Kultura

Był sobie serial, serial i… serial?

Czeskie „Pustkowie”, brytyjskie „Tabu” i polska „Rodzina O”.

Pustkowie, serial czeski, prod. HBO, 2016

Opowieść o smutku transformacji.

Pustina to niewielka miejscowość w Czechach w pobliżu granicy z Polską. Wszystko tu jest właściwie brzydkie, szarobure, zabłocone, często z poprzedniej epoki, a jak z tej, to pokraczne i tandetne. Wszystko poza wielką kopalnią odkrywkową, która wygląda na nowoczesne i sprawnie zarządzane kapitalistyczne przedsiębiorstwo, a jej dyrektorem jest Polak (ci okropni Polacy…). Kopalnia chciałaby rozszerzyć swoje posiadanie, wykupić domy i wysiedlić mieszkańców, obiecuje dobrą cenę za domy i więcej miejsc pracy. Większości to rozwiązanie odpowiada. Bo co można robić w Pustinie? Napić się piwa i ćpać – wydaje się, że większość młodych to robi. A dostępne poza kopalnią biznesy to produkcja metamfetaminy z przywożonego z Polski sudafedu albo prostytucja. Można też pracować w poprawczaku dla chłopców – miejscu przygnębiającym, w którym na reedukację nie ma wielkich szans.

O dalsze trwanie Pustiny walczy jedynie Hana Sikorova, starościna miasteczka, która za pieniądze z UE prowadzi przedszkole dla miejscowych dzieci. Sympatyzujemy z nią, ale wiemy, że stoi na przegranej pozycji, a jej jedynym argumentem, poza jakimś niejasnym prawem ekologicznym, są stare zdjęcia z czasów „kiedy wszyscy jeszcze byliśmy razem”. Ta dawna wspólnota jednak już się rozpadła, modernizacja musi postępować, a w sensie społecznym – więzi, instytucji – ma niewiele albo nic do zaoferowania. Kopalnia w ramach PR może postawić karuzelę na rynku i kram z watą cukrową.

Serial rozpoczyna się od morderstwa. Ktoś okrutnie zabija osiołka, ulubieńca dzieciaków z przedszkola Hany. Będzie jednak gorzej – tego samego dnia znika jej 14-letnia córka. Czyli jest też utrzymujący serialowe napięcie wątek kryminalny. Rozwiązanie okazuje się gorsze, niż mogliśmy to sobie wyobrazić, zło tkwi w mieszkańcach, nie będzie całkowitego zwycięstwa sprawiedliwości ani katharsis.

Świetny serial, smutny, ale po czesku – traktujący mimo wszystko swoich brzydkich bohaterów ze zrozumieniem. Pozwala odetchnąć od produkcji zachodnich.

***
Tabu
, brytyjski serial telewizyjny wyprodukowany dla BBC One, 2017

Równie ponury jak Pustina, tylko sto razy bardziej brutalny. Tu także – poza enklawami luksusu – wszystko tonie w brudzie i błocie, a ludzie są brzydcy i koślawi. Na koniec jednak nastąpi happy end i jesteśmy mamieni fałszywą pociechą.

Rok 1814, wybucha wojna między Anglią i Stanami Zjednoczonymi, do Londynu przybywa James Delaney, o którym sądzono, że nie żyje. Przywozi ze sobą ukradzione diamenty i mroczne tajemnice zbrodni, których dopuścił się w Afryce, zaś w spadku po ojcu dostaje ziemię kupioną w Ameryce za garść paciorków od Indian Nootka. Poza skrawkiem ziemi ojciec kupił sobie też indiańską żonę, matkę Jamesa.

Delaney rozpoczyna prywatną wojnę z trzema wielkimi przeciwnikami, których rola w tym obrazie wydaje się symboliczna. Każdemu z nich zależy na ziemi Nootka – ze względu na jej kluczowe położenie handlowe – a w miarę rozwoju sytuacji na całkowitym zniszczeniu bohatera. Oto oni:

Król, groteskowy, ze wzdętym brzuchem i dziwnymi wykwitami na twarzy naznaczonej zepsuciem. Otoczony przepychem, a przede wszystkim egzotycznymi wypchanymi zwierzętami. To reprezentant starych feudalnych porządków i imperialnej rozpusty.

Kompania Wschodnioindyjska – główny czarny charakter, globalni gracze, nieznający granic dla swojej chciwości, pozbawieni wszelkich moralnych hamulców, poza zyskiem nic ich nie interesuje.

Stany Zjednoczone, Nowy Świat, hen, za morzem, kraina wolności, gdzie nie ma już króla i nie docierają monopolistyczne praktyki Kompanii.

No i teraz spoiler – Delaneyowi w końcu udaje się wszystkich wykiwać, bierze na statek zaradne kobiety, prostych ludzi i płyną ku wymarzonym Stanom Zjednoczonym.

Porzucam świat ojca i wybieram świat matki – mówi bohater. Co to jednak znaczy? Świat jego matki to terytorium zagrabione i okrutnie wykorzystane. W istocie wybiera kraj, do którego masowo transportowani są w nieludzkich warunkach niewolnicy, w czym także maczał palce, a jak trzeba było, potrafił pozbyć się żywego ładunku, topiąc go w morzu.

Subtelne klimaty i horror w Oświęcimiu

Nie zna jeszcze kraju matki, ale zna Afrykę, wie, jak wygląda handel niewolnikami, wie, co tam się dzieje, ale jednocześnie jest Afryką nawiedzony, znalazł tam mistrzów, którzy wprowadzali go w arkana miejscowej magii, co przydaje mu się w wojnie ze światem nowoczesnym. To wręcz opętanie – dzikością, tajemną mocą, ekstremalnymi doświadczeniami ukradzionymi innej kulturze. Delaney nie tyle eksploatuje kolonie, co kanibalizuje je, pożera, tak jak pożera się serce wroga, żeby zdobyć jego siłę. W gruncie rzeczy to kolonizacja totalna, w której nie zdobywa się tylko ciał i bogactwa, ale także dusze podbitych, mordowanych, eksploatowanych.

Z drugiej strony on także zostaje przemieniony, skolonizowany przez to doświadczenie, lecz właśnie z tego czerpie swoją siłę, podczas kiedy jego matka musiała umrzeć w domu wariatów. W jego przypadku wewnętrzne cierpienie ma wystarczyć do odkupienia grzechów. Zresztą tak naprawdę odpowiadała za nie Kompania… Jest więc nawróconym mścicielem, któremu wybaczamy dane zbrodnie i sekundujemy mu w jego wojnie ze złą Kompania, której kolonialne zapędy nie mają już w sobie tej irracjonalnej fascynacji, a jedynie zimną kalkulację.

Delaney nie tyle eksploatuje kolonie, co kanibalizuje je, pożera, tak jak pożera się serce wroga, żeby zdobyć jego siłę.

Są w tej historii wątki, które mogą służyć za przyzwoitki – przyjaźń z dziewczynką mulatką, sojusz z czarnym antykwariuszem, który domaga się ukarania nielegalnego handlu niewolnikami. Tam, gdzie podąża Delaney, jest on jednak legalny. Przy pozorach słuszności – potępienie praktyk kolonialnych, bezdusznego kapitalizmu itp. – w istocie ten serial to postkolonialne brandzlowanie się żarłoczną ekspansją i utopijną wizją nowego wolnego świata, gdzie bezwzględne jednostki nie będą ograniczane przez złych monopolistów i feudalne przeżytki. Znakomicie zrobiony i zagrany, pełen dramatycznych wydarzeń i mrocznego powabu, pulsuje narkotycznym nastrojem, czaruje egzotyką – tym łatwiej się nabrać.

***
Ewa Madeyska, Rodzina O., sezon 1 1968/69, Znak 2017

Paweł Opolski nienawidził kiełbasy i swędzenia stóp.

Madeyska-RodzinaOHistoria rodzinna i według zamysłu autorki i wydawnictwa „pierwszy polski serial literacki”. Czy działa jak serial? Prawie. Jest w nim jakaś sztuczność, przerysowanie, nieco zbyt drapieżny język jak na serialowa konwencję – mnie to trochę przeszkadzało, ale można to uznać również za zaletę. W każdym razie to jest jakiś styl, a nie jedynie papierowa nijaka poprawność.

W pierwszym sezonie mamy pięć odcinków, każdy w zasadzie dzieje się w ciągu jednego albo dwóch dni, ale jest w tym tyle retrospekcji i opowieści o tym, co wydarzyło się pomiędzy, że ta jedność czasu jest słabo widoczna. I odcinki są zdecydowanie za długie, przez co traci się typową dla seriali dynamikę – dlaczego już się skończył odcinek i co będzie dalej, bo właśnie ktoś wisi na skraju przepaści albo umilkł wpół najważniejszego zdania.

Pomimo początkowego oporu i wątpliwości, dałam się jednak wciągnąć. Bo też dzieje się tu całkiem sporo. Rok 1968, wydarzenia marcowe, przypadkiem zaplątany w nie bohater przerywa studia i wraca do rodzinnego miasteczka. Jego rodzina to bogata, jednooka babka, ojciec psychiatra, matka z przeszłością i brat. Ciążą na nich dramatyczne wydarzenia z czasów wojny, jest PRL, oczywiście zegzotyzowany, ale tak się utarło, że trzeba pokazywać, jak ideologia wdziera się wszędzie, nawet na pudełka od zapałek.

Przede wszystkim jednak dostajemy prawdziwie serialowe, a może nawet rodem z telenoweli, atrakcje: gwałtowne śmierci, Żydzi i szmalcownicy, ubecy, diaboliczny prokurator, pedały i dziwki, zakonnice, śluby i nieślubne dzieci, niespełnione miłości, zdrady i rozstania… Myślę, że ta zabawa może wciągnąć czytelniczki na lata. I pomysł w sumie fajny.

Myślę, że ta zabawa może wciągnąć czytelniczki na lata. I pomysł w sumie fajny.

Przypomnijmy też, że Ewa Madeyska jest autorką docenionej (nominacja do Nike) Katonieli, opowiadającej o okropieństwach katolickiego wychowania. Nie jest więc Rodzina O. historią o cudownych tradycyjnych wartościach pielęgnowanych na przekór złej komunie, a raczej o rodzinnym piekle. To nie jest Musierowicz ani nawet Kalicińska.

Wszyscy tu jesteśmy Amerykanami [fragment powieści]

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Kinga Dunin
Kinga Dunin
Socjolożka, publicystka, pisarka, krytyczka literacka
Socjolożka, publicystka, pisarka, krytyczka literacka. Od 1977 roku współpracowniczka KOR oraz Niezależnej Oficyny Wydawniczej. Po roku 1989 współpracowała z ruchem feministycznym. Współzałożycielka partii Zielonych. Autorka licznych publikacji (m.in. „Tao gospodyni domowej”, „Karoca z dyni” – finalistka Nagrody Literackiej Nike w 2001) i opracowań naukowych (m.in. współautorka i współredaktorka pracy socjologicznej "Cudze problemy. O ważności tego, co nieważne”). Autorka książek "Czytając Polskę. Literatura polska po roku 1989 wobec dylematów nowoczesności", "Zadyma", "Kochaj i rób".
Zamknij