Islam w „Uległości” dąży do utrzymania ludu w ryzach i uzasadnienia władzy bogatych. Nie do wojny.
Nowa powieść Houellebecqa Uległość czytana jest przede wszystkim jako pamflet na kulturę europejską, która doprowadziła ludzi do bezsensu i rozpaczy i dlatego ulec musi ekspansywnemu islamowi, oferującemu oparcie w religii i patriarchalnym porządku. W Uległości najbardziej fascynująca nie jest jednak wcale konfrontacja świeckiej Europy z fundamentalistycznym islamem, ale postawienie pytania o stabilność hierarchii władzy i bogactwa w Europie. W tym ujęciu zagadnienie: „kto komu ulega” staje się dużo ciekawsze i bardziej problematyczne.
Główny bohater powieści – François – to niby ten sam hedonista po przejściach, którego znamy z poprzednich powieści Houellebecqa. Jego życie nie ma wyraźnego celu, a bliższą relację jest w stanie nawiązać z siecią supermarketów niż z innym człowiekiem. W Uległości poznajemy go jednak od nieznanej strony, bo wrzucony jest w wir dramatycznych wydarzeń politycznych, które lepiej pozwalają przyjrzeć się jego pragnieniom, lękom i wyborom.
François nie jest po prostu reprezentantem Europy. Przynależy do Europy sytej, rozciągającej się gdzieś od klasy średniej do elit kultury, polityki i biznesu. Nie musi zastanawiać się, jak zarobić na swoje przyjemności. Nie musi się prostytuować jak dziewczyny, z których usług korzysta. Na parkingu czeka na niego VW Touareg, na lunch zjada tadżin z jagnięciny, a wieczorem odkorkuje butelki Cahorsa i Sauternesa. Nie są to żadne zdobycze czy wymarzone dobra, raczej codzienna oczywistość traktowana z pewnym znudzeniem.
Wiele zmienia się, gdy François odkrywa, że istnieją ludzie chcący naprawdę rozwalić system. Na ulicach Paryża i innych francuskich miast w trakcie wyborów ścierają się ze sobą obrońcy rdzennej europejskości i salaficcy ekstremiści, pragnący wprowadzenia we Francji szariatu. Dla jednych i drugich istniejący porządek jest ucieleśnieniem niemocy, rozkładu i duchowej pustki.
Na dramatyczne wydarzenia François reaguje strachem przed utratą tego, co posiada. Nie daje się ponieść żadnej idei zmiany. Interesuje go raczej, jak się zabezpieczyć.
Gdy rozmawia z domniemaną szarą eminencją rdzennych Europejczyków, bardzo szybko podchwytuje jego radę, żeby założyć sobie konto w angielskim banku, na którym jego pieniądze będą chronione przed zawirowaniami lokalnej polityki.
Ten strach wyborców centrum określi polityczną przyszłość Francji, gdy w drugiej turze wyborów Marine Le Pen, reprezentantka nacjonalistycznego i antyeuropejskiego Frontu Narodowego, zmierzy się z Mohammedem Ben Abbesem – liderem Bractwa Muzułmańskiego.
Le Pen stara się zmobilizować wyborców do obrony Republiki. Tradycją przestaje być dla Frontu Narodowego katolicyzm, a staje się nią świeckie państwo. Le Pen wzywa Francuzów do konfrontacji z Bractwem i zachowania Francji francuską. Jest w tym także oczywiście podtekst rasistowski. To, że nie oddamy Francji „beżowym”, wyczytać trzeba jednak między wierszami tyrad o obronie świeckości.
Ben Abbes wcale jednak nie przypuszcza frontalnego ataku na Republikę. Mówi, że wszystko, co zdobył w życiu, zawdzięcza francuskiej merytokracji. Ceni to, że ideałem jest we Francji nierozróżnianie ludzi ze względu na kolor skóry. Tego otwarcia na różnorodność jest gotów bronić i nie chce, by jego kraj pogrążył się w szaleństwie rozróżniania na prawdziwych i farbowanych Francuzów. Postulaty Bractwa dotyczące odejścia od świeckiej szkoły przedstawia jako realizację idei pluralizmu – każda z religii będzie miała swoje odrębne szkoły, a państwo zadba o to, żeby nie było żadnych religijnych prześladowań. Abbes dowodzi, że duchowa odnowa jest nam potrzebna, bo z wielkich religii monoteistycznych płyną uniwersalistyczne impulsy – tak potrzebne dziś, aby rozwijać projekt europejski i nie pogrążać się w nacjonalizmie.
Wybierać więc trzeba między świecką, antyeuropejską i miękko rasistowską Le Pen a pluralistycznym, religijnym i proeuropejskim Abbesem. Dla wyborców socjalistów i prawicy, których kandydaci nie weszli do drugiej tury, nie jest to oczywiście wybór łatwy. Ich partie decydują się ostatecznie poprzeć kandydata Bractwa, który gwarantuje kontynuację projektu Unii Europejskiej i daje im szansę na współuczestnictwo w rządach. Wyborcy wahają się, ale ostatecznie szala zwycięstwa przechyla się na stronę Ben Abbesa. Decydujące jest to, że oferuje on obietnicę spokoju, a nie zapowiedź walki o francuską Francję. Wygrywa umiarkowanie, nie nacjonalistyczny sentyment.
Po wyborach zaczynają się zmiany, które nie naruszają interesów uprzywilejowanych. Bogaci katolicy finansują szkoły dla swoich dzieci, czerpiąc dotacje z biznesu. Szkoły i uniwersytety muzułmańskie sfinansowane zostają z saudyjskich petrodolarów. Nauczyciele, którzy nie przechodzą na islam, muszą odejść, ale zachowują pensję bez konieczności świadczenia pracy. Podobnie dzieje się z urzędnikami myślącymi w zbyt „staromodny” sposób. Kobiety odchodzące z rynku pracy zabezpieczone zostają zasiłkami rodzinnymi. Większość zdziwiona jest, że tak głębokie zmiany mogą przebiegać w tak niekonfrontacyjny sposób. Poza tym nowy rząd skutecznie opanowuje ekstremizmy (nikt nie stawia pytań o środki, jakimi to uczynił) i na ulice wraca spokój.
Część politycznej publiczności przekonuje się do idei rozszerzenia Unii Europejskiej na kilka krajów muzułmańskich. Ben Abbes postrzegany jest jako nowy Marek Antoniusz. dążący do odbudowy Imperium Rzymskiego w jego historycznych granicach. Dla innych, wśród których znajdziemy też François, projekt ten – jak każdy inny wielki projekt – nie jest pociągający. Nasz bohater wycofuje się z życia zawodowego po kupnie Sorbony przez Saudyjczyków. Zachowuje jednak pensję i może prowadzić bezpieczne życie pozbawione obowiązków.
Mniej więcej po roku znajduje się na granicy psychicznej wytrzymałości. Chociaż wszystkie jego materialne potrzeby są zaspokojone, François czuje, że nie ma po co żyć. Szuka pocieszenia w katolicyzmie i wyjeżdża do klasztoru pod Poitiers. Ciężko tam jednak zajarać, za oknem wciąż jeżdżą pociągi, a słowa o miłości i miłosierdziu brzmią fałszywie. Zrezygnowany wraca więc do domu.
Tymczasem rząd Ben Abbesa się rozkręca. Podobnie jak kiedyś lewica, jest w stanie przeprowadzać bolesne reformy, kołysząc ludzi opowieściami o solidarności i wspólnocie. Za trzy lata wydatki socjalne państwa zmaleć mają o 85%. Welfare state likwidowany jest w imię wzmacniania więzi rodzinnych i budowania społecznej autonomii. Rynek dóbr luksusowych i nieruchomości ma się świetnie, bo do Francji ściągają bogacze z Bliskiego Wschodu, a lokalnym elitom też coraz lepiej się wiedzie. François czuje, że coś go omija.
Wkrótce znajduje w skrzynce list zapraszający go do współpracy z dużym wydawnictwem. Ma zredagować prestiżową edycję dzieł zebranych Huysmansa, w którego twórczości się specjalizuje. François wraca do uniwersyteckiego obiegu i odkrywa, że jego różnym kolegom z Sorbony wiedzie się nieporównanie lepiej niż kiedyś. Musieli przejść na islam, żeby pracować na uczelni, ale zarabiają podwójnie, a w nowej konfiguracji kulturowej mogą w dodatku posiadać kilka żon. Gdy rektor uczelni żałuje, że François odszedł z pracy i zaprasza go na rozmowę, ten bez większego wahania przyjmuje ofertę.
Rozmowa toczy się u rektora w domu. Dotyczy Huysmansa, Nietzschego i roli religii w życiu społecznym. Jej warstwa intelektualna godna jest rozmów nastolatków przy ognisku. Rektor stara się stworzyć głębię mówiąc na przykład, że patrząc w gwiazdy nie sposób nie pomyśleć, że ktoś wszechświat stworzyć musiał – taki jest piękny. François, który wcześniej miał torsje, gdy czytał podobne bzdury u katolików, słucha jednak z uwagą i przychylnością. Oczarowany nie jest jednak treścią rozmowy, ale jej kontekstem. Rektor mieszka w ekskluzywnej paryskiej willi. Jej obsługą zajmuje się dyskretny i profesjonalny majordomus. Gdy François czeka na spotkanie, natyka się na atrakcyjną 15-latkę, która okazuje się być najmłodszą żoną rektora. Potem starsza żona podaje paszteciki z kolendrą. Na szczęście nie trzeba ich popijać herbatą, bo gospodarz proponuje butelkę Meursault. Gdy dochodzą do baklawy, kawy i figówki, François jest w zasadzie przekonany.
Jeszcze trochę czasu zabierze mu napisanie tekstu, w którym dowiedzie, że Huysmans wybrałby dziś islam, ale jego przyszłość jest już raczej przesądzona. Dokona konwersji i dołączy do innych profesorów. Będzie mógł liczyć na podwojenie dochodów, prestiż i wzięcie sobie żony. Bądź dwóch. Czeka na niego nowe życie.
Uległość nie jest powieścią o konformiście, który wybiera wygodne życie.
W zasadzie Houellebecq stwierdza, że nie istnieje taki rodzaj konformizmu, który wynika z prostego dążenia do zaspokojenia potrzeb. Nie wystarczają one do napędzenia życia. Do tego niezbędne są albo idee, albo obietnica bogactwa.
Na François idee już nie działają. Pozostaje więc tylko bogactwo. Nie chodzi tu o środki niezbędne do kupienia czegoś. Chodzi o obietnicę posiadania więcej. Więcej niż teraz i więcej niż inni. Oczywiście pieniądze mają swój wymiar instrumentalny, ale dla jednostek podtrzymują poczucie sensu, bycia w grze, oczekiwania na przyszłość. Dla społeczeństwa kapitalistycznego pieniądz to prawdziwa transcendencja.
Islam podporządkowuje się, ulega tej logice. Religijność, jaką islam oferuje, ma ściśle funkcjonalny i rytualny charakter. Chodzi o utrzymanie w ryzach ludu, usprawiedliwienie podległości kobiet i uzasadnienie władzy bogatych. Islam u Houellebecqa nie prowadzi wojny z rzeczywistością. Szanuje hierarchie i wspiera je. Nie ma tu mowy o mądrości etapu, po której nastąpi radykalizacja. Islam to raczej formuła, pozwalająca przedłużyć kapitalistyczną obietnicę dla elit i przynajmniej na jakiś czas kupić spokój ludu.
Bezlitosność Houellebecqa nie polega na tym, że smaga liberalizm, który nie zasługuje na obronę nawet z perspektywy swojego końca. Chodzi raczej o to, że stawia nas wobec problemu, na który dziś rzeczywiście nie mamy chyba łatwej odpowiedzi: jak zakwestionować hierarchię władzy i bogactwa, a jednocześnie podtrzymać w naszych społeczeństwach napęd do życia.
Michel Houellebecq, Uległość, WAB 2015.
**Dziennik Opinii nr 326/2015 (1110)>