Zachowania bohaterki wydają się nie mieć sensu, ale konsekwentnie prowadzą ją do celu. Który zresztą też jest bezsensowny. I na tym polega chyba ta zabawa.
Arturo Perez-Reverte, Ostatnia zagadka, przeł. Katarzyna Okrasko, ArtRage 2025
W czerwcu 1960 roku wybrałem się do Genui, żeby zakupić kapelusz.

Szczerze mówiąc, nigdy nie przekonałam się do tego autora, chociaż trudno nie zauważyć jego popularności, ukazało się u nas chyba ze dwadzieścia jego powieści. Tę jednak wyjątkowo przeczytałam do końca, bo to taki rozkoszny pomysł – zabawa konwencją pewnego typu powieści kryminalnej, a za takimi tęsknię.
Ormond Basil, który wybrał się, żeby zakupić kapelusz (panamę, bo jest lato, jesienią kupuje pilśniowe borsalino) jest Anglikiem, aktorem, który zrobił karierę w Hollywood. Złota era kina, a on zna wszystkich i wszystkie, chyba miał nawet romans z Sophią Loren, oraz ma dwie, już nieaktualne, żony. I nieco przebrzmiałą sławę, która też jest trochę jego przekleństwem, zapewniła mu ją główna rola w kilkunastu filmach o Sherlocku Holmesie. Ludzie mogą nie pamiętać jego nazwiska, ale od razu rozpoznają w nim słynnego detektywa. Teraz jednak już się zestarzał i nie otrzymuje prawie żadnych propozycji. Nie musimy się jednak o niego martwić, bo ma dom we Włoszech i dość pieniędzy do końca życia, tylko trochę się nudzi.
Koń na wojnie, czyli Mroczna Męska Tajemnica [o „Nullu” Szczepana Twardocha]
czytaj także
Z parą przyjaciół wypływa w rejs jachtem, a nagły sztorm zatrzymuje ich na małej wysepce, w malutkim hotelu, którego obsługa i goście są jedynymi jej mieszkańcami. Póki wiatr się nie uspokoi, nikt do nich nie dotrze, a w zamkniętej od wewnątrz kabinie kąpielowej pewna kobieta popełniła samobójstwo. Ale czy to naprawdę było samobójstwo? Sprawa wygląda podejrzanie.
czytaj także
Teraz już wiecie, o jakie typ kryminału chodzi – to kryminał-zagadka, z ograniczoną liczbą podejrzanych. Morderstwo w zamkniętym od wewnątrz pokoju to też klasyka. I oczywiście Ormond wciela się w dobrze mu znaną rolę Sherlocka i rozpoczyna śledztwo. Znajduje też zapatrzonego w niego doktora Watsona – autora popularnych powieści kryminalnych. Panowie rozmawiają ze sobą cytatami i parafrazami z opowiadań Conan Doyle’a oraz zdają sobie sprawę, że są „w literaturze”, która ma swoje reguły i sporo o nich rozmawiają.
I wszystko będzie tak, jak ma być, czyli na pewno nie zabił kamerdyner ani pokojówka, dojdzie do kolejnych zbrodni, zostanie podsunięty błędny trop, czytelnik będzie próbował zgadnąć, kto zabił, a autor go przechytrzyć. Bohaterowie będą też opłakiwać upadek gatunku, który został wyparty przez czarny kryminał i thrillery. Biorąc pod uwagę, że czas powieściowy to rok 1960, to trochę przedwczesny pogrzeb. Agata Christie napisze jeszcze wiele książek, a my, przypomniało mi się, mieliśmy swojego Joe Alexa (Maciej Słomczyński, tak, ten, który przyłożył Ulissesa). Dziś jednak, to prawda, nie ma już udanych powieści tego typu, z rożnych powodów. I sama ta konwencja trąci myszką. Można się nią jednak trochę pobawić i, zachowując rezerwę to tego pisarza, muszę przyznać, że wyszło mu to całkiem nieźle.
Muriel Spark, Jazda, przeł. Jacek Dehnel, Znak Litera Nova 2025
I materialik jest nieplamiący – mówi ekspedientka.
Nieplamiący?
Nowa tkanina – mówi ekspedienta. – Specjalnie impregnowana. Śladu nie będzie.

Lise z oburzeniem reaguje na propozycję kupna nieplamiącej się sukienki. Po zakończeniu lektury domyślicie się, dlaczego. W innym sklepie kupuje sukienkę z cytrynową górą i jaskrawymi pasami na dole: pomarańczowymi, fioletowymi i niebieskimi. Do tego letni płaszczyk w biało-czerwone prążki. W tym ekstrawaganckim stroju wyjeżdża na urlop, w jednym celu: żeby spotkać się z odpowiednim mężczyzną. Jeszcze go nie zna, ale wie, przeczuwa, kim on będzie. Jej wygląd, strój, dziwne zachowanie, sprawiają, że wszyscy po drodze ją zapamiętają. I będą mogli złożyć stosowne zeznania, bo od początku wiemy, że jej podroż po kilkunastu godzinach zakończy się śmiercią, zostanie zamordowana.
Jej postępowanie, działania budujące narrację tej krótkiej powieści, nie zgadzają z naszymi zwykłymi oczekiwaniami fabularnymi. Zachowania bohaterki wydają się nie mieć sensu, ale konsekwentnie prowadzą ją do celu. Który zresztą też jest bezsensowny. I na tym polega chyba ta zabawa, że uświadamia nam, jak bardzo przyzwyczajeni jesteśmy do konwencjonalnych fabuł. Ogólnie jest to dość zabawna książeczka i przyjemnie się ją czyta, chociaż reklamowanie jej jako „szokującego arcydzieła” i prozy eksperymentalnej jest sporą przesadą. Może tak było, kiedy ta książka – od lat już nieżyjącej, niegdyś popularnej autorki – wyszła w 1970 roku. Ale i wtedy chyba nie.
Poza tym to taka piękna, miła w dotyku i poręczna książka, w sam raz do pociągu. I jazda! Jej okładkę i obwolutę zaprojektowała Kira Pietrek, którą dotąd znałam jako poetkę (nagroda Silesius za debiut i nominacja do Nike). To może przeczytacie przy okazji kilka jej wierszy?
Monika Helfer, Tatuś, przeł. Arkadiusz Żychliński, Filtry 2025
Mówiliśmy Vati, tatuś. Tak chciał. Uważał, że to brzmi nowocześnie. Przy nas i dzięki nam chciał wymyślić człowieka, który pasowałby do nowych czasów. Z którego dałoby się wyczytać inną przeszłość.

Jeśli ktoś czytał poprzednią, bardzo dobrze przyjętą książkę tej autorki, Hałastrę (zeszłoroczna nagroda Angelus), na pewno sięgnie i po tę. Można też od niej zacząć. Hałastra opowiadała o rodzinie, z której pochodziła matka autorki, owej „hałastrze” – najbiedniejszych i najbardziej wykluczonych mieszkańcach austriackiej wsi. A jeszcze bardziej wykluczona była jej matka, którą wieś uznała za owoc pozamałżeńskiego romansu. Siłą hałastry było jednak to, że było to liczne i zżyte rodzeństwo, które potrafiło walczyć o swoje i wspierać się. W Tatusiu znowu ich wszystkich spotkamy, ale tym razem to tata będzie głównym bohaterem.
czytaj także
Pochodził z jeszcze większej biedy, był nieślubnym synem służącej i jedynakiem. W razie kłopotów jego dzieci będą szukały wsparcia w dużej rodzinie matki. Tatuś to bardzo subtelnie napisana opowieść o dzieciństwie, które przez pewien czas było rajem, ale krótko. I o ojcu, tatusiu, niezwykle zdolnym i wrażliwym chłopcu, któremu nie udało się osiągnąć więcej niż wieczorowa matura. O jego miłościach. Do przedwcześnie zmarłej żony, która odumarła czwórkę małych dzieci, a on nie był w stanie się nimi zająć. Oraz wielkiej miłości do książek, nie tylko do ich czytania, ale też dotykania, oglądania, biblioteki, o której zawsze marzył. Miłości tak wielkiej, że dosłownie mogła prowadzić do śmierci.
Może autofikcje należy pisać po siedemdziesiąte, tak jak autorka, kiedy ma się już jakąś historię, doświadczenie, życiową mądrość, a motorem napędzającym pisanie nie jest egotyzm?