Colm Toibin „Nora Webster”, Elizabeth Strout „Olive Kitteridge” i „To, co możliwe”, Sigridur Hagalin Bjornsdottir „Wyspa”.
Ludzie są nam potrzebni, to truizm. Chociażby dlatego, że nie jesteśmy samowystarczalni i potrzebujemy, żeby ktoś nam uszył gacie w Tajlandii, podesłał prąd, kiedy nasze źródła są na wyczerpaniu albo poratował dobrami, których w naszym kraju brakuje. Ale to są problemy globalne. Wiadomo, że na co dzień głównie chodzi o ludzi, z którymi wchodzimy w różne relacje – poczynając od dzieciństwa. Dają nam wsparcie albo nagle go odmawiają. Zdarza się, że bywają zagrożeniem. Zaspokajają różne nasze potrzeby emocjonalne, a czasem już nie mają na to ochoty. Im bardziej są nam potrzebni, tym łatwiej może się zdarzyć, że ranią.
***
Sigridur Hagalin Bjornsdottir, Wyspa, przeł. Jacek Godek, Wydawnictwo Literackie 2018
Słuchacie mnie!
Jesteśmy tutaj. Żyjemy!
To świetny pomysł i może rzeczywiście taki, który leżał na ulicy. Autorka twierdzi, że przez wiele lat nie zabrała się za pisanie, bo była przekonana, że na pewno już ktoś na to wpadł i pisze. Wystarczy rzucić okiem na mapę, żeby zobaczyć, jak bardzo Islandia na swojej otoczonej wodami Oceanu Atlantyckiego wyspie jest oddzielna. I do tego zamieszkała przez jedną, dziś już całkiem sporą, bo ponad 300 tysięczną, rodzinę. To dlatego Islandczycy do dziś nie mają nazwisk, a jedynie patronimikum. A co by się stało, gdyby Islandia naprawdę oddzieliła się od świata i został zmuszona do samowystarczalności? Jeszcze w XIX wieku uważano, że optymalna liczba ludności wyspy, która może się na niej wyżywić, to 50 tys. Od tego czasu nastąpił rozwój technologiczny, przede wszystkim produkcja energii elektrycznej jest większa niż zapotrzebowanie. Ale wzrosła też zależność od świata zewnętrznego. Wiadomo, że nie jest to kraj szczególnie sprzyjający rolnictwu, nie posiadający zróżnicowanych zasobów. Czy mógłby przeżyć sam?
To właśnie jest pomysł tej powieści. Pewnego dnia okazuje się, że Islandia traci kontakt ze światem. Nie ma już połączeń internetowych czy satelitarnych. Nie dolatują do niej samoloty, nie dopływają żadne statki, a te, które wypływają poza wody przybrzeżne, nigdy nie wracają. Jeśli ktoś ma apetyt na science fiction, to jednak nic z tego. Co się stało ze światem zewnętrznym, albo jak siła wyizolowała Islandię, tego nigdy się nie dowiemy. Poznamy za to dystopię na temat społeczeństwa dobrobytu, bogatego, dobrze zorganizowanego, które musi się od nowa urządzić w ramach dostępnych zasobów. I co to znaczy bogate? Bogactwo zdeponowane w banku przestaje się liczyć, pieniądz przestaje się liczyć. Kultura? No cóż, nie służy zaspokojeniu podstawowych potrzeb. Żeby nad wszystkim zapanować może potrzebna jest silna władza, a może jakieś zbiorowe porozumienia, tylko jak do nich dojść, jeśli w walce o zasoby zaczyna się liczyć przede wszystkim siła i egoizm? A kobiety mogą też stać się jednym z zasobów. Ogólnie nie jest miło, ale wszystkiego nie mogę zdradzić.
Zastanówmy się jednak nad sytuacją, w której – jeśli wierzyć niektórym powieściowym ekspertom – funkcjonowanie Islandii, wyżywienie mieszkańców, będzie możliwe, o ile liczna ludności zmniejszy się o jakieś 150 tys., czyli jedną trzecią. Przekładając to na nasze: dowiadujemy się, że aby przeżyć musimy zredukować, i to dość szybko, liczbę obywateli Polski o 10 mln. I co wtedy? Od kogo zaczniemy? I jak? Czy może lepiej zostawić to naturze – niech przeżyją najsilniejsi. Można też nie wierzyć prognozom i po prostu się starać, dzielić z innymi, liczyć na nowe technologie… Ale to jednak wymaga spójności społecznej i równości.
Cud w Reykjavíku? Islandia ustawowo zrównała płace kobiet i mężczyzn
czytaj także
Poza bohaterem zbiorowym, są też konkretne postaci: rozstająca się przed tym wszystkim para: dziennikarz i skrzypaczka, jej dzieci z poprzednich związków. On to wygodnicki konformista, czy można liczyć na to, że przejmie się losem byłej niby-rodziny?
Fantazja córki Bjorna (Bjornsdottir) jest przede wszystkim pytaniem o to, czy istnieją mechanizmy, które zapewniłby przetrwanie tego miłego społeczeństwa w trudnych warunkach. Ale dotyczy też społeczeństwa w ogóle oraz naszej współzależności od innych. Niestety, dosyć krótka to powieść i pozostawia nas głównie z pytaniami. A pewno czytelnik chciałby się dowiedzieć nieco więcej o dalszych losach mieszkańców wyspy.
***
Elizabeth Strout, Olive Kitteridge, przeł. Ewa Horodyska, Wielka Litera 2018
Elizabeth Strout, To, co możliwe, przeł. Paweł Lipszyc, Wielka Litera 2017
Ukazują się właśnie kolejne powieści tej nagradzanej, m.in. Pulitzerem, autorki. Niektóre to wznowienia, ale zyskują szansę na nowe życie może dzięki serialowi Olive Kitterige (2014), który chyba nadal żyje, bo spotykam wciąż jego nowe fanki, i się nie zestrzał. Również za sprawą fantastycznej roli Frances McDormand, która gra w nim tytułowa Olive, zołzę i czepialską perfekcjonistkę (wiadomo, nauczycielka matematyki), przywiązaną do męża i dziecka, ale jednocześnie dusząca się w tym układzie, spragnioną miłości, która przecież dla porządnej żony i matki z małego miasteczka jest niedozwolona. A jednocześnie ma w sobie kawał duszy, sarkastyczne poczucie humoru, dar obserwacji i czasami potrafi być niezwykle przyzwoitym człowiekiem.
W powieści Olive nie jest do tego stopnia postacią pierwszoplanową, co w filmie. W wielu rozdziałach, mających właściwie strukturę oddzielnych opowiadań, pojawia się na drugim lub nawet trzecim planie. Podobnie w To, co możliwe – ważną bohaterką jest Lucy, znana z wcześniejszej powieści, Mam na imię Lucy – chociaż bardzo długo poznajemy ją jedynie z napomknień i wspomnień. Pojawia się w niej również Olive, ponieważ wszystko dzieje się w tym samym miasteczku.
Po serialu, w którym główna bohaterka od pierwszej sceny – kiedy jest bliska samobójstwa – przykuwała uwagę, powieści wydają się nieco mdłe. Chociaż właściwie wszystko jest w nich w porządku. Dobrze się czyta, niebanalna konstrukcja i no takie życiowe treści…
Ludzie są różni, nie zawsze łatwi, często zależy to od tego, co zdarzyło się im w dzieciństwie, naznaczonym biedą albo przemocą, albo od traum (np. wojennej). Miewamy marzenia, które się nigdy nie spełnią, ale czasem stać nas na odmianę naszego życia. Ludzie potrafią zaskakiwać „nie tylko dobrocią, ale także umiejętnością właściwego wyrażania rzeczy.” Zrastają się w długoletnich związkach „jak kość z kością”, ale też pragną czegoś więcej. Wiedzą, czym jest spokojne szczęście, ale też mądra rezygnacja. Znają zawiść, wyrzuty sumienia, a czasami rozpacz. Niektórzy się zabijają. Czasem potrafią wybaczać, a czasem nie. Starzeją się, a mimo to wciąż czegoś pragną, a na starość potrzebują opieki albo muszą kimś się zaopiekować. Bo w końcu wszyscy umrzemy. A małe amerykańskie miasteczka to miejsce intryg i brudnych tajemnic, ale także wspierająca się wspólnota lokalna… Itd.
Wszytko to chyba prawda i mądrość. I może „mądrosciowość” tych powieści w końcu jakoś mnie osłabiła. (Wspominałam, że jestem złym człowiekiem?) Czasem też zapalała mi się w głowie lampka „kicz”.
Ale serial polecam!
***
Colm Toibin, Nora Webster, przeł. Jerzy Kozłowski, WAB 2017
– Masz ich już pewnie serdecznie dosyć. Nigdy nie przestana przyłazić?
Odwiedzający, których tytułowa Nora Webster może mieć już dosyć, to sąsiedzi i znajomi, którzy składają kondolencje albo starają się wesprzeć ją po niespodziewanej śmierci męża. Nora ma kłopoty z przyjmowaniem pomocy, ale też jest częścią niewielkiej społeczności i bez jej wsparcia chyba trudno byłoby jej przetrwać. Szczególnie, że ma czwórkę dzieci, kłopoty finansowe. Musi poradzić sobie z żałobą i przede wszystkim odzyskać siebie – znaleźć coś, co wypełni jej życie. I nie będzie to – bo to byłoby dość banalne – nowy związek. Powieść o przepracowywaniu żałoby, ale także o rozwoju. I trochę o Irlandii, polityce.
Myślę, że powinna spodobać się miłośnikom Strout, a mnie chyba nawet bardzie trafiła do przekonania. Może też dlatego, że nie pozbawiona jest poczucia humoru.