Coraz częściej dopada mnie poczucie, że żyję tutaj w jakimś, otwartym w dniu przyjazdu, nawiasie, którego cała zawartość jest tylko elementem wtrąconym do głównej narracji.
Berlin, poniedziałek, 7 marca 2016
Kilkudniowy pobyt Mirka w Berlinie wszedł mi w nogi, przelecieliśmy się po stadionie Olympii, odbyliśmy wycieczkę do Wannsee, dokąd jakoś nie byłam w stanie dotrzeć wcześniej, zwiedziliśmy ośrodek badań meteorologicznych i jeszcze jakichś innych w Poczdamie, żeby się przyjrzeć zbudowanemu w 1924 roku przez Mendelsohna „Obserwatorium Einsteina”, do którego Einstein nigdy nie zawitał. Może był uprzedzony do Niemiec?
Na szczęście wczoraj padało, więc poszliśmy tylko do Bode Museum, dość nudnego jednak po zmianie układu. Fryderyk Wielki na koniu nadal góruje nad hallem głównym. Miał być imponujący, lecz z pozycji widza najlepiej widać przyrodzenie wierzchowca. Tak czy inaczej, Niemcy cenili swoich władców i potrafili dać temu wyraz. Mirek odkrył, że w jednym z lasów okalających Berlin zasadzono drzewa o innym kolorze listowia, tworzące motyw swastyki; nadal ją widać z lotu ptaka, bo kto by wycinał całą połać lasu z tak banalnego powodu. Szczególnie teraz, kiedy dookoła widać napisy: „Mamy tylko jedną Ziemię”.
W jednym z lasów okalających Berlin zasadzono drzewa o innym kolorze listowia, tworzące motyw swastyki; nadal ją widać z lotu ptaka.
Nasz tutejszy kolega biolog spytał, jak się jedzie do Białowieży, bo chciałby obejrzeć ten rzadki ekosystem, zanim zostanie zniszczony przez obecny polski rząd. Kolega jest Brytyjczykiem, synem znanego artysty, lecz przede wszystkim ważna jest dla niego ginąca natura. Ciekawe, co na to powiedzą inni uczeni? Chyba zrobię tu ankietę na temat lasu ze swastyką.
O Wannsee nie będę pytać. Niepowtarzalny jest bowiem kontekst otoczenia tego zgrabnego pałacyku: zaciszny park z amorkami oraz greckimi bożkami grającymi na bębenkach i fletniach Pana, źródełko w postaci „Ust prawdy”, przypominających raczej twarz Gorgony z podziemnej cysterny w Stambule niż rzymskie Bocca della Verita; rozkoszny młody Merkuriusz z brązu, odpoczywający w krzakach rododendronów po zranieniu zabłąkaną kulą jakiegoś alianta; zasadzone w półkole przed frontem chore platany, z gruzłowatą korą i rdzawym nalotem, jak gdyby krew, która wsiąkła w ziemię daleko od tego miejsca, lecz za sprawą podjętych tu decyzji wybijała na zewnątrz, wsysana przez korzenie drzew.
Z piętnastu sygnatariuszy protokołu pieczętującego decyzję o „Ostatecznym rozwiązaniu” tylko czterech poniosło rzeczywistą karę, w tym Heydrich, którego postrzelono w czeskim zamachu, i Eichmann, porwany przez Mossad z Argentyny. Paru popełniło samobójstwo, jeden zginął w wypadku lotniczym, jeden „przepadł bez wieści”, resztę skazano na niskie wyroki i wypuszczono na długo przed terminem ze względu na stan zdrowia lub za dobre sprawowanie. Otto Hofmann, szef głównego urzędu SS do spraw rasy i osadnictwa, uzyskał amnestię w roku 1954 i służył następnie jako urzędnik w Wirtembergii; zmarł w wieku 86 lat. Śledztwo w sprawie Gerharda Klopfera, zastępcy Martina Bormanna w kancelarii Rzeszy, zostało umorzone na skutek braku dowodów, mógł więc prowadzić praktykę adwokacką w Ulm aż do swojej śmierci w roku 1987. Georg Leibbrandt, dyrektor departamentu Ukrainy, Wschodnich Terenów oraz Kaukazu w Ministerstwie Okupowanych Terytoriów Wschodnich, zwolniony od odpowiedzialności w roku 1950, przeżył spokojnie do roku 1982.
Mogli żałować, że założony w Wannsee plan wymordowania jedenastu milionów powiódł się tylko częściowo, także dlatego, że nie podbili całej Europy. A już mieli pełną statystykę, wiedzieli, ilu jest Żydów w każdym kraju, policzyli nawet tych dwustu z Albanii. Podczas swojego procesu w Jerozolimie Eichmann jednak nie pamiętał zbyt dokładnie, o czym rozmawiano w tym sympatycznym pałacyku nad brzegiem malowniczego jeziora w mroźne przedpołudnie 20 stycznia 1942 roku. Ale mógł pamiętać imponującą rzeźbę mocarstwowego lwa spoglądającego na jezioro z wysokiego cokołu postawionego na wcinającym się w wodę tarasie, na samej granicy pałacowego parku. Lew ma wyraziście wyrzeźbione muskuły i uniesioną dumnie głowę, czym bardzo przypomina Bismarcka. Został ufundowany na pamiątkę zwycięskiej bitwy z Duńczykami w roku 1845.
Warszawa, czwartek, 24 marca 2016
Wiedziona intuicją wyruszyłam do Warszawy wczoraj z rana, a nie – jak planowałam wcześniej – dopiero po obiedzie. I słusznie, bo zdążyłam zrobić przegląd roweru, zanim mój rowerowy lekarz, urzędujący w mikroskopijnej suterenie przy ulicy Ogrodowej, pojechał na narty. Dziś już bym go nie zastała. Nie zdążyłam natomiast załatwić sprzątania mieszkania i mycia okien. Siedzę więc w brudnym pokoju i patrzę przez mętne szyby na oficynę z bluszczem. Trwają świąteczne porządki, w ramach których zaczęło się oddzieranie bluszczu z okolic okien. Wczoraj jakiś pan z drugiego piętra pracowicie ciął sekatorem już zgrubiałe gałęzie, a dzisiaj całe długie sploty zwisają w dół, smętnie powiewając na wietrze. Okna na wysokim parterze, solidnie zakratowane, też się wyłoniły z gęstwiny, ale jakoś mniej inwazyjnie, choć i pod nimi wiszą oderwane strzępy. Oddarta jeszcze jesienią połać na wysokości trzeciego piętra nie nadaje się już do zamieszkania; zaniepokojone ptaszki fruwają wokół swoich byłych domów w poszukiwaniu jakiegoś sensownego miejsca na gniazda.
Oddarta jeszcze jesienią połać na wysokości trzeciego piętra nie nadaje się już do zamieszkania; zaniepokojone ptaszki fruwają wokół swoich byłych domów w poszukiwaniu jakiegoś sensownego miejsca na gniazda.
Zadzwoniłam do Biura Ochrony Środowiska z prośbą, aby ktoś pouczył mieszkańców oficyny, że owszem, należy przycinać pędy wchodzące w okno, ale nie należy odrywać całych połaci bluszczu od ścian, bo to jest jedyne schronienie dla ptaków przed większymi drapieżnikami. Pani, bardzo miła, doradziła, żebym się tym sama zajęła, porozmawiała z administracją i wspólnotą, ponieważ urząd nie jest upoważniony do takich interwencji w prywatną przestrzeń. Czyli w domu mogą robić, co chcą. Ich ściana, a więc też ich bluszcz. Ale przecież na prywatnych posesjach nie wolno wycinać drzew bez zezwolenia. Są za to kary, przynajmniej teoretycznie. Bluszcz jednak nie jest drzewem. I nie został zniszczony w całości, a tylko trochę uszkodzony. Boję się myśleć o chwili, gdy wspólnota postanowi zrobić remont tylnej elewacji i odedrze całość.
Na razie mieszkańcy trzeciego piętra prawej oficyny domu przy Chłodnej 20 robią świąteczne porządki. Okno na drugim otacza szara mandorla muru, czym wyróżnia się od pozostałych, oplecionych zielenią. Pod wieczór wytrzepią dywany, umyją podłogi, a ich dom wypełni zapach świątecznego ciasta zmieszany z wonią żurku na białej kiełbasie. W piątek pójdą do spowiedzi. W sobotę poświęcą pokarmy i odwiedzą Groby Pańskie, może też wstąpią na rezurekcję, kościół jest tuż obok. W niedzielę przystąpią do komunii, a potem podzielą się jajkiem i zasiądą za stołem. Przez zamknięte okna nie usłyszą świergotu przerażonych ptaków, więc niczego im nie zabraknie.
czytaj także
Pamiętam, jak próbowaliśmy z moim narzeczonym zasadzić winobluszcz przy Czerniakowskiej. Przyjął się i cichutko wspiął na wysokość naszego pierwszego piętra. Wiosną sąsiadka z parteru po prostu wyrwała go z korzeniami. Uprawiała swój koncentracyjny obozik roślinny od bardziej nasłonecznionej strony; miała w nim równe grządki z marchewką, pietruszką, sałatą i nagietkami, wszystko okolone równo przyciętym żywopłotem. Była matką jakiegoś komunistycznego działacza, który przywiózł mamusię ze wsi i załatwił jej przydział z wyjściem do ogródka. W maju poszliśmy na spacer na teren byłych domków fińskich, gdzie teraz stoją różne ambasady. Było po deszczu. Tomek nazbierał kilka kilogramów ślimaków i w odwecie za winobluszcz wysypał je na obozik sąsiadki. Tak się rodzą dobrosąsiedzkie stosunki. […]
Berlin, czwartek, 14 kwietnia 2016
Pisanie piórem i atramentem na papierze ma jednak tę jedną wielką zaletę, że napisane nie znika bez widocznego powodu. Co mi się przytrafiło wczoraj rano. Znikła nie tylko część tego dziennika, co byłoby do odżałowania, ale i dwa spore teksty, nad którymi pracowałam przez ostatni miesiąc. Po dłuższych zmaganiach z „głęboką” wirtualną pamięcią nasz miejscowy magik od komputerów wydobył wreszcie te trzy pliki, ale w formie wymagającej dalszej naprawy.
Przypadek ten uświadomił mi wszakże coś jeszcze innego: bezsensowność mojej tutejszej dłubaniny. Jakbym gotowała wodę, produkując nikomu niepotrzebną parę. Bo czajnik jest bez gwizdka, że się odwołam do kolejnego znanego porzekadła. Niepotrzebna strata energii, nic więcej. Coraz częściej dopada mnie poczucie, że żyję tutaj w jakimś, otwartym w dniu przyjazdu, nawiasie, którego cała zawartość jest tylko elementem wtrąconym do głównej narracji, mniej ważnym dopowiedzeniem czy uszczegółowieniem, niemającym w zasadzie wielkiego wpływy na zasadniczą treść opowieści, do jakiej można sprowadzić każde pojedyncze życie, a więc także i moje. W tym nawiasie uczestniczę w rozmaitych naukowych seminariach, zabieram głos w dyskusjach i biesiaduję. A także chodzę na koncerty i spotkania z ciekawymi ludźmi, wypożyczam i czytam książki, coś piszę, coś publikuję i obiecuję, że znów coś napiszę albo coś wygłoszę, albo zrobię jakąś wystawę. Z zewnątrz wygląda to tak, jakbym żyła w realnej rzeczywistości, a nie w jakimś wirtualnym balonie. Ale subiektywnie raczej płynę nad ziemią, jak jedna z moich ulubionych bohaterek ostatniej książki Olgi Tokarczuk, która już nie jest żywa, choć jeszcze nie umarła. […]
czytaj także
Berlin, czwartek, 21 kwietnia 2016
Wczoraj pojechałam do wschodniej części Berlina na inaugurację festiwalu filmów polskich, chciałam obejrzeć 11 minut Skolimowskiego. Byłam za wcześnie, usiadłam więc sobie w kafejce, patrzyłam na plac Róży Luksemburg i zastanawiałam się, dlaczego Niemcy nie wypierają się swoich socjalistów, a my owszem. Rewolucjonistka rodem z Zamościa ma w Berlinie nie tylko plac, ale i ulicę, która do tego placu prowadzi. Tuż niedaleko, przy samym Alexander Platz, biegnie reprezentacyjna ulica Karola Liebknechta. Karol Marks też im się nie zgubił, szeroka aleja jego imienia nadal jest tam, gdzie była przed zjednoczeniem. Usunęli jedynie Stalina, Lenina i Hitlera, czyli oczywistych zbrodniarzy.
Czemu więc my ustawicznie musimy retuszować własną historię? Czemu zacieramy po sobie ślady? Najpierw usiłujemy usunąć ze zbiorowej pamięci Piłsudskiego razem z Dmowskim, potem ich znów wznosimy na piedestał, ale koniecznie kosztem kogoś innego, na przykład właśnie Róży Luksemburg, która wszak była polską patriotką i nie była komunistką. Jej postulaty związane z wyrównywaniem szans najbiedniejszych warstw społecznych są tymi samymi, które dzisiaj pozwoliły PiS wygrać wybory. Naturalnie, jest jedna zasadnicza różnica: ona nie występowała ani z pozycji katolickich, ani nacjonalistycznych, jej naprawdę o chodziło o reformy społeczno-ekonomiczne. A ponieważ jednak jakoś nie chciała się wiązać z Leninem, stanęła na drodze zarówno faszystom, jak i komunistom. Dlatego skończyła w jednym z berlińskich kanałów.
Polska Fundacja Narodowa: wtopy i kłamstwa ku chwale ojczyzny
czytaj także
Warszawa, piątek, 22 kwietnia 2016
Przyjechałam wczoraj późnym wieczorem. A dzisiaj rano obudził mnie jakiś hałas. Było bardzo wcześnie, ale postanowiłam wstać. Najpierw zrobiłam sobie kawę, potem zobaczyłam, że hoja wijąca się wokół bocznego okna zbiera się do kwitnienia, potem, że wronie gniazdo jest solidnie umocnione i nadal widoczne na klonie, choć drzewo już zaczyna wypuszczać liście. Dopiero potem usiadłam z tą kawą i spojrzałam na ścianę oficyny. Zwisał z niej wielki jęzor oddartego bluszczu. Wybiegłam na balkon i zobaczyłam sześciu facetów w żółtych kamizelkach uwijających się wokół wielkiego podnośnika. Za chwilę dwóch z nich weszło do kosza, ramię wysięgnika podjechało z nimi do góry i zaczęło się cięcie bluszczu piłą mechaniczną. Próbowałam, stara wariatka, krzyczeć do nich, że właśnie jest okres lęgu, że tam mieszkają małe ptaszki, ale warkot silnika zagłuszał mój krzyk. Nawet się nie obejrzeli.
Ubrałam się, zjechałam na dół. Dźwig już się wycofał, dopadłam faceta w kamizelce nad wielką stertą pociętego bluszczu. – Było zgłoszenie do administracji, że się oderwało i zwisało, a tym samym stwarzało niebezpieczeństwo. Nie mieliśmy wyjścia, dostaliśmy polecenie. To nie my decydujemy o takich interwencjach.
Zrozumiałam, że mieszkańcy z drugiego i trzeciego piętra nie poprzestali na wycięciu przed Wielkanocą mandorli wokół swoich okien, tylko tak długo szarpali przyrośnięte do muru pędy, aż je w końcu oderwali. Administracja zrobiła resztę. Wróciłam do domu. I obserwowałam, jak się mechanicznie uprząta teren. Zajechała ciężarówka z doczepioną do tylnej platformy czerwoną paszczą. Panowie w żółtych kamizelkach wkładali do niej przycięte do stosownych wymiarów kawałki gęstych, zielonych splotów razem z gniazdami, a ona wypluwała na pakę samochodu dokładnie zmielone resztki. Wszystko to trwało godzinę. Maszyny odjechały, piły i młynki przestały hałasować. Ptaki zamilkły. Zapadła cisza.
*
Fragment książki Andy Rottenberg Berlińska depresja. Dziennik, która ukaże się wkrótce nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej (już dostępna w przedsprzedaży).
Ta książka to zapis rocznego pobytu autorki w Berlinie. Wnikliwe notatki z lektur, intymne wspomnienia o rodzinie i przyjaciołach, szczere komentarze na temat wystaw i sztuki. Ale i zatroskane spojrzenie w Polskę, udział w protestach ulicznych, jak i zaangażowanie w ochronę przyrody – od bluszczu na sąsiedniej kamienicy po Puszczę Białowieską.
**
Anda Rottenberg (1944) – absolwentka historii sztuki Uniwersytetu Warszawskiego (1970). Autorka licznych wystaw, m.in.: Rzeźba w ogrodzie (1988), Gdzie jest brat twój, Abel? (1995), Warszawa-Moskwa 1900-2000 (2004), Obok. Tysiąc lat historii w sztuce (2011), Postęp i higiena (2014) oraz książek, m.in: Sztuka w Polsce 1945-2005 (2006), Przeciąg. Teksty o sztuce polskiej lat 80. (2009), autobiografii Proszę bardzo (2009) i wywiadu rzeki (wraz z Dorotą Jarecką) Rottenberg. Już trudno (2014). Prowadzi dział kultura w magazynie „Vogue Polska”.