Odpływ ludzi z Detroit, który kojarzymy zazwyczaj z ostatnim kryzysem, zaczął się już w latach 50.
Zawsze powtarzałem, że wolę amerykańską tradycję reportażu od naszej lokalnej, polskiej szkoły. Wydawało mi się, że ta pierwsza to stateczni dziennikarze i akademicy, którzy w końcu – gdy wzywa wyższa konieczność: kryzys, wojna, gospodarcza i społeczna zapaść – opuszczają wygodne posady, by samemu w terenie zmierzyć się z tym, co media podają tylko drugiej ręki. Tak powstawały książki najlepsze: podparte researchem, precyzyjne i szczegółowe jak praca doktorska, ale brutalne i uderzające jak korespondencja wojenna. A w kontraście do tego: nieustanny przymus egzotyzacji opisywanego świata na potrzeby polskiej czytelniczki czy czytelnika („ci Rosjanie, Czesi, Arabowie – niepotrzebne skreślić – są jacyś inni”); wieczna turystyka, z której korzysta się rozpaczliwie chętnie, gdy tylko redakcja zapłaci; szukanie różnych „prawd” i „dusz” danej lokalności – zamiast faktów, z którymi bywa się często na bakier. Skutecznie zniechęcało mnie to do większości książek powstających w ramach polskiej szkoły.
Detroit. Sekcja zwłok Ameryki przypomniała mi, że w tej typologii musiałem coś istotnego przegapić. Gonzo – pierwszoosobowe, narcystyczne i pełne „mięsa” opowieści twardych facetów o zderzeniach z twardym światem – powinno jakoś lepiej „chodzić” u nas. A jednak tę właśnie metodę Charlie LeDuff, laureat Pulitzera i były reporter nowojorskiego „Timesa”, zastosował do opowiedzenia o najbardziej amerykańskiej z amerykańskich historii: upadku Detroit.
Kanwą reportażu są losy samego LeDuffa: urodził się w Detroit w czasach jego (wątpliwej) chwały, pracował w całej Ameryce, a w czasach kryzysu – osobistego i tego ekonomicznego, który szalał w USA – wrócił do swojego miasta, w którym nawet po wątpliwej chwale nie zostało już nic.
Najbardziej prowokujące są trzeźwe diagnozy dotyczącego samego Detroit, od których zaczyna się ta książka.
LeDuff zadaje kłam popularnej w USA tezie o cudzie gospodarczym i idylli wielkomiejskiego, przemysłowego kapitalizmu powojennej Ameryki.
Owszem, Detroit stało się centrum przemysłu i fundamentem „amerykańskiego snu” w XX wieku. Ale nie miejmy złudzeń: ten sen musiał przeistoczyć się w koszmar. Detroit nigdy nie był pisany sukces. Przeciwnie, pomysł na miasto-fabrykę, jaki realizował tu amerykański państwowy i prywatny kapitalizm, był skazany na porażkę. Bo łatwiej zbudować fabrykę niż społeczeństwo.
Wielka migracja przed wojną, złożona głównie z czarnych, zapewniła miastu olbrzymi zasób taniej siły roboczej – ale przyjezdni nigdy nie doświadczyli społecznego i ekonomicznego awansu. Wiele decyzji administracyjnych i infrastrukturalnych, z odgrodzeniem centrum od przedmieść śródmiejską obwodnicą (znaną z filmu „ósmą milą”), doprowadziło do powstania gett.
To nieprawda, że czarni mieszkańcy Detroit sami się do nich wynosili po kolejnych zwolnieniach czy kryzysach. Fiasko mieszkalnictwa publicznego, zmowa właścicieli nieruchomości nieskorych do wynajmowania mieszkań niebiałym mieszkańcom czy odmawianie im koncesji na prowadzenie sklepów – wszystko to po prostu wypchnęło czarnych do getta. Za wszystkimi tymi procesami stali ludzie, którzy chcieli ideę segregacji zrealizować w praktyce lub zwyczajnie byli ślepi na przepaść między białymi przedmieściami i czarnym centrum.
Odpływ ludzi z Detroit – za pracą, szkołą, bezpieczeństwem i spokojem – który kojarzymy zazwyczaj z ostatnim kryzysem, zaczął się już w latach 50. W 1958 roku bezrobocie wśród dorosłych i zdolnych do pracy wynosiło tu już 20%. Trzeba było powołać pierwsze programy pomocowe i społeczne. Detroit zobaczyło wielkomiejską biedę, zanim Lyndon Johnson ogłosił ją problemem dziesięć lat później.
W centrum światowego przemysłu, w stolicy samochodowej rewolucji, brakowało pracy i przyzwoitych mieszkań. Łatwo było zbudować fabrykę lub montownię, trudniej było zamortyzować koszty zwolnień i gorszej koniunktury, więc nierzadko firmy były w mieście tylko gośćmi. Gdy opuszczały miasto, zostawiały rdzewiejące maszyny, puste hale i ludzi na utrzymaniu reszty podatników. Ten eksperyment był zbyt mocno związany z kilkoma elementami społecznej układanki – średnioklasowym życiem, fordowską produkcją, przemysłem samochodowym – żeby mógł przetrwać. I dlatego skończył się fiaskiem.
Czasami zresztą przy aprobacie lub pasywności mieszkańców, jak gorzko zauważa LeDuff.
„Jak mi zabiorą pracę, przynajmniej nie trafi do czarnucha” – mawiali „reganowscy demokraci”, czyli biali robotnicy, którzy skłonni byli poprzeć nawet antyzwiązkowych i probiznesowych republikanów, byle tylko pogrozić zbyt „tolerancyjnemu” państwu.
Inni, gdy Detroit pogrążyło się już w pokryzysowej zapaści, zaczęli podpalać domy, „bo to tańsze niż kino”. Co roku w pożarach tych ginęli biedni – ci sami biedni, którzy je podpalali – a wyciśnięty jak cytryna Fire Department tracił premie, sprzęt, miejsca pracy, a w końcu także ludzi. W podpalanych dla rozrywki vacants, pustych domach, za które nikt już nie płaci kredytu, ginie znajomy LeDuffa, przygnieciony dachem, nie mogąc wezwać pomocy, bo nieserwisowana krótkofalówka przestaje odbierać.
Nie brakuje w Detroit mocnych cytatów i scen, trafnych uwag. Problem zaczyna się, gdy LeDuff zaczyna epatować historiami, w których on sam jest pierwszoplanowym aktorem. Raz ośmieszy radną, innym razem policję, wejdzie za kulisy polityki lub, dla odmiany, wcieli się w rzecznika biednych. Jakby precyzyjny portret miasta i zebrane przez niego informacje – niesłychanie interesujące i ważne – miały nam nie wystarczyć; jakby musiał uparcie przypominać „ja tam byłem, ja to napisałem, ja to widziałem”. Dobra historia broni się sama, a rzetelny research i znajomość tematu nie potrzebują przypisów. Tymczasem Detroit czyta się momentami jak egoistyczne przepisywanie społecznych dramatów i politycznych skandali na własną wojnę z zakłamaniem i korupcją. LeDuff chętnie się wciela w ostatniego sprawiedliwego.
Przypomina w tym Rusta Cohle’a z serialu True Detective, którego gra Matthew McConaughey (LeDuff nawet wygląda dokładnie jak on!). Podobnie jak on zdaje się prowadzić wojnę ze złem, którego rzekomo nikt nie widzi, tylko on. Jak Cohle ma niesamowity warsztat. Szkoda, że zasłania to nadmierną autokreacją. Detroit mogłoby być wybitnym reportażem. Jest wybitnym gonzo.
***
Charlie Leduff, Detroit. Sekcja zwłok Ameryki, przeł. Iga Noszczyk, wyd. Czarne, Wołowiec 2015
**Dziennik Opinii nr 84/2015 (868)