Czym karmi się fantazja o pisarskim stylu życia i jak odnajdują się w niej współcześni polscy pisarze? Samson, Pilch, Podsiadło, Tokarczuk, Chutnik...
Hanna Samson zwierzyła się ostatnio z syndromu striptizerki. Zainspirował ją film Magic Mike, który odebrała dość dramatycznie. Jego bohater od kilku lat rozbiera się w nocnym klubie, ale nie uważa się za striptizera – ma inne plany na przyszłość, a póki co musi z czegoś żyć. Samson rozmawiała o tym z kolegą naukowcem, który zarabia jako menedżer. Ona sama, pisarka, która zarabia jako psychoterapeutka, dysponuje poręczną opowieścią o sobie: „Co prawda jestem pisarką, ale w tym roku nie miałam jeszcze czasu, żeby pisać, bo przecież muszę pracować, zarabiać pieniądze i płacić rachunki; pisanie nie daje pewności, że to się uda, no i co wtedy? A zresztą cenię swoją pracę, mam z niej mnóstwo wzmocnień, pomagam ludziom dostrzec, że mają wpływ na własne życie, że mogą nim kierować, że od nich zależy, kim są – naprawdę świetna praca. Ale kiedyś na pewno będę pisać!”.
Jednak taka kompensacja przestaje Samson wystarczać. Trochę nie wiadomo dlaczego, bo w jej przypadku napięcie między tym, co się robi, a tym, kim chciałoby się być, nie jest chyba zbyt duże i zbyt niszczące. Nie mam pojęcia, jaką jest terapeutką, ale niektóre jej książki są całkiem niezłe i nie sprawiają wrażenia podyktowanych przez resentyment. No, może czasami. Np. Życie po mężczyźnie jest chyba nadmiernie reaktywne, ale znać w nim frustrację innego rodzaju – frustrację byłej żony na wieki skojarzonej z przewiną eksmęża.
W każdym razie swój felieton o kondycji pisarki zmuszonej zarobkować w inny sposób Samson kończy zawieszeniem głosu – coś postanowiła, coś chce zmienić, ale nie powie co. Oczywiście, że nie powie. Co by miała powiedzieć? Wszystko już się rozegrało w obrębie tekstu. Kolega naukowiec, być może figura zmyślona, a na pewno zastępcza, rzucił intratną pracę w korporacji i gotów jest przymierać głodem. Samson go podziwia, zatem jest tak, jakby również wykonała podobny gest.
Fantazja o pisarskim stylu życia
Szkoda, że przy okazji spłaszczyła problem. Sytuacja staje się coraz bardziej dotkliwa. Kultura wiele obiecuje, a kapitalizm, któremu służy, niewiele spełnia. W tych okolicznościach kwestia, kto z czego żyje, jest kluczowa. Tymczasem grupa polskich pisarek/pisarzy żyjących z pisania jest paradoksalna. Należą do niej zarówno producenci mniej lub bardziej żenującej komerchy, jak i wysokie autorytety. Jakoś tak się składa, że w pierwszej podgrupie przeważają kobiety, a w drugiej mężczyźni. Jak rozumiem, tęsknota Hanny Samson jest właściwie transgenderowa i podszyta nieco już archaicznym wzorcem pisarza gabinetowego, który ma czas i pieniądze, więc z całym spokojem może oddawać się zgłębianiu wybranych tematów i doskonaleniu warsztatu. Wyobrażenie to jest chyba ciągle żywe, niezależnie od tego, czy i jak rzadko bywa możliwe do zrealizowania.
Niewykluczone, że idealny wzorzec funkcjonuje w dużej mierze dzięki frustracji pisarzy o niepewnym, peryferyjnym statusie. Bruno Schulz, który pisał po godzinach pracy w szkole i nawet kiedy już wydał Sklepy cynamonowe, nie otrzymał za nie honorarium, musiał być bardzo do tego wzorca przywiązany. Dręczyło go poczucie krzywdy. W liście do Tadeusza Brezy tłumaczył, że nie umie dzielić się czasem: „Gdy mam na następny dzień przygotować lekcję, zakupić w składzie drzewa materiały – już całe popołudnie i wieczór są dla mnie stracone. Rezygnuję z reszty czasu z szlachetną dumą. Wszystko – lub nic – jest moją parolą. A ponieważ każdy dzień szkolny jest w ten sposób sprofanowany – żyję w dumnej abstynencji i – nie piszę”.
Nikt nie doświadcza naraz satysfakcji i żalu w takim stopniu jak ten, kto zyskał już niejakie uznanie, ale bez przełożenia na sytuację bytową
Nikt nie zna wartości czasu i bezpieczeństwa finansowego tak, jak ten, kto nimi nie dysponuje. Nikt tak nie zna psychicznych kosztów alienującej (Schulz w innym liście pisze „mechanicznej, bezdusznej”) pracy, która mogłaby zostać zastąpiona twórczym i rozwijającym zajęciem. Nikt nie doświadcza naraz satysfakcji i żalu w takim stopniu jak ten, kto zyskał już niejakie uznanie, ale bez przełożenia na sytuację bytową. Tym wszystkim karmi się fantazja o pisarskim stylu życia.
Pominięte powraca
Aktualnie jednym z najbardziej znanych pisarzy gabinetowych jest Jerzy Pilch, a przynajmniej taki wizerunek wynika z jego dziennikowej autokreacji. Pilch w Dzienniku to pisarz, który pisze codziennie do godziny 16. rozmyśla o przemijaniu, Bogu i piłce nożnej. Może sobie wieść życie mizantropa, bo z kim trzeba od dawna jest po imieniu i odpowiednie umowy ma podpisane. O tym ostatnim nie mówi rzecz jasna wprost (raz wspomina w czasie przeszłym o przeszłych umowach), ale to się rozumie samo przez się. Oczywiście autokreacja Pilcha jest parodią, i to do drugiej potęgi, jeśli założyć, że parodią pierwszego stopnia były sylwy Konwickiego, na którego Pilch się powołuje.
Jednak komfort pracy i życia (chorobę biorę w nawias) pozostaje komfortem. W tej sytuacji neurotyczna poza robi przykre wrażenie. Kiedy Pilch pisze: „dzień przed szesnastą naruszony [przez kuriera z przesyłką] i tak mogę spisać na straty”, nie tylko trudno się tym przejąć, zwłaszcza mając w pamięci desperację Schulza, ale nie sposób pozbyć się poczucia zażenowania przemieszanego z nudą. Bo strategia wizerunkowa, jaką obrał Pilch, z każdym obsesyjnym akapitem utrzymanym w ironicznie wyszukanym stylu staje się coraz bardziej – w sensie ścisłym – jałowa.
Czyżby decydowało o tym przemilczenie kwestii pieniędzy? Pominięte wraca i zabarwia całość. Czytelnik w każdym zdaniu Dziennika może rozpoznać pewność siebie literackiego rezydenta, która zakłóca odbiór nawet bardzo dramatycznych fragmentów. Dziennik czytany w ten sposób przechodzi w stan nieważkości. Zajmujące są nieliczne konkrety – na przykład jak Pilch i koledzy beztrosko wchodzili do redakcji „Studenta” na miejsce usuniętych nowofalowców, jak Pilch i koledzy w 1981 roku zadomawiali się w „Polityce” i jak przerwał to stan wojenny. Od zdystansowanego kpiarza, którego interesuje tylko kilka tematów, i to w wąskim zakresie, niewiele się dowiedziemy o Polsce i świecie. Możliwe zresztą, że wizerunek pisarza gabinetowego – choćby sparodiowany – sam w sobie jest nudny.
Wariant kontestacyjny
Niewiele lepiej przedstawia się wariant kontestacyjny. Przypadek Ignacego Karpowicza przynajmniej jest sympatyczny. Autor Balladyn i romansów twierdzi, że zminimalizował potrzeby i w chałupie na podlaskiej wsi, którą zamieszkuje wraz z suką Sonią, ma tylko (przeciekający) dach nad głową oraz internet. Nie musi zatem dużo zarabiać i może poświęcić się pisaniu. Na jego korzyść przemawia, że nie puszy się swoim skromnym bytowaniem na globalnej prowincji jak, dajmy na to, Andrzej Stasiuk i w przeciwieństwie do Stasiuka najwyraźniej nie publikuje wszystkiego, co napisze. Wiejski minimalizm to jego wybór i Karpowicz jest daleki od kontrkulturowego kaznodziejstwa.
Ale już Jackowi Podsiadle zdarza się wykorzystać swoją kontestację do dość paskudnych celów. Popularny i uznany poeta o ugruntowanej pozycji rynkowej (rzecz jasna adekwatnej do rynkowego statusu poezji) zaczął ostatnio znów, jak przed 89 rokiem, funkcjonować w niezależnym obiegu. Tworzy domowe radio internetowe. Najnowszy tomik wierszy wydał własnym sumptem w formie elektronicznej. Wyjaśnia, że chce ominąć komercyjną machinę wydawniczą. Dużo w tym pozy „polskiego bitnika”, jak z przekąsem nazwał go „Wprost”, niemniej posunięcia są realne.
Kilka lat temu, kiedy Podsiadło stracił stałą pracę, opowiadał w „Gazecie Wyborczej”, że utrzymuje się ze 175 złotych miesięcznie otrzymywanych od miesięcznika „Znak” oraz różnych okazjonalnych źródeł, zaliczek, oszczędności „swojej kobiety”, debetów, kredytów odnawialnych, pożyczek od syna itp. Z rzadką szczegółowością mówił, że ze względu na przygodne dochody nie może zarejestrować się jako bezrobotny, nawet taki bez prawa do zasiłku, więc ze skromnych i niepewnych pieniędzy powinien sobie jeszcze opłacić składkę zdrowotną.
W rozmowie o poezji brzmiałoby to wszystko interesująco, gdyby nie to, że Podsiadło najpierw nazywał swoją sytuację wolnością, z sentymentem wspominał życie w jeszcze większej biedzie („to było zawsze budujące”) i dystansował się do standardów społeczeństwa konsumpcyjnego, a potem karcił tych, którzy mają wygórowane potrzeby, nie są gotowi na utratę pracy i bezpieczeństwa ekonomicznego oraz ogólnie na życiowe zmiany. „Tak po prostu się dzieje, trzeba to przyjąć i nie robić z tego tragedii”. Poczucie własnej wartości można budować na czym innym niż stan konta – pouczał. Była w tym arogancja wyizolowanej kontrkultury, która nie wie, że współbrzmi z głównonurtowym aksjomatem elastyczności, fabrykowanym przez zabezpieczone elity finansowe dla ubogiej i niepewnej jutra większości.
Naprawdę wszystko albo nic?
Wygląda na to, że i wariant establishmentowy (Pilch), i kontestacyjny (Podsiadło) w przypadku pisarzy żyjących z pisania niesie niebezpieczeństwo przykrego ograniczenia perspektywy. Ze świadomości tych pułapek wzięła się zapewne autokreacja Olgi Tokarczuk, która przedstawia siebie jako pisarkę żyjącą z pisania, ale podróżującą, czytającą, myślącą, wątpiącą i uczącą się, a zarazem z odwagą i poczuciem odpowiedzialności wypowiadającą się o aktualnej i pożądanej organizacji życia społecznego. Ważne jest również to, że autorka Prowadź swój pług przez kości umarłych nie rezygnuje z walki o mainstream, nie chcąc go zostawiać producentom konserwatywnej tandety. Dobrze zna swoją pozycję i wynikające z niej możliwości, które konsekwentnie poszerza.
Inną strategię obrała Sylwia Chutnik, dla której rola pisarki to jedna z wielu przemieszanych ról – działaczki społecznej, przewodniczki miejskiej, publicystki, matki. Zapytana o drugą książkę odpowiedziała: „Tak, już nad nią pracuję, ale w międzyczasie mam jeszcze dużo do zrobienia. Nie jestem Iwaszkiewiczem, żeby między dziewiątą a szesnastą siedzieć przy biurku. Ja przy tym biurku siedzę, ale nad sprawami fundacji”. W efekcie powstaje nowy – oparty na grotesce i skrócie – język, bardzo literacki, ale napędzany społecznym zaangażowaniem.
Biorąc pod uwagę twórcze zamieszanie, jakie Tokarczuk i Chutnik wprowadzają do ustalonego repertuaru pisarskich ról, powiem Hannie Samson coś, czego nie śmiałabym powiedzieć Schulzowi: alternatywa wszystko lub nic, być tylko pisarzem lub nie pisać wcale, jest fałszywa. Problem stanowi uznanie i jego finansowy odpowiednik. To one decydują o atrakcyjności wzorca pisarstwa gabinetowego, z którym się niemal wyłącznie wiążą, ale być może da się to zmienić.