Film

Majmurek: Latynoski Wałęsa

Meksykański aktor, zmęczony ciężką dolą latynoskiej gwiazdy w Hollywood, wyreżyserował film o Latynosach, jaki sam chciał zobaczyć.

Berliński konkurs stawia na różnorodność, trudno byłoby wskazać jedno kryterium doboru filmów. Na razie, po półmetku – poza genialnym Grand Budapest Hotel – wyróżniają się trzy tytuły.

Kicz pojednania

Wyróżnia się, choć jednocześnie rozczarowuje Aloft Peruwianki Claudii Llosy, która kilka lat temu wygrała Berlinale Gorzkim mlekiem. Jej nowy film osadzony jest w Kanadzie, grają w nim głównie anglojęzyczni aktorzy. Zaczyna się wspaniale. W majestatycznym, pokrytym śniegiem krajobrazie kanadyjskich prerii, kobieta pracująca na farmie (Jennifer Connelly) dostaje tajemniczy telefon. Z dwójką dzieci udaje się na spotkanie na pustkowiu, wyglądające jak rytuał jakiegoś tajemniczego kultu. Charyzmatyczny mężczyzna, zwany Architektem, prowadzi małe dzieci wewnątrz tajemniczej, drewnianej konstrukcji, o której trudno orzec, czy jest dziełem człowieka, czy „natury”. Jak wierzą zdesperowani uczestnicy spotkania, Architekt ma moc uzdrawiania, może pomóc ich dzieciom, którym nowoczesna medycyna od lat pomóc nie może. Kobieta przerywa rytuał, zaburza jego przebieg, niszczy kruchą konstrukcję. Ale odkrywa – jak wierzy ona i Architekt – moc uzdrawiania w sobie.

Równolegle obserwujemy historię dziennikarki (Melanie Laurent) poszukującej słynnej uzdrowicielki z pomocą od dawna nieutrzymującego z nią kontaktu syna (Cillian Murphy). Llosa mistrzowsko snuje nić tych dwóch narracji (jak z czasem się okazuje, czasowo odległych o prawie dwie dekady), doprowadzając je do punktu spotkania. W dwóch historiach odbija się problem wiary i pragnienia cudu we współczesnej, odczarowanej rzeczywistości, w której podstawowym sposobem wyjaśniania świata jest nauka. Jacques Lacan pisał, że postępy nauki będą jednocześnie postępami religii – gdyż nauka fragmentaryzacje nasz obraz świata, wprowadza w niego ciągłe zerwania i niepewność (nowoczesna nauka nie jest zbiorem prawdziwych, tylko jeszcze niesfalsyfikowanych twierdzeń). Otwiera tym samym przestrzeń dla powrotu tego co religijne, dla religijnych narracji, zdolnych scalić obraz świata i nadać mu sens.

W zachowaniu przerażonych bezradnością nowoczesnej medycyny rodziców, rzucających się w wiarę w podejrzaną postać Architekta i jego dziwaczne, synkretyczne, niezakorzenione w żadnej historycznej religii rytuały, Llosa doskonale pokazuje taki nowoczesny regres (skok?) w wiarę.

Do końca nie rozkłada stawek w oczywisty sposób, nie przyznaje racji ani fanatykom, ani sceptykom, kilkakrotnie zmienia „stanowisko” filmu wobec tego, co irracjonalne, religijne, cudowne, zmuszając widzów do wypracowania własnego.

Co zatem jest z jej filmem nie tak? Zakończenie. Z pułapu wielkiego kina strącające go w okolice kiczu. Zmieniające pełną fascynujących dwuznaczności opowieść o wierze i niewierze, nowoczesnym rozumie i jego rewersie pod postacią „pragnienia cudu”, w naiwną, newage’ową apologię pojednania z naturą, matką, śmiercią, życiem. Nie, dziękuję. Nie jestem w stanie tego kupić. Ale mimo tego zakończenia wiem, że obejrzałem wyjątkowe pierwsze 110 minut filmu. I nie umiem jednoznacznie go ocenić.

Grecy znów w czołówce

Nie rozczarowuje za to Stratos, kolejny znakomity film z Grecji. Choć ratingi Grecji w międzynarodowych instytucjach finansowych dołują od czasu kryzysu, greckie kino przeżywa obecnie swoje złote lata. Kieł, Attenberg – filmy te szturmem zdobywały festiwale filmowe w Europie i uznanie kinofilów, a grecka nowa fala stała się jednym z najgorętszych zjawisk w światowym kinie.

Stratos Yannisa Economidesa łączy estetykę charakterystyczną dla filmów Giorgosa Lanthimosa czy Athiny Rachel Tsanghari z filmem czarnym i gangsterskim. Ze znakomitymi efektami. Tak jak w Attenbergu, w Stratosie podstawową figurą narracyjną jest elipsa. Obserwujemy zwykłe – czy też znane nam z wielu filmów gangsterskich – sceny, które tu – pozbawione kontekstu, pokazane w punktowym zbliżeniu – zyskują niesamowity, surrealistyczny charakter, wytwarzając niezwykły efekt obcości. Wspaniałe jest pod tym względem pierwsze pół godziny, gdy widz bombardowany jest różnymi sprzecznymi informacjami na temat życia tytułowego bohatera, Stratosa (genialna rola Vangelisa Mourikisa), jego pozycji w gangsterskim światku, relacji z przyjaciółmi itd. Dopiero z tej serii dezorientujących scen wyłania się typowe dla kina gangsterskiego zawiązanie intrygi i rozłożenie wyzwań, przed jakimi stoi bohater.

Nową falę grecką krytycy często czytali w kontekście dotykającego ten kraj szczególnie boleśnie kryzysu. W Stratosie te odniesienia widać najwyraźniej. W świecie anonimowego miasteczka na greckiej prowincji, gdzie rozgrywa się akcja najpoważniejszym problemem jest dług. Dług Stratosa wobec osadzonego w więzieniu kolegi, dług jego przyjaciółki, prostytutki Vicky (Vicky Papodopoulou) wobec innego mafijnego bossa itd.

Dług deformuje wszystkie egzystencje wokół Stratosa, łamie kręgosłupy, zmusza do pracy ponad siły i poniżej godności. Wszystko, by pokryć długi, których chyba nie da się nigdy spłacić. Trudno nie dostrzec w tym obrazu sytuacji kraju naciskanego przez wierzycieli, tnącego na ich rozkaz podstawowe świadczenia socjalne, wyprzedającego bogactwo narodowe, z pierwszego świata cofającego się do trzeciego.

Kruchy lód patriarchatu

Formułę czarnego kryminału wykorzystuje też trzeci wart wyróżnienia konkursowy obraz – chiński Czarny węgiel, kruchy lód Diao Yinana. W przemysłowym, górniczym mieście na chińskiej prowincji policja w kilku ciężarówkach z węglem zaopatrujących w ten surowiec różne okoliczne zakłady znajduje poćwiartowane ciało mężczyzny. Rozpoczyna się śledztwo. Chińskie kino przyzwyczaiło nas już do obrazów skorumpowanej prowincjonalnej rzeczywistości. Ten film robi jednak coś więcej niż powtarzanie tego schematu. Wprowadza do niego ciekawą genderową przewrotkę.

W filmie czarnym jedną z centralnych postaci była kobieta fatalna: piękna, zimna, cyniczna, zdemoralizowana figura, sprowadzająca zagładę na wszystkich mężczyzn wokół niej. Tu też z początku w tej roli wydaje się być obsadzona pracowniczka pralni, żona ofiary makabrycznego mordu (Gwen-Lui Mei). Kolejni mężczyźni wokół niej giną. Ale kobieta okazuje się nie wschodnią wersją femme fatal, tylko ofiarą patriarchalnych relacji władzy panujących w chińskim społeczeństwie, kolejnych potężniejszych od niej mężczyzn, których spotyka na swojej drodze. Wykorzystują oni jej uczucia, rozgrywając ją dla swoich celów. W przeciwieństwie do filmów Tarantino dzieło Diao Yinana nie daje bohaterce żadnej przestrzeni do samoupodmiotowienia, zemsty na niesprawiedliwym porządku. Ale na tle często mizoginicznego chińskiego kina i tak stanowi ciekawy wyjątek.

Chavez – lepszy Wałęsa

Na koniec muszę jeszcze wspomnieć o jednym filmie spoza konkursu – Chavezie Diego Luny. Ten meksykański aktor zmęczony ciężką dolą latynoskiej gwiazdy w Hollywood (dla której fabryka snów ma albo role śmiesznych, gapowatych emigrantów, albo latynoskich kochanków) wyreżyserował i razem ze swoim kolegą Gaelem Garcíą Bernalem wyprodukował film o Latynosach, jaki sam chciał zobaczyć. Biografię Chaveza. Nie Hugo, prezydenta Wenezueli, ale Cesara, przywódcy amerykańskiego Związku Zawodowego Pracowników Rolnych, któremu po heroicznej walce i szeroko zakrojonej akcji bojkotu konsumenckiego udało się wymusić na hodowcach winorośli z Kalifornii i amerykańskich prawodawcach uznanie prawa robotników rolnych do samoorganizacji i kolektywnych negocjacji warunków pracy i płacy.

W Chavezie Lunie udało się wszystko to, co nie udało się Wajdzie w Wałęsie – pokazać narodziny ruchu społecznego, który z grupki wyśmiewanych i bitych przez silniejszych dziwaków zmienia się w potężną siłę, z którą nikt nie może się nie liczyć.

W filmie widzimy rozwój Chaveza jako przywódcy, to, jak walczy o swoją pozycję w związku i na zewnątrz niego. Jak związek zawodowy zakorzenia się w lokalnej społeczności, organizując ludzi, pomagając im rozwiązywać codzienne problemy – wydając dla nich gazetę, organizując kasę z mikrokredytami itp. Jak buduje sojusze – z innymi związkowcami z branży przemysłowej, z grupami kościelnymi, działaczami studenckimi, politykami z Kongresu ( przede wszystkim Bobbym Kennedym). Jak uczy się działać globalnie – gdy Nixon pomaga winiarzom sprzedać winogrona do Europy, Chavez jedzie tam przekonywać związkowców i działaczy społecznych, by też przyłączyli się do bojkotu. Z sukcesem.

Kiedy Chavez odnosi zwycięstwo, widzimy, że to nie dzięki papieżowi, „duchowi, który zmienia oblicze tej ziemi”, czy spełnionej bajce „z chłopa król” – ale dzięki codziennej, żmudnej, mądrej politycznej pracy. Ogląda się to niemal jak jej podręcznik. A przy tym jak naprawdę dobre kino, z dwiema wielkimi kreacjami – Michaela Peñy w roli tytułowej i Johna Malkovitcha jako jednego z kalifornijskich właścicieli ziemskich.

Można narzekać na różne wady filmu Luny. Na marginalną rolę kobiecych bohaterek – America Ferrera i Rosario Dawson mogłyby naprawdę dostać więcej do grania. Jest to też dość konwencjonalny, hollywoodzki biopic. Ale chciałbym więcej tak dobrych, konwencjonalnych filmów, z tak słuszną polityką. Zwłaszcza nad Wisłą.

Czytaj korespondencje Jakuba Majmurka z Berlinale:

Jak kręcić kino społeczne. A jak nie

Niepotrzebne laurki

Przez granice

Wes Anderson – radosne otwarcie Berlinale

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij