Czy można sobie wyobrazić społeczeństwo i nasze dzisiejsze życie bez pisma? Bez książek oczywiście można, ale bez pisma? Kinga Dunin czyta „Trzy opowieści” Césara Airy, „Ewę ze swych zgliszcz” Anandy Devi i „Święte słowo” Sigríður Hagalín Björnsdóttir.
César Aira, Trzy opowieści, przeł. Tomasz Pindel, Ossolineum 2019
Moja historia, historia, „jak zostałam zakonnicą”, zaczęła się bardzo wcześnie; skończyłam dopiero sześć lat.
Jeśli ktoś szuka realistycznych obrazków z życia Argentyny, wielkich pytań egzystencjalnych albo wnikliwej krytyki społecznej, to nie jest ten adres. Chociaż Airę tak trudno zaklasyfikować, że może i to wszystko tam znajdziecie. Na początek niech wystarczy informacja, że jest jednym z najważniejszych pisarzy argentyńskich, autorem ponad stu krótkich powieści – tam, w kręgu literatury hiszpańskojęzycznej, polecał go Bolaño, a w Polsce, w rozbudowanym posłowiu do Trzech opowieści, Marek Bieńczyk. Wśród różnych tropów, które w nim podsuwa, może najtrafniejszy jest jeden – zamiast szukać rozmaitych narzędzi do rozmontowania tej prozy, po prostu należy się nią cieszyć. Opowieści Airy są absurdalne i nieprzewidywalne. Nie zawsze dadzą się streścić, a jeśli nawet dadzą, to niewiele z tego wynika. Ale streszczę wam pierwszą – Jak zostałam zakonnicą.
Dziecko, które jest dziewczynką – wewnętrznie, bo w świecie zewnętrznym jest chłopcem i nazywa się César Aira – idzie z tatą na lody. Próbuje ich i natychmiast odmawia zjedzenia, są obrzydliwe. Coraz bardziej zirytowany niewdzięcznością dziecka ojciec nie chce w to uwierzyć. Napięcie rośnie, w końcu ojciec zabiera dziecku lody. Sam je zjem! Rzeczywiście okazują się paskudne. Wracają do lodziarni, gdzie dochodzi do kłótni między ojcem a właścicielem, którego ten pierwszy morduje. Potem będą się działy rozmaite inne rzeczy, raczej smutne, choć niepozbawione czarnego humoru. Z jednych opowieści szkatułkowo będą pączkowały inne. Na koniec żona lodziarza dokona zemsty, zabijając Césara w maszynie do mieszania lodów.
Można oczywiście pójść tropem płci, ale ten fakt – César jest dziewczynką – nie ma dla przebiegu narracji właściwie żadnego znaczenia. Poza tym, że jest jeszcze jednym sygnałem alienacji bohaterki, z którą można jakoś utożsamić autora. A jest ona pokazana jako odklejona od świata na rozmaite sposoby. Prawdopodobnie stąd tytuł – Jak zostałam zakonnicą – chociaż nie ma tam później ani słowa o zakonnicach (jednak trudno powstrzymać się przed interpretowaniem).
Tutaj można posmakować tej prozy i przeczytać fragment posłowia. Mnie smakowała. W kolejnej opowieści pojawi się na chwilę Warszawa, a przy okazji można pozastanawiać się nad związkami Airy z Gombrowiczem.
czytaj także
*
Ananda Devi, Ewa ze swych zgliszcz, przeł. Krzysztof Jarosz, Wydawnictwo w Podwórku 2019
Trudno mi iść. Kuleję, utykam do przodu po parującym asfalcie.
Z każdym krokiem rodzi się potwór, całkowicie ukształtowany.
Znowu jesteśmy na Mauritiusie, ale nie ma to nic wspólnego z wakacyjnym rajem. Znowu, bo o innej powieści Anandy Devi już tu pisałam. Jest frankofońską pisarką o indyjskich korzeniach, pochodzącą właśnie stamtąd.
czytaj także
Jesteśmy w Port Louis, stolicy Mauritiusa, w jej najbiedniejszej dzielnicy, na zdewastowanym blokowisku. Starsi nie pracują, kiedyś mężczyźni pili, a kobiety pracowały w szwalni, ale straciły pracę. Młodzi chłopcy nabuzowani agresją snują się po ulicach, dziewczyny sypiają z kim popadnie. Cztery młode głosy odpowiadają swoje historie, w których ważnym elementem jest zabójstwo jednej z dziewcząt. Jest jeszcze piąta postać – obleśny nauczyciel wykorzystujący uczennice – lecz jego opowiada narratorka.
Proza Anandy Devi sięga społecznych nizin, wydarzeń brutalnych, jednak autorka używa do tego języka wysokiego, wręcz przeestetyzowanego. Nie jestem pewna, czy takie połączenie mi odpowiada. Doceniam jednak opracowanie tej książki, którą przełożył, opatrzył drobiazgowymi przypisami i kompetentnym posłowiem Krzysztof Jarosz. Czasem może zbyt kompetentnym, na przykład kiedy pisze, że postacie z tego samego poziomu diegetycznego podlegają fokalizacji zewnętrznej – pewno trochę literaturoznawczego żargonu można było sobie odpuścić. Niekiedy też nas kokietuje. Wskazując na jakiś poetycki trop, który mu się nasunął, zaznacza: „Podsunęła mi (go) owa fragmentaryczna pseudoerudycja, pozwalająca dziś szpanować w środowisku jeszcze mniej erudycyjnych odbiorców”. To nawet zabawne. Z całą pewnością nie jest to pseudoerudycja, przynajmniej w tej dziedzinie. Ale czemu czymkolwiek i przed kimkolwiek szpanować? Nikt nie wie wszystkiego, dobrze jest czasem zetknąć się ze specjalistą, który jest gotowy się podzielić swoją wiedzą dotyczącą literatury frankofońskiej tworzonej przez pisarzy wywodzących się z dawnych kolonii. Albo szczegółową wiedzą o stosunkach etnicznych na Mauritiusie.
W każdym razie to dzisiaj rzadkość – kontakt z dobrze opracowaną książką, w której każdą wątpliwość rozwieją przypisy, a mądre posłowie poprowadzi nas przez konteksty literackie i wszelkie inne. Dla mnie to ogromna przyjemność.
Ewa ze swych zgliszcz – historia dziewczyny, kobiety, która odzyskuje siłę i godność, opowieść o złości buzującej w złych dzielnicach – jest zrozumiała, nawet jeśli ktoś nie wie, gdzie leży Mauritius i nie zna poezji Baudelaire’a. Jednak z tym całym erudycyjnym zapleczem zyskuje dodatkowy wymiar.
Jest to pierwszy tom serii Frankofonia Literaria, po którą będę chętnie sięgać.
czytaj także
*
Sigríður Hagalín Björnsdóttir, Święte słowo, przeł. Jacek Godek, Wydawnictwo Literackie 2020
Na pierwszym zdjęciu, które nam zrobiono, jesteśmy razem. Matki siedzą obok siebie na kanapie, Julia elegancka niczym królowa elfów, Ragneidur opuchnięta po ciąży, oczy pełne czułości.
Edda i Einar są przyrodnim rodzeństwem, w tym samym wieku. Mają wspólnego ojca, który okazał się palantem i porzucił ich matki w ciąży, a one zamieszkały razem i wspólnie wychowywały dzieci. Kiedy Edda dorośnie, urodzi dziecko i zaraz potem je porzuci, ucieknie do Stanów Zjednoczonych. Brat pojedzie jej szukać, trafi na ślad jakiejś tajemniczej organizacji…
I to mogłoby być nawet ciekawą powieścią obyczajową z lekkim wątkiem sensacyjnym. Niestety autorka naładowała tam też różnych innych treści. Rodzeństwo, chociaż bardzo sobie bliskie, różni się diametralnie. On jest dyslektykiem, czytanie to dla niego udręka. Ona – wręcz przeciwnie, zapamiętuje całe stronice książek, żyje słowem pisanym. I jej to też szkodzi.
Czy można sobie wyobrazić społeczeństwo i nasze dzisiejsze życie bez pisma? Bez książek oczywiście można, ale bez pisma? Rozmaite zawarte w książce rozważania o „bezpiśmienności” są zupełnie nieinspirujące. Tak, Sokrates może coś powiedział o szkodliwości pisma dla pamięci i jasności myśli – ale ponieważ był analfabetą, wiemy to od piśmiennego Platona, z dialogu Fajdros. Książka ta odegra pewną rolę w powieści. Poza tym Edda i Einar są jak dwie półkule mózgu – lewa i prawa. Jak się domyślacie, powinny one ze sobą współpracować i utrzymywać w równowadze intelekt i emocje.
Poprzednia powieść Björnsdóttir, Wyspa, wzbudziła spore zainteresowanie. I była oparta na świetnym pomyśle – Islandia traci kontakt z resztą świata i jest skazana na autarkię. Problem w tym, że może wyżywić 100 tys. ludzi, a jest ich 300 tys.
Tym razem jednak autorka – ciekawa, umiejąca dobrze pisać – przekombinowała.