W czym tkwi zagadka sukcesu powieści „Wyznaję” Jaume Cabré?
Wybitna powieść wielkiego pisarza katalońskiego albo – jak kto woli – wielka powieść, prawie osiemset stron, wybitnego pisarza, czyli Wyznaję Jaume Cabré, zachwyca czytelników i krytyków. To bardzo miłe dla autora i zapewne każdy autor właśnie o tym marzy.
Spieranie się z tymi werdyktami wyglądać by mogło na przekorę, więc się nie spieram. Spróbuję natomiast zastanowić się, gdzie tkwi zagadka tego sukcesu? Jak to się robi?
Wyznaję to książka trudna, ale zarazem łatwa. Oryginalna, ale jakby skądś dobrze znana. Zaskakująca, a jednak czytelnik dość szybko domyśla się, „kto zabił”. Z niecierpliwością czeka na rozwój wypadków, chociaż w gruncie rzeczy wie, co może się wydarzyć. Na uwięzi stale trzyma go jedna z najbardziej banalnych pisarskich sztuczek – kiedy zbliżamy się do wyjaśnienia kolejnej tajemnicy, opowieść przenosi się w inne miejsce albo czas i na rozwiązanie trzeba poczekać kilkadziesiąt stron. Zbudowana ze znanych motywów i tematów oraz równie dobrze znanych chwytów narracyjnych, właściwie z prawie wszystkich dostępnych – nowszej i dawniejszej proweniencji. Mamy tu bildungsroman, romans, powieść historyczną, obyczajową, psychologiczną, filozoficzną, a także sensacyjną i kryminalną. Wiele pomysłów, z których niejeden mógłby stać się kanwą dobrej powieści.
Początkowo lektura może stawiać pewien opór, bo napotykamy na pozornie niezwiązane ze sobą historie, które przenikają się, często przechodzą jedna w drugą w połowie zdania. Pierwsza osoba zmienia się w trzecią, od intymnego wyznania przechodzimy do obiektywizującego spojrzenia z zewnątrz. Postacie zlewają się ze sobą, a swoje trzy grosze wtrącają jeszcze anioły stróże bohatera – figurki kowboja i Indianina. Szybko jednak przestaje to być przeszkodą, bo przecież wiemy, że na pewno wszystko się ze sobą łączy, a nawet nietrudno się domyślić jak. Ten kłopot z układaniem literackich puzzli sprawia jednak, że kiedy ostatni klocek trafi na swoje miejsce, nie chce nam się patrzeć już na obrazek, który w końcu okazuje się dość banalny.
Dla tych, którzy oczekują od literatury wzniosłości, mamy z kolei katalog wielkich pytań oraz wielkich tematów. Miłość i śmierć. Muzyka, sztuka, literatura. Piękno i prawda. Duch. I wreszcie, najważniejsze, unde malum, unde malum? – to zawsze podnosi temperaturę. A więc koniecznie Holocaust i jeszcze Inkwizycja. Tortury, niezmierzone okrucieństwo, do którego zdolna jest ludzka bestia. I odpowiedź na zbanalizowane pytanie Adorna, czy po Auschwitz może istnieć poezja (muzyka, sztuka, literatura). Jasne, że może, właśnie mamy ją przed sobą.
Nie powinniśmy wątpić, że obcujemy z dziełem przenikniętym głęboką humanistyczną troską i stawiającym najważniejsze egzystencjalne pytania, zakorzenionym głęboko w kulturze europejskiej. Erudycyjnego blasku dodają powieści nietłumaczone, na wyraźne życzenie pisarza, cytaty i wtręty w obcych językach, łacińskie tytuły rozdziałów, specjalistyczne rozważania o muzyce. Nie jest to jednak, broń Boże, żadne nudziarstwo w rodzaju Czarodziejskiej góry, to tylko sprawia takie wrażenie, nie zmusza jednak do szczególnego wysiłku intelektualnego.
Żeby jednak nie było zbyt tradycyjnie, mamy też gdzieś na marginesie miłość lesbijską i gejów, chociaż są to tematy, do których, podobnie jak do kobiet, autor nie ma serca ani ręki; natomiast wątek męskiej przyjaźni jest bardzo udany. No i jeszcze trochę zabawek z arsenału postmodernizmu – palimpsest, apokryf, otwarta struktura dzieła – wiecznie niedokończonego, ujawnianie fikcyjności fikcji. No bo tak całkiem poważnie i po prostu dziś już nie można, w końcu żyjemy po Auschwitz.
Piszę przede wszystkim o tym, jak to jest zrobione, żeby nie psuć czytelnikom zabawy, bo to bardzo wciągająca powieść. A całe to napuszenie możemy – obawiam się, że wbrew autorowi – uznać za wyraz postmodernistycznej ironii.
Na koniec jednak, jeśli ktoś został ze mną do tego momentu, zdań kilka o treści. Bohaterem i głównym narratorem jest urodzony tuż po wojnie humanista, władający kilkunastoma językami badacz kultury, niedoszły skrzypek, kolekcjoner sztuki. Nieuporządkowaną formę narracji, która też jest wyznaniem miłosnym, tłumaczy to, że zmaga się on z początkami choroby Alzheimera. Pisząc swoje wyznanie, powraca do trudnego dzieciństwa oraz musi rozwikłać tajemnice rodzinne. Staje przed moralnym zadaniem, które zmusza go do wzięcia odpowiedzialności za grzechy ojca, a może też w pewnym stopniu za grzechy europejskiej historii. Krótko spoilerując, musi zwrócić zagrabione mienie żydowskie, zaś historia tego mienia prowadzi nas do czasów Inkwizycji.
I naprawdę nie kręcę nosem – to totalna książka, z której i tak wybrałam tylko kilka wątków i problemów. Z tego, że wiadomo, jak to jest zrobione, nie wynika, że łatwo jest to zrobić. Przeciwnie – to wielka sztuka. Choć może nie aż Sztuka – na szczęście.