Jak wielu innych dziennikarzy i widzów straciłem złudzenie, że każdy nowy film braci to arcydzieło.
Elwin? Lewie N.? Llewyn – co to za imię? Na twarzy zmieszanie połączone z pobłażaniem. Tak reaguje większość ludzi, których spotyka na swej drodze główny bohater nowego filmu Joela i Ethana Coenów zatytułowanego Inside Llevyn Davis. Jest zima 1961 roku, Nowy Jork, Greenwich Village; wystylizowany elegancko obraz, światłocienie, muzyka folk tuż przez Bobem Dylanem.
Llewyn Davis kończy właśnie swój kolejny z rzędu solowy występ z gitarą w podrzędnym klubie – po to tylko, by na ulicy dostać po mordzie od rzekomego przyjaciela, skrytego w mroku staruszka w kapeluszu, który wykpiwa jego profesję. W pięknym montażowym przejściu przez scenę przebiega kot, biegnie korytarzem do pokoju, gdzie na kanapie u znajomego śpi muzyk. Gdy ten się już obudzi i zamierza opuścić mieszkanie, przez nieuwagę wypuszcza zwierzaka, drzwi się zatrzaskują i dochodzi kolejny kłopot.
Bo właściwie cały Llewyn to chodzące kłopoty: brak kontraktu, tantiem i mieszkania, ojciec w domu opieki, siostra żyjąca własnym życiem; jedna była dziewczyna w tajemnicy wychowuje jego synka, druga była dziewczyna właśnie chce usunąć ciążę, wydawca nie potrafi zapewnić mu ani koncertów, ani nagrań, a liczba kolejnych posiadaczy kanap chcących udzielić mu gościny kurczy się dramatycznie. No i jeszcze ten kot, który wciąż ucieka… Jednak Llewyn bynajmniej nie narzeka i odrzuca możliwość powrotu do wyuczonego zawodu czy pomniejszych chałtur. Nie chce wziąć udział w wyścigu szczurów. To duchowy ojciec innego Coenowskiego nieudacznika, Lebowskiego. Albo syn Barton Finka (z jedynego ich dzieła nagrodzonego Złotą Palmą).
Tym, co wyróżnia bohatera nowego filmu braci – opartego na wspomnieniach autentycznej postaci, Dave’a van Ronka – jest pewna domieszka melancholii czy zmęczenia. Llewyn zmaga się z traumą po samobójstwie swojego kolegi z młodzieńczego duetu, który zapewnił mu jedyny wydany album i szlagier, który Llewyn wciąż wykonuje solo. W którymś momencie Llewyn przyznaje przed swoją eks, że nie ma już siły, że chyba skończy z muzyką, a ona, jakby niepomna nieustających wcześniej docinków, reaguje zawodem. Podobnie zresztą reagują widzowie, bo ci Coenowscy nieszczęśnicy – a galeria ich ciągnie się od Prostego planu przez Fargo po Poważnego człowieka – mają jednak w sobie dar zjednywania naszej sympatii. Są tacy jak my, albo i lepiej: gorsi od nas, mają mniej fartu.
Oczywiście, jak to u braci Coen, film jest przepysznie wystylizowany. Wygląda niemal tak, jakby był zrobiony w latach 60., choć jednocześnie czuć w nim cały czas dystans twórców-erudytów, jakby kolekcjonerów puszczających właśnie w ruch pieczołowicie złożony model kolejki. Słychać to choćby w całej ścieżce dźwiękowej, w której nie tylko udanie dobrano piosenki z tamtych czasów, ale również zadbano o to, że kiedy bohater prowadzi w śnieżycy samochód, słuchając finału IV Symfonii Mahlera – śpiewany jest on zgodnie z ówczesną rozwibrowaną manierą wykonawczą. Widać to również po okładkach płyt, krojach płaszczy, wnętrzach biur czy knajp i setkach innych detali, jak na przykład sekwencji jazdy metrem z kolejnymi stacjami urządzonymi oczywiście tak, jak to było pół wieku temu.
I zaprawdę wszystko to piękne i dobre, ale mnie zdecydowanie czegoś w tym filmie brakuje. Może tej całej filozofii szczęśliwej rezygnacji Lebowskiego czy kosmicznego fatalizmu Człowieka, którego nie było? Albo twarzy Williama H. Macy’ego czy ruchów Jeffa Bridgesa? Grającemu główną rolę Oscarowi Isaakowi – choć ma świetny głos i aktorsko naprawdę się stara – nie wystarcza charyzmy poprzedników. Także postaci z drugiego planu (mimo obecności Justina Timberlake’a i Carrey Mulligan) jakby straciły na charakterze, za wyjątkiem jak zwykle wspaniałego Johna Goodmana. On nawet w kilkunastominutowej roli wiecznie śpiącego lub dogadującego grubasa kradnie całe show. Podobnie jak wielu innych dziennikarzy i widzów w Cannes również ja straciłem w kolejkach na Coenów sporo godzin i nerwów, ale także trochę złudzeń – że każdy nowy film braci to arcydzieło. Ten na pewno arcydziełem nie jest.