Klasy nieuprzywilejowane sądzą, że osiągają pozycje dawniej dla nich niedostępne, a tymczasem nie mają już one tej wartości i tego miejsca, jakie przyznawano im w systemie wcześniejszym.
„Ta książka była dla mnie niezwykle ważna, Eribon jako pierwszy od wielu, wielu lat poruszył kwestie klasowe. Dzięki niemu znalazłem język, żeby opowiedzieć o własnych doświadczeniach” – tak o Powrocie do Reims Didiera Eribona mówił w wywiadzie dla Krytyki Politycznej Édouard Louis, autor głośnej Historii przemocy. W Powrocie do Reims Eribon, francuski socjolog i filozof, podejmuje się analizy tego, co naznaczyło całe jego życie: podziału klasowego i biedy, opisuje wszystko to, czego zawsze tak bardzo się wstydził i przed czym uciekał: poczucie krzywdy, upokorzenia, potrzebę społecznego uznania. Publikujemy fragment książki, która ukazała się nakładem wydawnictwa Karakter.
***
W liceum, mając trzynaście, czternaście lat, zaprzyjaźniłem się blisko z pewnym chłopcem z mojej klasy, synem profesora uniwersytetu powstającego dopiero w naszym mieście. Nie byłoby przesadą powiedzieć, że się w nim zakochałem.
Kochałem go tak, jak się kocha w tym wieku. Ale ponieważ byliśmy chłopcami, nie mogłem oczywiście wyznać mu swoich uczuć (to jedna z najbardziej traumatyzujących trudności pociągu homoseksualnego w latach dorastania – i zresztą w innych okresach życia też: nie można wyrazić tego, co się czuje do kogoś tej samej płci, stąd potrzeba miejsc spotkań, gdzie zasady oczywistości ulegają odwróceniu, trzeba tylko te miejsca znać i być pełnoletnim). Napisałem: „nie mogłem wyznać” mu swoich uczuć. Oczywiście. Ale najpierw nie umiałem ich sformułować dla siebie. Byłem jeszcze za młody, a cała kultura była – nadal w dużym stopniu jest – zorganizowana w taki sposób, że nastolatek nie dysponuje odniesieniami, obrazami, językiem, które pozwoliłyby mu zrozumieć i nazwać to intensywne uczuciowe przywiązanie inaczej niż w kategoriach „przyjaźni”.
Pewnego dnia nauczyciel muzyki kazał uczniom rozpoznać fragment utworu, którego mieliśmy wysłuchać. Byłem zaskoczony, kiedy po kilku taktach ten chłopiec podniósł rękę i oświadczył tryumfalnie: „Noc na Łysej Górze Musorgskiego!”. Byłem zbity z tropu. Dla mnie te lekcje były po prostu idiotyczne, a tego typu muzyka nieznośna, zawsze się z niej wyśmiewałem, ale przede wszystkim chciałem mu się podobać. Tymczasem on znał i lubił coś, z czego ja wyłącznie kpiłem, co odrzucałem, coś, co w moim domu nazywano „wielką muzyką”, kiedy przypadkiem trafiło się na radiostację, która ją nadawała i którą czym prędzej wyłączaliśmy, mówiąc: „Nie jesteśmy na mszy” .
Miał piękne imię. Moje było banalne. Już to symbolizowało w jakiś sposób społeczny dystans między nami. Mieszkał z rodziną w dużej willi w zamożnej dzielnicy w pobliżu centrum miasta. Bywanie u niego w domu imponowało mi i onieśmielało mnie. Nie chciałem, aby wiedział, że mieszkam na nowym osiedlu na peryferiach, i unikałem odpowiedzi, kiedy mnie o to pytał. Jednak pewnego dnia, chcąc zapewne dowiedzieć się, gdzie i jak mieszkam, bez uprzedzenia zadzwonił do moich drzwi. Byłem zdruzgotany, chociaż to był miły gest z jego strony, powinienem był się domyślić, że w ten sposób daje mi do zrozumienia, że nie mam żadnego powodu do wstydu.
Miał starsze rodzeństwo na studiach w Paryżu i z racji panującej w jego domu atmosfery w rozmowach ze mną wymieniał nazwiska filmowców i pisarzy, opowiadał o filmach Godarda i utworach Becketta… Czułem się przy nim zupełnym ignorantem. Uczył mnie tego wszystkiego, a przede wszystkim chęci poznania tego wszystkiego. Fascynował mnie, chciałem być taki jak on. Więc też zacząłem mówić o Godardzie, którego żadnego filmu nie widziałem, i o Becketcie, którego żadnej książki nie czytałem.
Oczywiście, był świetnym uczniem, ale demonstracyjnie okazywał dystans do szkoły, a ja próbowałem robić to samo, tyle że nie miałem jego atutów. Nauczyłem się oszukiwać. Przypisywałem sobie wiedzę, której nie miałem. Mniejsza o prawdę. Liczyły się tylko pozory i mój własny obraz, jaki usiłowałem sfabrykować i narzucić innym. Ba, naśladowałem nawet jego sposób pisania (mam na myśli charakter pisma) i dziś jeszcze kształt moich liter to ślad tamtego dawnego związku. Trwał zresztą krótko. Niebawem straciłem tego chłopca z oczu.
Nauczyłem się oszukiwać. Przypisywałem sobie wiedzę, której nie miałem. Mniejsza o prawdę. Liczyły się tylko pozory i mój własny obraz, jaki usiłowałem sfabrykować i narzucić innym.
Był koniec lat sześćdziesiątych i okres ten pozostawił głębokie, ale radykalnie różne piętno na dwóch młodych umysłach. Mój przyjaciel rzucił szkołę na długo przed maturą i ruszył „w drogę”. Uwielbiał Kerouaca, lubił grać na gitarze, identyfikował się z kulturą hippisowską… Mnie bardziej naznaczył maj ’68 i rewolta polityczna: w 1969 roku zostałem – zaledwie szesnastoletni – aktywnym trockistą, co mnie mocno absorbowało w następnych latach. Mniej więcej do dwudziestego roku życia czytałem z nabożeństwem Marksa, Lenina i Trockiego, było to dla mnie decydujące doświadczenie intelektualne, ponieważ skierowało mnie w stronę filozofii.
Wpływ przyjaźni z tym chłopcem i jego pomoc, z której nie zdawał sobie sprawy, okazały się rozstrzygające: mój klasowy habitus skłaniał mnie na początku do oporu wobec szkoły i wymaganej przez nią dyscypliny. Byłem niesforny, nieposłuszny i wystarczyłoby byle co, by nieodparte siły pchnęły mnie do zupełnego jej odrzucenia. On stanowił moje przeciwieństwo: kultura od zawsze była jego światem. Pisał opowiadania fantastyczne. Chciałem pójść w jego ślady i sam zacząłem pisać. Wybrał sobie pseudonim. Ja też postanowiłem sobie jakiś wybrać, a kiedy mu go powiedziałem, wyśmiał mnie, bo mój pseudonim był kompletnie wymyślony (skomplikowany i dziwny), podczas gdy on podpisywał się swoim drugim imieniem i nazwiskiem panieńskim matki. Nie mogłem z nim rywalizować. Cały czas byłem spychany w niższość.
czytaj także
Był wobec mnie okrutny, ranił mnie, wcale tego nie chcąc ani o tym nie wiedząc. Spotkałem się później z wieloma analogicznymi sytuacjami – etosy klasowe leżą u podstaw zachowań i reakcji będących jedynie aktualizacją struktur i hierarchii społecznych w momencie jakiejś interakcji. Przyjaźń też podlega prawom ciężkości historycznej – dwaj przyjaciele to dwie wcielone historie społeczne, które zderzają się z sobą wskutek inercji ich habitusów. Postawy i słowa nie muszą być agresywne w mocnym sensie ani w zamierzeniu raniące, żeby jednak takie były.
Na przykład kiedy przebywa się w środowiskach burżuazyjnych czy po prostu w wyższej klasie średniej, często ma się do czynienia z założeniem, że też się do niej należy. Tak jak heteroseksualni mówią o homoseksualistach w ich obecności, nie wyobrażając sobie, że ci, do których się zwracają, mogliby należeć do tego napiętnowanego gatunku, z którego się śmieją albo go oczerniają, tak samo ludzie ze środowisk mieszczańskich mówią do tych, z którymi się zadają, tak, jakby od zawsze mieli te same doświadczenia życiowe i kulturowe. Nie orientują się, że samo to założenie już jest agresją.
To się czasem zdarza z najbliższymi, najstarszymi, najwierniejszymi przyjaciółmi: kiedy po śmierci ojca powiedziałem jednemu z moich – dziedzicowi majątku! – że nie będę na pogrzebie, ale pojadę do Reims zobaczyć się z matką, odparł na to: „Tak czy inaczej, musisz być przy otwarciu testamentu u notariusza”! To zdanie – wypowiedziane spokojnym tonem jak oczywistość – uzmysłowiło mi, do jakiego stopnia proste równoległe się nie spotykają, nawet w przyjacielskich stosunkach. „Otwarcie testamentu”! Mój Boże! Jakiego testamentu? Jak gdyby w mojej rodzinie było w zwyczaju pisanie testamentów i deponowanie ich u notariusza. Żeby co przekazać w spadku? W klasach ludowych niczego się nie przekazuje z pokolenia na pokolenie: ani papierów wartościowych, ani kapitału, ani domów, ani mieszkań, ani starych mebli czy precjozów…
Moi rodzice nie mieli nic poza nędznymi oszczędnościami, odkładanymi z trudem rok po roku na książeczce. Zresztą matka uważała, że to jej się należą, bo ona i ojciec „odłożyli” je wspólnie, pomniejszając swoje dochody o sumy, których przecież potrzebowali. Pomysł, że te pieniądze, ich pieniądze, miałyby przypaść komuś innemu niż jej, wydawał jej się cudaczny i nie do zaakceptowania. „No przecież to moje! Odmawialiśmy sobie wielu rzeczy, żeby odłożyć na czarną godzinę!”, zawołała z oburzeniem w głosie, kiedy bank ją poinformował, że kilka tysięcy franków zdeponowanych na ich wspólnym koncie ma być podzielone między synów i że jej przypada tylko niewielka część tej kwoty; musiała nas poprosić, żebyśmy podpisali dokument, który pozwalał jej dysponować tym „spadkiem”.
Ken Loach: Jeśli nie rozumiemy walki klas, nie rozumiemy zupełnie nic
czytaj także
*
Tak czy owak, krótka znajomość z tym chłopcem z liceum dała mi zamiłowanie do książek, inny stosunek do słowa pisanego, wiarę w literaturę i sztukę, początkowo tylko udawane, ale z każdym dniem coraz bardziej rzeczywiste. W gruncie rzeczy liczyły się entuzjazm i pragnienie odkrywania wszystkiego. Treść przyszła później.
Dzięki tej przyjaźni moja spontaniczna niechęć – to znaczy owoc mojego pochodzenia społecznego – do szkoły nie doprowadziła mnie do odrzucenia kultury w ogóle, lecz przemieniła się w pasję do wszystkiego, co tchnęło awangardą, radykalnością, intelektualizmem. (Duras i Beckett mnie urzekli, ale niebawem w moim sercu górę wzięli Sartre i Beauvoir, tych autorów i ich dzieła odkryłem sam, a zainteresowałem się nimi dlatego, że widziałem ich nazwiska pod petycjami – zwłaszcza w maju ’68 i później. I tak oto w 1969 roku kupiłem świeżo wydaną Détruire, dit-elle Marguerite Duras, w magicznej dla mnie okładce wydawnictwa Minuit, później zachwyciłem się pamiętnikami Simone de Beauvoir).
Od dziecięcych lektur – seria Klubu Pięciorga w Różowej Biblioteczce, której każdy tomik pochłaniałem w czasach przedlicealnych – przeszedłem więc prosto do entuzjastycznego odkrycia współczesnego życia literackiego i umysłowego. Ukrywałem swój brak obycia, nieznajomość klasyków, fakt, że właściwie nie przeczytałem nic z tego, co inni czytali w moim wieku – Wojny i pokoju, Nędzników… – za wyniosłą i pogardliwą postawą wobec nich, śmiałem się z ich konformizmu: oni uważali mnie za „snoba”, czym byłem oczywiście zachwycony. Wymyśliłem dla siebie pewną kulturę, a jednocześnie pewną osobowość i postać.
Czytanie jako praktyka społeczna [rozmowa o badaniach czytelnictwa]
czytaj także
Co się stało z chłopcem, któremu tyle zawdzięczam? Nie miałem pojęcia, póki nie zacząłem kilka miesięcy temu poszukiwać go przez internet. Mieszkamy w tym samym mieście, ale żyjemy na innych planetach. Nie przestał się interesować muzyką i ponoć zdobył pewien rozgłos w świecie piosenki, realizując „aranżacje” wielu płyt, które odniosły sukces. Nie ma więc czego żałować: cóż moglibyśmy sobie powiedzieć, gdy minął czas młodzieńczej przyjaźni? Ten związek trwał raptem trzy lub cztery lata. Podejrzewam, że nie miał dla niego takiego znaczenia jak dla mnie.
czytaj także
*
Moje wybory szkolne również były naznaczone ubóstwem środowiska społecznego, z którego pochodziłem. Nie wiedzieliśmy nic o tym, na jakie opcje najlepiej się zdecydować, nie znaliśmy żadnych strategii doboru kierunków – poszedłem do klasy o profilu literackim, a dobrym wyborem byłby profil ścisły (wtedy najwyżej notowany, choć prawdą jest, że wcześnie przestałem się uczyć matematyki i że pociągała mnie „literatura”). Mimo że na początku liceum nauka starogreckiego dobrze mi szła, zarzuciłem ją po dwóch latach, bo przekonałem sam siebie, że greka do niczego nie jest potrzebna – ale głównie dlatego, że chłopiec, o którym mówiłem, postanowił ją rzucić, a ja przejmowałem jego sądy na temat tego, co jest właściwe, a co nie.
Zależało mi przede wszystkim na tym, żeby być w tej samej klasie co on, i zachowałem tylko łacinę, choć też nie wydawała mi się specjalnie interesująca, oraz, w odróżnieniu od tego, który był mi „przewodnikiem”, jako drugi język wziąłem hiszpański zamiast niemieckiego, wybieranego przez dzieci z mieszczańskich i inteligenckich domów. Na lekcje hiszpańskiego chodzili najsłabsi uczniowie, zwłaszcza ci z najmniej zamożnych środowisk – te dwa rejestry są statystycznie z sobą związane – i ten wybór, który nie był wyborem, w rzeczywistości zapowiadał eliminację na dłuższą lub krótszą metę albo relegowanie do jednego z kierunków „śmieciowych”, zrodzonych z „demokratyzacji” i stanowiących jaskrawy dowód na to, że była ona w dużej mierze jednym wielkim oszustwem.
Oczywiście nie miałem o tym pojęcia. Kierowałem się własnym gustem. Pociągało mnie Południe, Hiszpania i chciałem się nauczyć hiszpańskiego (matka przypomniała mi niedawno, kiedy śmiałem się z jej biologicznych fantazji na temat Andaluzji: „Ty też mówiłeś tylko o Hiszpanii, kiedy byłeś mały, chociaż tam nigdy nie byłeś. Musi być jakiś powód!”). Do Niemiec i języka niemieckiego żywiłem antypatię, nawet wstręt. Byłem pod tym względem nietzscheanistą, zanim jeszcze przeczytałem Ecce homo i Przypadek Wagnera: Morze Śródziemne jako horyzont, ciepło przeciwko zimnu, żywość umysłu przeciwko powadze, radość południa przeciwko smutkowi zmierzchu.
Wydawało mi się, że wybieram, a w rzeczywistości to ja byłem wybrany, czy raczej schwytany przez to, co mnie czekało w przyszłości. Zorientowałem się dopiero wtedy, gdy pewien nauczyciel, któremu zależało na moich osiągnięciach, powiedział mi, że wybór hiszpańskiego ustawia mnie w drugorzędnej pozycji i skazuje na wegetację wśród najsłabszych uczniów w liceum. W każdym razie szybko zrozumiałem, że tą drogą podążają ci, którzy są do mnie podobni społecznie, ale nie ci, którzy byli do mnie podobni pod względem wyników w nauce (co świadczy o tym, że dziecko z klas niższych, nawet jeśli bardzo dobrze się uczy, ma wszelkie szanse na to, by obrać złą drogę, to znaczy, by znaleźć się z dala od dróg wiodących do sukcesów tyleż społecznych, ileż szkolnych).
Ostatnia klasa liceum była „literacka”. Niestety, kurs filozofii, której tam nauczano, okazał się żałosny aż do absurdu – bezbarwny, choć młody nauczyciel, świeżo po studiach, wkładał nam program do głowy, dyktując kurs starannie podzielony na akapity: „Małe a, teza Bergsona, małe b, teza…”. Czytał fiszki odnośnie do każdego tematu i proponował nudne streszczenia doktryn i dzieł znanych mu zapewne tylko z podręczników. Nic nie było sproblematyzowane. Cała radość nauki znikła. Jego zajęcia były wyjątkowo nieciekawe, nie sposób było się wciągnąć. Cenił i polecał uczniom groteskowe książki, jednemu z nas dał do czytania Le matin des magiciens i inne podobne brednie!
Marzyłem o wtajemniczeniu w arkana myślenia i refleksji. Miałem zapał do nauki, ale ta schematyczna profesorska rutyna ostudziła moje zapędy. Naprawdę można się było zniechęcić do filozofii. Nie miałem szczęścia trafić na jednego z tych nauczycieli, których słowa wywołują drżenie na sali i których pamięta się przez całe życie, takich, którzy zapoznają nas z nowymi autorami i sprawiają, że zaczynamy pożerać ich dzieła. Nie, nic z tych rzeczy, nuda i szarzyzna.
Dla mnie filozofia to był marksizm i autorzy, których Marks cytował. Dzięki Marksowi zacząłem się pasjonować historią myśli filozoficznej. Dużo czytałem i dostałem bardzo dobrą ocenę na maturze. Tak samo było z innymi przedmiotami (na historii pytano mnie o Stalina – byłem trockistą, wiedziałem wszystko!) i zdałem egzamin bez najmniejszego problemu, a nawet z dużą łatwością. Dla moich rodziców to było wydarzenie wprost niewyobrażalne. Byli wstrząśnięci. Zatkało ich.
Miałem się zapisać na wydział literatury i nauk humanistycznych. Trzeba było wybrać jakiś kierunek i wahałem się między filologią angielską a filozofią. Zdecydowałem się na filozofię, gdyż bardziej odpowiadała mojemu wyobrażeniu o sobie samym i miała odtąd wypełnić moje życie i ukształtować moją osobowość. W każdym razie chełpiłem się swoim wyborem. To, że jestem „studentem filozofii”, uszczęśliwiało mnie.
W naiwności swojej nic nie wiedziałem o klasach przygotowawczych do egzaminów konkursowych do wielkich szkół. W ostatniej klasie liceum pojęcia o tym nie miałem. Nie tylko o tym, że dostęp do tych instytucji był, i nadal jest, może jeszcze bardziej, zastrzeżony dla uczniów, którzy nie pochodzą z klas ludowych, ale że w ogóle istnieją takie możliwości. Kwestia więc nawet przede mną nie stanęła. A kiedy o tym wszystkim usłyszałem, już po zapisaniu się na uniwersytet, poczułem się – cóż za naiwność! – lepszy od tych, którzy po zdaniu matury kontynuowali naukę w liceum, co dla mnie było dziwne, gdyż wydawało mi się, że każdy uczeń powinien aspirować do „pójścia na wydział”. Nieznajomość hierarchii szkolnych i nieobeznanie z mechanizmami selekcji prowadzą do dokonywania wyborów najbardziej kontrproduktywnych, do decydowania się na ścieżki z góry przegrane, przy czym człowiek zachwyca się, że ma dostęp do tego, czego ci, którzy są wtajemniczeni, starannie unikają.
Faktycznie klasy nieuprzywilejowane sądzą, że osiągają pozycje dawniej dla nich niedostępne, a tymczasem nie mają już one tej wartości i tego miejsca, jakie przyznawano im w systemie wcześniejszym. Relegowanie odbywa się wolniej, wykluczenie następuje później, ale dystans między panującymi a podporządkowanymi pozostaje nienaruszony – odtwarza się, zmieniając miejsce. Bourdieu nazywa to „translacją struktury”. To, co określono mianem „demokratyzacji”, jest translacją: pod pozorami zmian struktura utrzymuje się i utrwala w formie niemal tak samo sztywnej jak niegdyś.
Z francuskiego przełożyła Maryna Ochab