Jeśli istotnie tak ważne jest upodmiotowienie, czyż samobójstwo nie jest aktem totalnego upodmiotowienia?
Intryga małżeńska Jeffreya Eugenidesa należy w jakimś stopniu do tak lubianego, przynajmniej przeze mnie, gatunku powieści uniwersyteckiej, w której bohaterami są także książki i teorie. Może wstyd się do tego przyznać, ale wolę czytać o uczelniach niż o fabrykach. Co prawda jeden z bohaterów wysłany zostanie w podróż do Europy i Indii, jednak wciąż pozostaniemy w kręgu akademickich idei, nawet jeśli to będzie tak podejrzana dziedzina jak teologia. Głównie jednak chodzi o literaturę; o konwencje literackie i podejścia teoretyczne.
Złożone relacje między młodą dziewczyną a dwoma zakochanymi w niej chłopakami – rzecz dzieje się w college’u i rok po jego ukończeniu – są co prawda głównym przedmiotem tej wnikliwej powieści psychologiczno-obyczajowej, ale z tyłu głowy wciąż mamy świadomość, że to także gra literacka. Jej celem jest odpowiedź na pytanie, czy można jeszcze pisać „normalne” powieści o miłości? Profesor, u którego bohaterka pisze pracę dyplomową, stawia tezę, że dyskurs miłosny uwolniony z okowów społecznej konwencji małżeństwa jako celu wszelkich zalotów utracił moc tworzenia narracji. Perypetie bohaterów nigdy się nie kończą, skoro małżeństwo nie jest już ostatecznym rozwiązaniem. Jak można zatem przekroczyć dawne małżeńskie narracje miłosno-romantyczne? Jak opowiadać o uczuciach w świecie rewolucji seksualnej, postulowanej równości kobiet, zmieniających się systemów wartości?
Bohaterka Intrygi… uwielbia tradycyjne XIX-wieczne powieści, które wciąż w jakimś stopniu kształtują jej wrażliwość, ale jednocześnie czyta Fragmenty dyskursu miłosnego Rolanda Barthes’a. Z jednej strony Jane Austin i Henry James, z drugiej Derrida, Eco… Jeśli nawet upodobała sobie powieść wiktoriańską, to nie pozbędzie się już poststrukturalistycznej nadświadomości. A skoro wie to postać literacka, to i jej stwórcy wiedza ta nie może być obca. Nawet jeżeli pisze wbrew dekonstrukcji, to i tak nie możemy do końca zaufać powieściowemu światu i pozostać naiwnymi czytelnikami. I tylko w ramach takich założeń Intryga małżeńska daje się obronić.
Bez tych założeń i dystansu Intryga małżeńska mogłaby okazać się czymś w rodzaju powieści Coelho – tyle że w wersji super de lux. De lux, bo jest świetnie napisana, z bohaterami o złożonej psychice, zgrabnie operująca retrospekcjami, bardzo dobrze skonstruowana.
Tak jak w tradycyjnych narracjach mamy tu oczywisty cel, do którego zmierzają wszyscy bohaterowie. Nie jest nim już małżeństwo, a nawet odnalezienie się w związku, ale odnalezienie Siebie. Bohaterowie muszą w tym celu odbyć Podróże. Może to być wyprawa w świat w poszukiwaniu duchowej prawdy, zagłębienie się w doświadczeniu choroby psychicznej albo miłości. W końcu jednak zawsze szukają tylko siebie i swojej wewnętrznej, niezmąconej społecznymi nawykami indywidualnej prawdy oraz wolności.
Do tego prowadzi romans w czasach, kiedy normą staje się indywidualizm – czy to w miłości, czy w poszukiwaniu Boga. Bardziej predysponowani wydają się do tego mężczyźni i to oni obdarują w końcu bohaterkę wolnością, pozwalającą jej na rozwój zgodny z jej zainteresowaniami. Nie zamyka to drogi miłości, ale – jak w modnych poradnikach – musiałaby ona w pełni respektować niezależność partnerów. No i drogi miłości, seksu i małżeństwa, choć nadal splecione, coraz bardziej się rozchodzą.
Dużo większe wrażenie robi wcześniejsza, wznowiona właśnie w Polsce, powieść tegoż autora – Przekleństwa niewinności (znana u nas bardziej może z ekranizacji Sofii Coppoli).
Jej zbiorowym narratorem, zawsze wypowiadającym się w liczbie mnogiej, co nie jest pozbawione uroku, są starsi panowie wspominający swoją młodzieńczą fascynację pięcioma siostrami, z którymi chodzili do szkoły i które, jedna po drugiej, popełniły samobójstwo. Wszystko osnute jest więc pajęczyną nostalgii, fakty niekoniecznie muszą do siebie pasować, prawda miesza się fantazjami. W tej impresyjnej książce od intrygi ważniejszy jest nastrój. Budząca się seksualność chłopców i dziewcząt cały czas kontrowana jest obrazami rozpadu – jętek żyjących jeden dzień, niszczonych przez szkodniki drzew, zanikających tradycji, rozsypującej się rodziny w rozpadającym się domu… Może nie brzmi to zbyt zachęcająco, ale klimat tej powieści jest hipnotyczny, i nie czyta się jej jedynie po to, by dowiedzieć się czemu i jak się zabiły się siostry Lisbon.
Ale właściwie czemu? Angielski tytuł to The Virgin Suicides i najchętniej przełożyłabym go inaczej – jako „dziewicze samobójstwa”. Z cała dwuznacznością terminu dziewicze. Dziewicze nie dlatego, że popełniają je dziewice, zresztą nie wszystkie są dziewicami. Dziewicze, czyli nieznane, nietknięte, nieskalane, bezgrzeszne? A może nieuwarunkowane?
Wytłumaczenia psychologiczne czy społeczne zniszczyłyby tę książkę. Podobnie zbyt prosta wydaje się interpretacja, że powodem samobójstw była odmowa udziału w świecie, w którym eros zmaga się nieustannie z thanatosem, a wszystko zmierza ku starości, kiedy to pozostaje nam już tylko wspominanie z nostalgią intensywności dawnych przeżyć. Ale jest jeszcze jedna możliwość. I jeszcze jeden niezbywalny element ludzkiej rzeczywistości – wolność. Jeśli istotnie tak ważne jest upodmiotowienie, czyż samobójstwo nie jest aktem totalnego upodmiotowienia się wobec zdeterminowanego świata?
Jeśli tak, to obydwie te powieści są kolejnymi odsłonami marzeń o wolności i samorealizacji. Samobójstwo byłoby absolutnym ich spełnieniem, tak ostatecznym, że stanowiącym jednocześnie jego zaprzeczenie. Interpretacja taka zdaje się jednak wykraczać poza intencje autora.
Jeffrey Eugenides, Intryga małżeńska, przeł. Jerzy Kozłowski, Znak 2013
Jeffrey Eugenides, Przekleństwa niewinności, przeł. Tomasz Bieroń, Znak 2013