Krisztina Tóth „Linie kodu kreskowego”, Karl Ove Knausgård „Moja walka”, Gellert Tamas „Mężczyzna z laserem”, James Schuyler „Co na kolację”.
Niektórzy wciągają, a inni dają się wciągnąć np. lekturze. Nie są to doświadczenia aż tak od siebie różne. A poza to oba mogą prowadzić do uzależnienia, chociaż nie ma na razie klubów Anonimowych Czytelników. Czytałam, jak kiedyś w dzieciństwie, nie mogąc się oderwać, pochłonięta lekturą – tak któraś z czytelniczek mówiła mi o cyklu powieściowym Ferrante. Ja także zaczęłam swoje omówienie od tego, że ta książka wciąga, chociaż nie jest arcydziełem. Spotkało się to z protestami – jak to nie jest arcydziełem, skoro wciąga? Jako osoba głęboko uzależniona od wciągania, tzn. bycia wciąganą, zdaję sobie sprawę, jak niejasna jest to kategoria i wcale niekoniecznie związana z wartością literacką, w końcu najbardziej podobają nam się piosenki, które już znamy, a wiele ich właśnie w Ferrante. Bardziej wyrafinowana literatura zwykle stawia jakiś opór, czymś zaskakuje, każe się czasem zatrzymać, a nie pogrążać z niecierpliwym oczekiwaniem, co dalej. No i jest to sprawa bardzo indywidualna, nie wszystkich to samo i w tym samym stopniu wciąga. Ani milionowe nakłady, ani moda czy wielka promocja nie zagwarantują nam, że i my będziemy usatysfakcjonowani lekturą.
Poza tym, jeżeli czytania (wciągającego) nie używa się jedynie okazjonalnie i w celach rekreacyjnych, czyli mówimy o prawdziwym uzależnieniu, to poznajemy rozmaite odcienie i stopnie natężenia wciągania. Tolerancja na używkę wzrasta i zaczyna nas wciągać to, co innych nie wciąga. Może zaciekawić nas temat, albo konstrukcja, język, droga rozwoju pisarki, którą już znamy, powiązania z innymi książkami… Bywa, że książka aż tak bardzo nie wciąga, wciąga tylko miejscami, za to dostarcza innych przyjemnych czy interesujących, a czasami irytujących doznań. Irytacja też może być niezłym napędem.
Oczywiście znam tę najbardziej podstawową przyjemność zatopienia się po uszy w lekturze, jednak dla mnie jest to często podejrzane. Zdarza mi się to z thrillerami, horrorami, ale tylko Stephana Kinga, fantastyką, kryminałami, powieściami obyczajowymi. Jednak wiele z nich nie zasługuje na omówienie. To po prostu rodzaj narkotyku.
Z drugiej jednak strony, nie potrafię czytać książek, które zupełnie mnie nie wciągają. Nawet zastawiałam się kiedyś, czy nie napisać tekstu o książkach, których nie udało mi się przeczytać. Odpadłam od nich prędzej albo później, poziom nudy i braku satysfakcji mnie od nich odrzucił. Myślę, że zainteresowani mogą sami się domyślić, kto znalazłby się na takiej liście, przynajmniej jeżeli chodzi o polskie autorki i autorów. Znani, recenzowani, wywiadowani, o których Się mówiło, nie pojawili się jednak w mojej rubryce. To nie znaczy, że nie próbowałam!
Największą przyjemność sprawiają mi jednak takie książki, od których nie mogłam się oderwać, a jednocześnie jestem przekonana, że to naprawdę dobra literatura (albo naprawdę interesujący reportaż).
Na dzisiaj wybieram właśnie takie, i nie wszystkie są nowościami, chociaż wszystkie przeczytałam w tym miesiącu. Przymus śledzenia nowości też czasem mnie męczy. Nie ma tu polskich autorów i jest tylko jedna kobieta – tak się składa.
***
Krisztina Tóth, Linie kodu kreskowego, przeł. Anna Butrym, Książkowe Klimaty 2016
Stało się tak, że jednak nie zdążyłam pojechać tam już w czwartek. Dopiero w niedzielę dotarłam do Kecskemétu, zbyt późno. Nie miałam czasu się z nim pożegnać.
O tomie opowiadań Pixel wspominałam w tekście o najlepszych książkach roku 2014 napisanych przez kobiety.
Linie kodu kreskowego to debiut tej autorki i też mnie wciągnął. I podobnie jak w Pixelu wszystkie opowiadania w pewien sposób łączą się ze sobą. Podtytuł każdego z nich ma w sobie jakąś linię: krwi, drogi, bilet liniowy… Wszystkie te linie splatają się w siatkę powiązań, „a końce nici uwiązane są w różnych zakamarkach czasu”. Narracja prowadzona jest, często w tym samym opowiadaniu, z dwóch punktów widzenia: dziewczynki i kobiety.
Kod kreskowy to oznaczenie towarów, o których marzyliśmy za komuny, pewno tak samo na Węgrzech jak w Polsce. Ale to też pełna informacja o towarze. W tym sensie kolejne linie kodu kreskowego tego zbioru układają się w całość, w której od wspominek z czasów komuny ważniejsze są emocje. Niektóre bardzo trudne, chociaż wszystkie wzięte wprost z życia. Tóth potrafi w precyzyjnej, krótkiej formie powiedzieć dużo więcej niż mówi wprost, zostawia czytelnikowi miejsce. Opowiada o zwykłym życiu, biedzie, emigracji, czasem porusza do kości, jak w opowiadaniu Misere (Odkreślić grubą linią), w którym dziewczynka obserwuje mężczyzn zabijających żaby.
Nie mogłam się oderwać od tych historii i na pewno już nie zapomnę o tej pisarce.
***
Karl Ove Knausgård, Moja walka. Księga Czwarta, przeł. Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Literackie 2016
Na taśmie wijącej się przez hale przylotów powoli przejechały moje dwie walizki. Były stare, pochodziły z końca lat sześćdziesiątych, znalazłem je wśród rzeczy mamy w stodole na dzień przed przyjazdem ciężarówki, która miała nas przeprowadzać i natychmiast je zaanektowałem.
Są tacy, którzy usnęli po pierwszych stronach pierwszego tomu i nie potrafią uwierzyć, że ktoś jest w stanie przeczytać więcej. Też byłam tego bliska – jacyś chłopcy włóczą się po zaśnieżonej Norwegii z butelkami piwa, no nie, jak długo można? Ale coraz bardziej ciekawiło mnie to „jak długo tak można”? I czemu jednak czytam? A potem już się wciągnęłam i czekałam na kolejne tomy. Czasem się niecierpliwię, czasem coś mnie zachwyca, ale na pewno doczytam do końca – czekają jeszcze dwa niewydane tomy.
W czwartym Karl Ove wyjeżdża po maturze na daleką północ, gdzie w maleńkiej wiosce zostaje nauczycielem. A potem wraca pamięcią do z czasów licealnych, rozwodu rodziców, alkoholizmu ojca. Pije i nie może przelecieć żadnej dziewczyny, bo ma przedwczesny wytrysk.
Naprawdę fascynuje mnie, jak on to robi, że wciąga? Stwarza wrażenie absolutnego autentyzmu i szczerości? Umiejętnie przyspiesza po bardzo szczegółowych opisach? Igra z chronologią? Przecież byliśmy już w jego drugim małżeństwie. Chodzi tu o realizm, w którym nie czuć konwencji?
W każdym razie Knausgård absolutnie wygrywa w konkurencji z całym przecież mnóstwem pisarzy, którzy wylewają przed nami własne bebechy.
***
Gellert Tamas, Mężczyzna z laserem. Historia szwedzkiej nienawiści, przeł. Elżbieta Frątczak-Nowotny, Czarne 2013
Za podium dużej sali Medborgarhuset w centrum Sztokholmu wiszą dwie flagi. Jedna z nazistowską swastyką, druga ze szwedzkim krzyżem: Żółtym na ciemnoniebieskim tle.
Kiedyś przegapiłam ten reportaż, ale może teraz jest właśnie dobry moment, żeby to przeczytać.
Na początku lat 90. na ulicach Sztokholmu ktoś strzela do imigrantów, jedenaście razy zanim zostanie ujęty. W końcu zostaje i po dziesięciu latach odsiadki zgadza się udzielić wywiadu reporterowi.
Ta książka to kryminał, w którym możemy przyjrzeć się prawdziwemu śledztwu. Opowieść o szwedzkim ruchu neofaszystowskim, lekceważonym przez władze. I wreszcie drobiazgowa biografia i portret psychologiczny terrorysty. Pochodzenie, trudne dzieciństwo, zburzenia osobowości, agresja itp. – to z jednej strony. Z drugiej – niedowład rozmaitych instytucji, które mogły mu pomóc albo przynajmniej powstrzymać, oraz radykalna ideologia antyimigrancka i antysystemowa, która dostarcza usprawiedliwień. A także ci wszyscy, którym jego działania imponują. Idealny przepis na terrorystę.
***
James Schuyler, Co na kolację, przeł. Marcin Szuster, WAB 2012
To była urocza, widna bawialnia. A raczej byłaby, gdyby jeden z poprzednich właścicieli nie uznał, że szybkorosnące sadzonki drzew iglastych to wyjątkowa okazja.
James Schuyler był przede wszystkim wybitnym poetą, ale też autorem dwóch i pół powieści (jedną napisał wspólnie z Aschberym).
Po poecie spodziewamy się powieści poetyckiej, a ta taka nie jest, przynajmniej w potocznym rozumieniu. Aż się prosi, żeby przenieść ją na scenę, bo składa się właściwie z samych dialogów, konwencjonalnych i ograniczających ekspresję, a przez to niekiedy nieodparcie zabawnych. Widzę to jako inteligentną komedię w stylu angielskim.
Małomiasteczkowe amerykańskie mieszczaństwo, wizyty i rewizyty. Pani za dużo pije, więc trafia do szpitala psychiatrycznego, gdzie bierze udział w terapii grupowej, w tym czasie mąż ją zdradza… A potem jest happy end, może nie dla wszystkich, ale osoba, która najgorzej na tym wychodzi pokazuje na koniec wszystkim język.
Alkoholizm, psychiatryk, zdrada – wygląda dramatycznie? Ależ to tylko kwestia formy!
***
**Dziennik Opinii nr 243/2016 (1443)