ratuje się ucieczką przez pole minowe, żeby na końcu zwymiotować ich spermę.
W poszukiwaniu świata przepełnionego przemocą wobec kobiet autorka wybrała się w miejsca odległe o kilka tysięcy kilometrów od jej rodzinnego Montrealu. Znajdziemy w książce rozmowy z nieustraszonymi rewolucjonistkami z Egiptu, kobietami z Afganistanu, Kenii, Indii, Konga i Bliskiego Wschodu. Trudno oprzeć się wrażeniu, że według Armstrong wojna kobiet rozgrywa się gdzieś z dala od Montrealu, Waszyngtonu, Paryża i Warszawy – gdzieś u „innych”. W tych rolach występują islamscy fundamentaliści, ortodoksyjni Żydzi albo prymitywni afrykańscy mężczyźni, gwałcący małe dziewczynki w przekonaniu, że wyleczy ich to z AIDS. Bardzo znamienne, że reportaż z Kanady dotyczy wykorzystywania seksualnego kobiet w poligamicznej sekcie. Jeżeli kobiety są wykorzystywane na Zachodzie – zdaje się twierdzić autorka – to jest to anomalia, a nie codzienność.
Może jednak warto?
Dlaczego w takim razie warto jednak zaciskać zęby i brnąć przez Wojnę kobiet Sally Armstrong? Właśnie dla tych fragmentów rozmów, opowieści, a nawet snów, które autorka zdołała wydobyć z kobiet w różnych zakątkach świata. Stu sześćdziesięciu Kenijkom udało się pozwać rząd za to, że nie uchronił ich przed zgwałceniem. Kobiety z Suazi ciągle zabiegają o racjonalne sposoby walki z AIDS, a artystki z Senegalu skutecznie walczą z obrzezaniem kobiet, odgrywając przedstawienia teatralne. Kiedy kanadyjska reportażystka relacjonuje te historie, aż trudno oderwać się od lektury. Głównie dlatego, że bohaterki Wojny kobiet same są w stanie najlepiej opowiedzieć swoje historie. Ale niestety głos w tej książce należy w większości do Armstrong, która nie może powstrzymać się od serwowana swoim czytelnikom i czytelniczkom mądrości o uniwersalnej naturze kobiety oraz sojuszu amerykańskich polityczek ze wszystkimi kobietami świata, włącznie z atakowanymi przez armię Stanów Zjednoczonych.
Sally Armstrong, Wojna Kobiet, Prószyński i S-ka 2015
**Dziennik Opinii nr 139/2015 (923)