Polska prowincja ma chyba najbardziej zeświecczone podejście do Kościoła, jakie można sobie wyobrazić. Rozmowa z Konradem Janczurą, autorem powieści „Przemytnicy”.
Anna Cieplak: W Przemytnikach odwołujesz się do swojego doświadczenia dorastania na Podkarpaciu. Ale akcja jest osadzona tu i teraz, prawda?
Konrad Janczura: Tak. Mamy Facebooka, smartfony, League of Legends. Można tę rzeczywistość utożsamiać z teraźniejszością.
Czy to oznacza, że czas tam się zatrzymał? Mentalnie jest tak samo, tylko zmieniły się gadżety?
Po jakichś siedmiu latach życia głównie w Krakowie przyjechałem do Lubaczowa na rok, bo nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Założyłem firmę, wziąłem dofinansowanie, siedziałem przez rok u babci i pracowałem przy komputerze, wykonując różne frilanserskie zlecenia: od pozycjonowania stron po webmastering. I rzeczywiście: od mojego wyjazdu niewiele tam się zmieniło. Może tylko ludzi jest jeszcze mniej i wszyscy są o wiele bardziej zblazowani, bo mnóstwo osób potraciło pracę, niektórzy stali się alkoholikami, niektórzy oszaleli. Raczej pozytywnych historii tam nie zauważyłem. Za to zniszczono park w centrum rynku, który był bardzo ważnym ogniwem tamtejszej kultury, i postawiono tam jakiegoś śmiesznego, niemieckiego rycerza, do którego dorobiono równie niemiecką legendę. Ale wciąż ludzie palą ukraińskie szlugi, młodzież słucha tych samych zespołów punkowych, których ja słuchałem. To jest ta rzeczywistość z Polski początku XXI wieku, którą pożegnałem. Ona tam trwa.
A dyskoteki? To ważne miejsca w Przemytnikach.
Działają. Od lat 90., kiedy w dawnych PGR-ach powstawały dyskoteki, ten biznes potańcówkowy zawsze jakoś się kręcił. Trzy główne centra dyskotekowe, gdzie młodzież jeździ, to Obsza, Wietlin i Bobrówka. Wybrałem się tam zaraz po powrocie do Lubaczowa. Wszyscy nadal byli w dresach – tylko bardziej eleganckich. Przy czym teraz popularne są bluzy żołnierzy wyklętych, opaski powstańcze, te klimaty. Pisałem o tym w cyklu tekstów Kresy nie istnieją. Opisałem tam cały mój ówczesny pobyt w Lubaczowie po powrocie. Przemytnicy to była powieść, która stała się kulminacją tego okresu.
Bohater Łukasza Orbitowskiego wrócił do Rykusmyku, a Żulczyka do Zyborka, żeby stoczyć ze sobą jakąś walkę. Nie kusi cię taki gest literacki? Ukazanie jakiejś zmiany po czasie. Nie będzie dojrzałości, patosu, rozliczenia itp.?
Perspektywa prowincji dla Orbitowskiego czy Żulczyka jest inna. Oni jako pisarze typowo miejscy mierzą się z jej obcością, są obok. Ja natomiast stałem dokładnie tam, gdzie postacie, które opisałem. Jest to powieść, której bezpośrednią materią było doświadczenie.
czytaj także
Mówisz, że Przemytnicy to powieść utkana na doświadczeniu, ale napisałeś ją zasadniczo według klasycznych schematów literackich.
Jest ona pewnego rodzaju szkicem rzeczywistości. Nie szczegółowym, drobiazgowym opisem. Przez długi czas fascynowały mnie schematy postromantyczne, które chciałem zastosować w swojej powieści.
Wydaje mi się, że jakoś lubisz język bohaterów, jest on tylko momentami stylizowany. Odbierałam to na zasadzie pewnego rodzaju sympatii wobec tych chłopaków i dziewczyn. Nawet kiedy zachowują się nierozsądnie czy gadają głupoty…
To jest też jeden z powodów, dla którego wziąłem się za Przemytników. Ci ludzie jakby czują i operują za pomocą narracji, których już nie ma nigdzie indziej. Nawet kiedy opowiadają o błahych sytuacjach, które dzieją się na wsi czy w miasteczku, to opowiadają to z natężeniem fabularnym właściwym dla literatury niebędącej już w obiegu. Kiedyś prowadziłem szkolenie komputerowe, jeszcze w czasach studiów, dla staruszków w Bibliotece Miejskiej w Lubaczowie i chyba tam wyrwało mi się słowo „Ej?”. Wtedy któraś z pań przy komputerze dokończyła cytatem z Marii Malczewskiego „Ej! Ty na szybkim koniu gdzie pędzisz, kozacze?”. To było dla mnie niezwykle urokliwe.
Jest w twojej książce taka scena, w której Karolinka spotyka się z Zolą koło synagogi. Lubię ją, bo pokazuje, jak chłopak w świeży, młodzieńczy sposób przeżywa fascynację i zawstydzenie, nagle robi się z lekka patetyczny. To nie pasuje do gościa, który chce bezustannie (i zazwyczaj bezskutecznie) uchodzić za maczo.
Wszyscy bohaterowie ukazują się na tyle, na ile można ich poznać. Dlatego te emocje nie są gęsto opisane, nie chciałem przegadać czy wciskać im czegoś, czego nie ma. To są raczej szczere, proste reakcje. Jeśli ktoś wymaga większej złożoności od 19- czy 20-letnich chłopaczków albo dziewcząt, to jest w błędzie. Wydaje mi się, że to zderzenie takich „typowych” reakcji z klasyczną narracją romantyczną w jakiś sposób zbudowało bohaterów i bohaterki. Poza tym właśnie w taki sposób są przekazywane na kresach legendy o złych Ukraińcach i zażyłościach polsko-ukraińskich. W sposób romantyczny.
czytaj także
Te relacje polsko-ukraińskie są w twojej książce lekko ukryte. Dlaczego?
Gdybym mocniej wszedł w tę narrację, to książka stałaby się jedną z tendencyjnych powieści prawicowych, których teraz jest sporo. Chciałem jednak inaczej. Chciałem w Przemytnikach pokazać tą siłę młodzieńczości wypierającą historię albo traktującą ją powierzchownie, jak te bluzy z powstańcami. Szept historii jest tylko jednym z elementów, które składają się na grozę, na thriller.
Dla mnie najbardziej „groźne” momenty pojawiają się w scenach codziennych. Jeśli na wsi nie masz poważania, to idź się powiesić.
Są rzeczy, które strasznie mną wstrząsnęły, kiedy wróciłem do Lubaczowa. To, jak częste były samobójstwa wśród młodych ludzi – wstrząsające historie, które brzmiały absurdalnie jak tytuły w „Fakcie”. Na przykład w wiosce pod Lubaczowem napisano na sklepie nazwisko chłopaka, dopisując, że jest konfidentem. Następnego dnia chłopak poszedł się powiesić. Samobójstwa popełniane są często z powodów, które nam nawet nie przychodzą do głowy i wydają się idiotyczne. To niby takie błahe historie 19- czy 20-latków, przeżywane jednak bardzo mocno. Często śmiertelnie mocno.
Liczą się reguły grupowe. Familiarność albo nara?
Nie ma tam innego wyjścia niż bycie familiarnym. Indywidualizm na polskiej wsi jakby nie istnieje.
On jest dla tej klasy, która już się dorobiła.
Tak. Kiedy na przykład widzisz gościa, który ma pięć kolumn pod domem, to jego córka tak sobie normalnie nie wyjdzie jak inne dziewczyny. Ci ludzie, którzy są klasą posiadającą, chcą separować dzieci od tego, co ich zdaniem złe, czyli stylu życia klasy niższej. To jest też ciekawe pod względem rozumienia prawa. Dla ludzi z góry i z totalnego dołu nie ma reguł. Szczególnie w przypadku tej drugiej grupy. Wielu, szczególnie w młodym wieku, to imponuje. Tam nikt w jakiś pejoratywny sposób nie patrzy na różne wykroczenia. Albo inaczej: pewne postawy są potępiane, ale tak czy siak się je akceptuje, przymyka oko. To taki element krajobrazu. Cała reszta to ludzie, którzy pracują w sklepach, jeżdżą za granicę i wracają. A niektórzy jeżdżą za granicę na pół roku, a później wracają i piją pół roku. I tak w kółko. Większość życia skupiona jest między sklepem, kościołem i tamtejszymi rozrywkami typu dyskoteka, meczyk, dożynki.
To ciekawe, że w twojej książce nie ma w zasadzie Kościoła. Dlaczego?
Dla ludzi z góry i z totalnego dołu nie ma reguł.
Bo tak naprawdę obecność Kościoła w życiu społecznym wsi nie jest tak oczywista, jak to się wydaje. Przychodzi się tam rytualnie, stroi, je słonecznik i trzeźwieje na ławce przed kościołem. Sytuacji jak z serialu Ranczo, gdzie ksiądz chodzi po wsi i angażuje się we wszystkie spory, odpowiada za harmonię na wsi – tego nie ma. Dziadek mi opowiadał, że był taki ksiądz na wiosce, który jeździł na kurwy co weekend. Wszyscy to wiedzieli, chociaż tam światła gasły wszędzie o 21.00. On wracał pijany, ale miał zawsze takiego autopilota, że wjeżdżał na bombie na to swoje podwórko. No i raz mu bramę zamknęli, to się rozpierdolił. Tak właśnie wygląda podejście do Kościoła.
Polska prowincja (to taki umowny termin) ma chyba najbardziej zeświecczone podejście do Kościoła, jakie można sobie wyobrazić. Rozmaite występki poszczególnych księży są powszechnie znane i spotykają się z brakiem reakcji. Są oni jedynymi postaciami, na których można w dowolny sposób wieszać psy, plotkować, obgadywać, a ich w wyniku tego nie spotkają żadne konsekwencje. Ksiądz ma się tam zajebiście, reszta niekoniecznie. Dlatego ten kościół nie kojarzy mi się z żarliwymi modlitwami tylko miejscem, do którego się idzie, bo wszyscy chodzą.
Wmawianie ludziom, że wszyscy tak samo możemy się realizować, jest nieuczciwe
czytaj także
Na ile dla ciebie ważny był temat samego przemytu?
Przemyt odgrywa w książce o tyle ważną rolę, że jest łącznikiem dwóch światów. On także pozwala zbudować pewien model funkcjonowania: „Chłopaki idą w umowne «nieznane», aby wrócić z łupem”. Zawsze mnie fascynowało, że tego typu sytuacje uruchamiają u ludzi klasyczną literackość. Od czasu studiów byłem bardzo zafascynowany z jednej strony romantyzmem od Marii Janion, a z drugiej strony badaniami antropologicznymi. I kiedy już wróciłem na prowincję, to patrzyłem na to wszystko z takiej właśnie perspektywy. Niby mówię o stereotypowych Sebiksach, ale to są tacy ludzie z krwi i kości, którzy mają swoje uczucia i w jakiś sposób organizują swoje życie.
***
Konrad Janczura – autor powieści Przemytnicy (Korporacja ha!art 2017). Dorabiał jako copywriter, dziennikarz, krytyk literacki i przemytnik, obecnie pracuje w korporacji. Mieszkaniec Bukaresztu, Krakowa i Lubaczowa.
24 października o godz. 18 w Świetlicy Krytyki Politycznej w Cieszynie odbędzie się spotkanie z Konradem Janczurą.