Helen Weinzweig, o której nigdy przedtem nie słyszałam, i jej „Mała czarna i perły” to naprawdę świetne odkrycie. Za to pierwsze opowiadanie i spotkanie z właściwie nieznanym tutaj Kjellem Askildsenem mnie nie zachwyciło.
Helen Weinzweig, Mała czarna i perły, przeł. Magda Heydel, Drzazgi 2024
Noc w tropikach przychodzi znienacka. Nie ma zmierzchu, nie ma żadnych przygotowań do zniknięcia światła. W jednym momencie trzeba chronić oczy przed bezlitosnym słońcem, a już w następnym wszystkie kształty jakby roztapiały się w nocnej czerni.
Nie, to nie będzie powieść o przygodach w tropikach. I nie o takich przygodach, jakich moglibyście się spodziewać po początku powieści. Pozornie jest to połączenie fascynującego romansu z historią zapowiadającą się jako szpiegowska. Oto bohaterka – Shirley Kaszenbowski, panieńskie nazwisko Silverberg, podróżowała po świecie, korzystając z fałszywej tożsamości, jako Lola Montez. Zawsze ubrana w czarną sukienkę, małą czarną, i perły – stosowny strój dla kobiety po czterdziestce, elegancki, ale bez ekstrawagancji. Jej trasę wyznaczały spotkania z tajemniczym kochankiem, a rytm jej życia oczekiwanie na niego, tęsknota, a potem miłosne spełnianie. Nigdy nie wiedziała, kiedy i gdzie będzie następne spotkanie, on kierował nią, dając jej zaszyfrowane wskazówki, żeby je rozszyfrować, musiała posługiwać się numerologią, intuicją i inteligencją. Spotkania te jednak nigdy nie odbywały się w weekendy, bo te spędzał z żoną i dziećmi. Ona też ma męża, o egzotycznym imieniu Zbigniew, oraz dzieci. Kim jest ów tajemniczy kochanek, Coenraad? Szpiegiem francuskim, agentem, kimś, kto musiał, czasem z jej pomocą, kamuflować się, wykonywał jakieś tajne misje, nie wiadomo, czy działając w słusznej sprawie. Dla niej był wszystkim, jej całym życiem złożonym z podróżowania, czekania i kochania. Ideałem. Dla nas kimś, kto zawładnął jej życie, uzależnił, sprawował nad nią całkowitą emocjonalną kontrolę.
Słuchaj podcastu „O książkach”:
Tym razem wyznaczył jej spotkanie w Toronto. Gdzie? Ulotka, którą znajduje w hotelu, dotyczy choroby wiązów i ma cztery strony. Odczytuje to tak, że musi odnaleźć jakąś ulicę z wiązem w nazwie i poszukać numeru 4 albo 40. Toronto to jej rodzinne miasto, w którym od wielu lat nie była i które w przeciwieństwie do innych zna od podszewki. (Te tropiki na początku pojawiają się dlatego, że Shirley/Lola wozi ze sobą pocztówki z tych miejsc, w których była, czekając na Coenraada, ogląda je i wspomina).
W tym miejscu warto przywołać życiorys pisarki, która późno zaczęła pisać, mało napisała i mimo podziwu krytyki i ważnych nagród na lata została zapomniana. Może dlatego, że nie była to popularna beletrystyka.
Helen Weinzweig urodziła się w 1915 roku w Radomiu, w religijnej rodzinie żydowskiej. Kiedy miała dziewięć lat, jej matka rozwiodła się z mężem i z córką wyemigrowała do Kanady. Matka prowadziła tam życie biedne i burzliwe, a Helen, kiedy poszła do szkoły, nie znała ani słowa po angielsku. Nie mogła sobie pozwolić na studia, pracowała w wielu miejscach, a potem dobrze wyszła za mąż, za znanego kompozytora. Zajęła się wspieraniem kariery męża i wychowywaniem synów. Kiedy przeżyła załamanie nerwowe, psychiatra poradził jej, żeby zaczęła pisać. I była to dobra rada. Jej druga powieść, Mała czarna i perły, ukazała się w 1981 roku, zdobyła uznanie krytyki, ale niekoniecznie publiczności, i dopiero później odkryły ją feministki. Zmarła w 2010 roku.
Toronto, przez które Shirley/Lola wędruje, odwiedzając różne miejsca mające w nazwie „wiąz”, opisane jest bardzo realistycznie, ale jej podróż jest oniryczna. Ma związek z jej biografią, kiedy pojawiają się jakieś urywki wspomnień, ale jej przygody prowadzą ją też w rejony bardziej odrealnione, kiedy na przykład na chwilę przeniesie się do obrazu, który ogląda w muzeum. I najczęściej dotyczy to opresji kobiet, choć widziane jest w sennej perspektywie, każącej nam zastanowić się, w jakim właściwie stanie jest bohaterka? Ogarnięta obsesją, w trakcie jakiegoś epizodu psychiatrycznego? W każdym razie ta podróż z nią zupełnie się nie dłuży, jest fascynująca. I literacko wysokiej próby! W jej trakcie na krótko odwiedza też swój dom, męża, dzieci. Już zastąpiła ją tam inna kobieta, nałożyła jej ubrania i przejęła wszystkie domowe rutyny i rytuały w małżeńskim łożu. Nie ma to dla Loli znaczenia – awatar „żona” funkcjonuje bez zarzutu i zmian, a kobieta, która go używała, i ta, która używa go teraz, mogą się przecież polubić.
Witajcie w literaturze XXI wieku [Kinga Dunin czyta „Drzewo krwi” Kim de l’Horizon]
czytaj także
Shirley jest bezdomna, wciąż w drodze, między lotniskami i hotelami, czegoś w ten sposób unika. Jednak niechciana rzeczywistość przebija się przez tę bańkę. Nie jest też wolna, bo uzależniona od miłości (wyobrażonej?). Czy uda jej się uwolnić?
Helen Weinzweig, o której nigdy przedtem nie słyszałam, i jej Mała czarna i perły to naprawdę świetne odkrycie!
Kjell Askildsen, Ostatnie zapiski Thomasa F. dla ogółu, przeł. Maria Gołębiewska-Bijak, ArtRage 2023
Stał przy oknie, kiedy trzy pietra niżej na chodniku po przeciwnej stronie ulicy zaparkował radiowóz. Wyszło z niego dwóch policjantów.
Carl Lange to tytułowy bohater pierwszego opowiadania, a policjanci oskarżają go o popełnienie przestępstwa, i to dość paskudnego, zgwałcenia nieletniej. Ten samotny, skupiony na sobie mężczyzna, broniąc się, kręci i wikła się w coraz to bardziej absurdalne zachowania. Uważa, że badający sprawę policjant jest jego osobistym wrogiem, że w ten sposób zostaje ograniczona jego wolność do bycia sobą, zakwestionowana zostaje cała jego tożsamość. Trudno opędzić się od skojarzenia z Kafką, chociaż może nie jest ono do końca trafne.
Kjell Askildsen (1929–2021) to norweski pisarz, mistrz krótkiej formy, właśnie za niezwykłą formę – oszczędną i budującą napięcie – właściwie z niczego – jest powszechnie chwalony. Nagradzany, tłumaczony na wielu języków. Ale to pierwsze opowiadanie i spotkanie z tym właściwie nieznanym tutaj autorem mnie nie zachwyciło.
czytaj także
Zmieniłam zdanie, kiedy przeczytałam to, co było dalej, czyli utwór tytułowy, Ostatnie zapiski Thomasa F. dla ogółu, wydany w 1983 roku, czyli mniej więcej wtedy, kiedy ukazała się Mała czarna… (Zauważmy, autor miał wtedy 50 lat). Składa się on z jedenastu króciutkich opowiadań połączonych osobą bohatera. Thomas jest bardzo starym, bardzo samotnym mizantropem, pisarzem, który pisał mało i krótko, nie tak jak jego brat, który napisał dwadzieścia grubych powieści, głównie o miłości. Większość tych powieści, jak mówi Thomas, odwiedzając brata, to głupoty. Bo Thomas nie jest miłym człowiekiem, kiedyś miał jakąś żonę, dzieci, ale za nimi nie tęskni. Jego bardzo rzadkie, może raz na kilka lat, wyjścia z domu są przeważnie rozczarowujące, podobnie jak kontakt z innymi mężczyznami, bo zawsze są to mężczyźni. A rozmowy jakoś niefortunne, nie prowadzą do nawiązania kontaktu, raczej do ustanowienia hierarchii i utwierdzenia się Thomasa w sobie. Może nie brzmi to zachęcająco, ale dodam, że są to opowiadania zaskakujące i podszyte sarkastycznym poczuciem humoru.
Czyli co? Kobiety poszukują relacji, mężczyźni, chociaż w gruncie rzeczy za nimi tęsknią, są skupieni na własnym ego? Taka dobra literatura, a taki banalny wniosek? W dobrej literaturze nigdy nie chodzi o jeden prosty wniosek, ale tego już poszukajcie sami.