Pewien fan The Smiths planował napaść na lokalną radiostację i z pistoletem w ręku chciał negocjować playlistę, by składała się wyłącznie z piosenek ulubionego zespołu.
Zaczyna się całkiem niegroźnie, bo od niewielkiego spóźnienia. 10 minut to dla nich nic. To para, nazwijmy ich A. i B. Pakujemy się do niewielkiego samochodu, moja walizka wchodzi do ciasnego bagażnika prawie na styk. Mamy jeszcze pojechać po jedną osobę (C.), potem spotkać się ze znajomymi na stacji benzynowej i zjeść po śniadaniowym hot-dogu. Jedziemy na Open’era, trzeba się więc wzmocnić i przyzwyczaić żołądek do festiwalowej kuchni: zakręconych frytek, niedobrych pierogów, grillowanej kiełbasy i innych koszmarów. (Open’er ma zdecydowanie najgorsze zaplecze kulinarne ze wszystkich letni festiwali. Za to piwo jest równie złe, co na każdym innym).
Tak wygląda plan, ale dość szybko trzeba dodać do niego jeszcze jeden punkt. Ona robi niewyraźną minę. „O raaaaaany. Musimy jechać do moich rodziców” – mówi tonem nieznoszącym sprzeciwu. „Ale po co?” – pytamy. „Zostawiłam tam koszulkę Blur!”. Próbujemy oponować, ale jesteśmy słabi jak Solidarna Polska. Jedziemy. Uprzedzamy znajomych, żeby zaczęli jeść hot-dogi bez nas. „Musimy załatwić coś ważnego”. Boom!
Koszulka jest stara, wyblakła, sprana. Nadruk z okładką płyty Parklife też już się złuszczył, poza tym jest parę rozmiarów za duża, bo to męska koszulka. Okazuje się, że B. kupiła ją w Anglii paręnaście lat temu, gdzie była na letniej szkole języka. Facet, który sprzedał jej koszulkę, był synem landlordki, typowym angielskim karkiem i cwaniakiem. Wziął od mojej znajomej prawie 50 funtów, choć matka próbowała przekonać go, żeby zachował się przyzwoicie. Ale B. zapłaciła by za nią i 100, gdyby zaszła taka potrzeba.
A koszulka to tylko wstęp do całego dnia pod znakiem Blur. Słuchamy ich w drodze do Gdyni – z kasety magnetofonowej. Gdy ich nie słuchamy, to słuchamy o nich. Dowiaduję się np., że B. przez całe liceum: przerysowywała okładki płyt Blur, zrobiła sobie koszulkę, a nawet uszyła lalkę Damona Albarna i planowała dorobić jej kostium rodem z jednego z klipów. Jest bardzo rozczarowana tym, że nie załatwiłem sobie wywiadu z Albarnem i usilnie namawia mnie, bym próbował dalej. Chce nawet przygotować mi pytania. Na szczęście jestem dość asertywny.
Po dojeździe do Gdyni, idziemy na piwo na plażę. Festiwalu Blur wciąż dalszy. Mówimy B., że widzieliśmy znajomego dziennikarza muzycznego. Trochę go zna, ale nie bardzo. Każe nam do niego dzwonić i zapytać się, czy nie jest umówiony na wywiad z Albarnem. Dzwonimy do C., która dzwoni do dziennikarza. Pyta się go, czy nie wie, gdzie przebywa zespół i czy przypadkiem nie robi z nimi wywiadu. Jeśli robi, to może potrzebuje asystentki, która podrzuciłaby jakieś pytania? Może też spisać wywiad. On oddzwania do C. i mówi jej, że nie robi wywiadu, zresztą nikt z jego gazety też, ale widział namiot z napisem „Blur”. To musi wystarczyć. (Potem przesyła nam SMS-a o treści: „Powiedzcie jej, że Oasis są lepsi!”). Jest godzina 18, Blur grają o 22. B. każe nam już się zbierać, bo trzeba zająć miejsca w pierwszym rzędzie. Po raz kolejny wykazujemy się asertywnością. B. zabiera A., wracają na pole namiotowe.
Przypis. B. na co dzień jest bardzo racjonalna, pracuje dużo, i jest w tym świetna. Robi doktorat. Wypowiada się mądrzej niż telewizor. Jak to połączyć z ewidentną obsesją?
Jej przypadek nie jest wyjątkowy. Fani i fanki są wśród nas. C. miała podobnie z Red Hot Chili Peppers, raz do roku urządzała nawet urodziny Anthony’ego Kiedisa. Stawiała jego zdjęcie na stoliczku, paliła świeczki, próbowała się z nim połączyć duchowo. A skoro jesteśmy już przy temacie urodzin, słyszałem także historię o pewnej fance Sheryl Crow, która co roku wydaje przyjęcie na jej cześć. Z tortem ozdobionym fotografią Sheryl i w ogóle. Inna moja znajoma do dziś przechowuje w ramce relikwię z koncertu Skinny Puppy. Tak do końca nie wiem, co to za relikwia. Chodzi chyba o resztki plastikowego woreczka wypełnionego sztuczną krwią. Ta sama znajoma ma też całkiem niezłą kolekcję płyt winylowych – w tym płyt Skinny Puppy – choć nie ma gramofonu. Chce być przygotowana, gdy nadejdzie ten wielki dzień.
A to i tak tylko drobne szaleństwa. Pewien fan The Smiths planował napaść kiedyś na lokalną radiostację i z pistoletem w ręku chciał negocjować playlistę, by składała się wyłącznie z piosenek jego ulubionego zespołu. Ostatecznie policja przekonała go, że nie ma to większego sensu. Morrissey skomentował sprawę w swoim niepowtarzalnym stylu: „Jeśli chodziłoby o jakąkolwiek kapelę, ta wiadomość wstrząsnęłaby całym światem. Ale skoro chodziło o biednych pierdołowatych The Smiths, nie miało to żadnego znaczenia”. Frank Tufaro, wielki fan Kate Bush, czekał nad nią pod domem z diamentowym pierścionkiem wartym kilka tysięcy dolarów i zamiarem oświadczyn. Dostał tylko zakaz zbliżania się do artystki. Ale to już chyba przypadki dla psychiatrów. (Specjalnie nie piszę o fanach-mordercach).
Inne zdecydowanie kwalifikują się do szarej strefy. Dee Snider z hair-metalowego zespołu Twisted Sister w jednym z wywiadów opowiadał, że jakiś fan przyniósł mu kiedyś gnat do obgryzienia. Zainspirowała go do tego okładka albumu Stay Hungry, na której wokalista obgryza zakrwawioną kość. Dziwne podarunki otrzymywała także Cosey Fanni Tutti z industrialowego Chris & Cosey. Cosey przecierała szlaki dla Sashy Grey. Tak samo jak ona zaczynała w pornobiznesie, z którego wymiksowała się dla kariery niezależnej artystki i performerki. I tak jak Sasha miała rzesze fanów z obu światów. Dostała kiedyś zeszyt ze swoimi zdjęciami, którego kartki były posklejane spermą. W wywiadzie dla „The Wire” powiedziała: „W magii oddanie komuś własnego nasienia niesie ze sobą poważne konsekwencje. Dlatego potraktowałam ten prezent poważnie, nie wyrzuciłam go. Odpisałam: «Dzięki. Umieszczę książkę w swojej biblioteczce»”.
A koncert Blur? Chyba się udał, bo wszyscy śpiewali i skakali. Ale co ja tam wiem. Nie jestem fanem.
PS. Dla kronikarskiego obowiązku krótkie podsumowanie Open’era. Zapamiętałem: koncert Queens of the Stone Age (o dziwo bardzo sexy zespół, dość obsceniczny Miguel spokojnie mógłby się nauczyć od Josha Homme’a czegoś o uwodzeniu), piwo na parkingu w trakcie koncertu Kings of Leon (jakimś cudem ci niewydarzeni kowboje zostali headlinerami festiwalu), Wimbledon (ja tam się nie znam na tenisie, ale moi znajomi mają totalną korbę), Rihannę na koncercie Miguela, świetnego Kendricka Lamara (choć mógłby się podszkolić z konferansjerki i aktywizacji publiczności, „jedna ręka w górę, druga ręka w górę i machamy”), plażę, długie powroty z Gdyni do Gdańska, gdzie nocowaliśmy, śpiewanie Pożegnania z bajką Zdzisławy Sośnickiej w autobusie, niepokojący trend do wykorzystywania uzdolnionych muzycznie dzieci przez rodziców (w Gdańsku na Długim Targu widziałem dwoje dzieci, które zarabiały na graniu, apeluję do rodziców, żeby dali im spokój), artykuł o piracie zboczeńcu, który atakuje turystów w Gdańsku (ale walczył z komuną), karaoke w strefie NGO (C. przemianowała ją na WTF Stage), przejazd na pace fiata doblo, „wypełnianie plamy z impetem” (taki żarcik). Było OK.