Polityka państwa stała się jakąś zadziwiającą grą pozorów. Państwo udaje, że coś robi, ale de facto wyzbywa się kolejnych obowiązków.
Mieliśmy pecha. Budując fundamenty nowego ustroju gospodarczego w okresie dominacji doktryny neoliberalnej, skazani byliśmy na rozwiązania, które ograniczały funkcje państwa jako regulatora i nadzorcę rynków, jako arbitra w sporze kapitału i pracy, jako kreatora instytucji publicznych, jako ostateczną instancję chroniącą sferę społeczną. Nowa doktryna stawiała na „niewidzialną rękę rynku”, każdy miał być kowalem własnego losu, a kto nie potrafił, jego sprawa. Ta „niewidzialna ręka” nie była jednak pomocną dłonią, a grożącą pięścią.
Jak te ich recepty działały w latach 1990–1993, omawiano w wielu rozprawach i licznych opublikowanych wspomnieniach bohaterów tamtych lat. Ekonomiści zwracają uwagę przede wszystkim na podejście polskich reformatorów do propozycji MFW, w tym dotyczących budżetu, deficytu, inflacji, równowagi finansów publicznych. Polska ochoczo przyjmowała najbardziej restrykcyjne rozwiązania, przez co – jak pisał profesor Tadeusz Kowalik – „szokowa terapia stała się narzędziem tworzenia nowej, kapitalistycznej struktury społecznej, przypominającej pierwotną akumulację kapitału. […] Dalszy proces transformacji polegał raczej na utrwalaniu różnic społecznych niż naprawianiu skutków szokowego «przestrzelenia»”.
Uczestnik tamtych wydarzeń, profesor Karol Modzelewski, zwraca uwagę na kontekst społeczny terapii szokowej: „Wraz z likwidowanymi przedsiębiorstwami zniszczone zostały więzi społeczne, które z tamtejszych załóg czyniły solidarne wspólnoty. […] Psychologiczne, kulturowe i polityczne następstwa tego szoku ciążą nad naszym życiem codziennym i zagrażają odzyskanej wolności. Znam frazes, że postęp wymaga ofiar, ale nie potrafię dopatrzyć się w tym postępu. Nie wiem zresztą, co ten wyświechtany wyraz miałby w tym wypadku znaczyć”.
Jak tamten szok wisi nad nami dzisiaj? Doktrynalny proces reform budował państwo ograniczone w swych funkcjach i misji, a zatem państwo, na którym należy oszczędzać. Ignorował koszty społeczne reform, a zatem cała sfera świadczeń społecznych została okrojona do niezbędnego minimum, celowo niedoszacowana. Sfera kultury i nauki z założenia miała finansować się sama, a zatem środki na nie również ograniczono. Płace uznano za główne źródło inflacyjne, a zatem słynny „popiwek” stał się integralną częścią reform i narzędziem kontroli płac w przemyśle. Ekonomiści zwracali uwagę, że to nie nadmierny popyt (skąd miałby się brać, skoro spadek przychodów szacowano na niemal 50 procent?), lecz administracyjnie narzucony wzrost kosztów produkcji napędzał inflację, ale doktryna nakazywała twierdzić, że to inflacja popytowa, a nie kosztowa. Profesor Tadeusz Kowalik twierdził słusznie, że ta kwestia – preferencja dla niskich płac ‒ odcisnęła największe piętno na transformacji i na długie lata usankcjonowano wówczas oferowanie pracy za niską płacę.
Już Arystoteles przestrzegał: Parvus error in principio magnus est in fine („Mały błąd na początku staje się wielki na końcu”). „Przestrzelenie” oszczędności w wielu obszarach musiało skończyć się tak, jak się skończyło: powszechnym niedostatkiem w służbie zdrowia, opiece społecznej, nauce, kulturze. III RP od początku redukowała nakłady budżetowe na sferę społeczną, a ich udział w PKB wciąż malał. Dzisiaj, będąc członkiem UE, mamy porównanie ‒ widzimy, jak bardzo jesteśmy w ogonie Europy, jeśli chodzi o finansowanie służby zdrowia (około 4 procent PKB, w UE 9 procent), kultury (0,6 procent PKB, w UE 3 procent), nauki (0,87 procent PKB, w UE 2,02 procent), oświaty (2,52 procent PKB, w UE 5,25 procent). W Polsce udział wydatków na świadczenia socjalne w PKB wynosi 18,9 procent, w UE 29,4 procent. Świadczenia rodzinne to 4,2 procent PKB, w UE 8 procent, a pomoc dla bezrobotnych to 2,2 procent PKB, w UE 6 procent.
Nawyk oszczędzania na „kosztach osobowych” stał się podstawową cechą systemu. Coroczne boje strony rządowej, pracodawców i związkowców o poziom płacy minimalnej ukazują skalę problemu, skoro spór dotyczy nieraz kilkudziesięciu złotych, a nasze płace należą do najniższych w Europie. Według Eurostatu średnie miesięczne wynagrodzenie wyniosło 6,8 euro za godzinę, gdy średnia unijna wynosi 18,6 euro za godzinę, a w strefie euro 21,6 euro. Tymczasem wydajność pracy zbliża się do poziomu 70 procent średniej w UE i w tym zakresie w ostatnim dwudziestoleciu poczyniliśmy olbrzymi postęp. Jeśli dodać, że jesteśmy najbardziej zapracowanym narodem w Europie, zdaniem analityków rynku pracy nasze wynagrodzenia są dwukrotnie zaniżone w stosunku do wydajności, a niektórzy twierdzą nawet, że ta relacja wynosi jeden do czterech.
Na europejskim rynku staliśmy się – obok trzech innych nacji, jeszcze gorzej wynagradzanych – zasobem taniej siły roboczej.
Co gorsza, udział płac w PKB systematycznie maleje i wciągu ostatnich dziesięciu lat zmniejszył się o blisko 8 procent, osiągając poziom zaledwie 46,5 procent PKB, podczas gdy średnia unijna to 54,1 procent, a krajach OECD nawet powyżej 60 procent. Przy tym tempie spadku udziału kosztów pracy w PKB nie dziwi, że proces ten podtrzymał skalę nierówności i współczynnik Giniego – najbardziej znana miara nierówności według wielu badaczy wynosi 33,8, ale ostatni raport NBP te dane zdecydowanie podważa. Bank twierdzi, że nierówności rosną, a nie spadają. Według raportu Zasobność gospodarstw domowych w Polsce opublikowanym w 2015 roku współczynnik Giniego wynosił w 2014 roku 38,4, a dla majątku aż 57,9. Z takim wynikiem daleko nam do krajów o najbardziej zrównoważonych poziomach dochodów ludności.
W Polsce wzrost PKB trwa nieprzerwanie już dwadzieścia trzy lata – wzrósł realnie 2,5 raza. Jednak Polak PKB do kieszeni nie włoży. Podobnie wzrosły w tych latach przeciętne realne dochody Polaków. Płaca minimalna wzrosła w ciągu ostatnich piętnastu lat też dwuipółkrotnie. Od 1990 roku przeciętne wynagrodzenie wzrosło czterokrotnie, a wzrost płac realnych od 2004 roku do 2015 roku wyniósł 48 procent.
Niby dobrze, ale pamiętać trzeba, że ciągle mówimy o płacy w sektorze przedsiębiorstw (zatrudniających ponad dziewięć osób), a gros gospodarki polskiej to małe firmy. Poza tym ważna jest mediana, a nie średnia płaca. W przypadku rozkładu pensji w Polsce poniżej średniej zarabia ponad 66 procent zatrudnionych (dane firmy Sedlak & Sedlak).
Niestety GUS podaje dane o medianie co dwa lata i z rocznym opóźnieniem. Ostatnie dane dotyczą 2012 roku, kiedy wyniosła ona 3115 złotych brutto (przy średniej płacy prawie 3900 złotych), czyli netto nieco ponad 2200 złotych. Można oczekiwać, że przy dzisiejszej średniej płacy 4095 złotych mediana będzie sytuować się w okolicach 3250 złotych, czyli około 2280 netto. Wzrost płacy (mediana) zdecydowanie nie dogania wzrostu wydajności pracy, a to musi rodzić frustrację.
Oczywiście pracodawcy – upoważnieni przez państwo, skoro na to pozwala – chętnie korzystają z ograniczania kosztów pracy, wymyślając coraz nowe formy zatrudnienia, najmniej korzystne dla pracownika, bo nie tylko ograniczające wysokość płac, ale pozbawiające go wszelkich uprawnień zapisanych w kodeksie pracy. Państwo wręcz dotuje prywatnych pracodawców, bo pozwalając na niepłacenie składek na świadczenia emerytalne, bierze na siebie przyszły obowiązek zapewnienia emerytury, a to prawo zapisano w konstytucji. Dzisiaj firma mnoży swoje zyski niskimi płacami, ale to my wszyscy zapłacimy za przyszłe emerytury. Sytuacja na rynku pracy jest tak kuriozalna, bo samo państwo zachęca do oszczędzania na ludziach. Jeśli w przetargach publicznych premiuje się najniższą cenę, wiadomo, że wygrywają ci, którzy mają ekipy na „śmieciówkach”.
Takie zachowania pracodawców bulwersują o tyle, że ci sami przedsiębiorcy, którzy wykorzystują (bo tak to trzeba określić) pracowników, jednocześnie bardzo dbają o swój wizerunek i nie wahają się ogłaszać, że są organizacjami prowadzącymi działalność zgodnie z założeniami społecznej odpowiedzialności biznesu (CSR, ang. Corporate Social Responsibility).
Jednak jak pokazały badania Akademii Leona Koźmińskiego, zasadnicza aktywność przedsiębiorstw na polu społecznej odpowiedzialności jest skierowana na zewnątrz, głównie do klientów i społeczności lokalnej. Przejawia się najczęściej w działalności charytatywnej, oferowaniu finansowego i rzeczowego wsparcia oraz rozwoju współpracy z organizacjami pozarządowymi.
Ustalono również, że temat społecznej odpowiedzialności wobec pracowników, nie jest jeszcze wystarczająco rozpoznany, a same inicjatywy podejmowane wobec pracowników należą do rzadkości. Tymczasem aktywność na polu społecznej odpowiedzialności biznesu powinna być tym bardziej skierowana do wewnątrz, bowiem realizacja podstawowych zasad względem pracowników będzie gwarantować szczerość intencji i tworzyć pozytywne wzorce w wymiarze zewnętrznym.
Lobby pracodawców jest jednak silne i liderzy tych organizacji nie ukrywają, że nic się nie zmieni, pracy pewnej i bezpiecznej nie będzie już nigdy, choć pojawiają się głosy samych przedsiębiorców, że z płacami coś trzeba zrobić i formy zatrudnienia ucywilizować. Jest jakieś światełko w tunelu. W tym wszystkim zdumiewa, że tak naprawdę nikt nie wie, ile osób jest zatrudnionych na tak zwanych śmieciówkach. Rozpiętość jest szalona – od paruset tysięcy do 5,2 miliona. Eurostat podaje, że to najwyższy wskaźnik w Europie – 28,4 procent wszystkich zatrudnionych.
A przecież jest jeszcze wymuszone zatrudnienie cząstkowe, wymuszone samozatrudnienie, nie wspominając o szarej strefie. Jest tyle instytucji i ośrodków zajmujących się rynkiem pracy i nikt nie może wygenerować wiarygodnych danych o skali problemu? To uniemożliwia jakiekolwiek wiarygodne analizy, nie mówiąc już o opracowaniu programów likwidacji tych patologii. Od nowego roku co prawda ozusowano umowy, ale nie wszystkie i tylko do poziomu minimalnego wynagrodzenia. Nie wspomina się o oskładkowaniu zleceń i umów o dzieło na ubezpieczenie zdrowotne. Czy to znaczy, że zdrowie jest nieważne? Istnieje co prawda forma ubezpieczeń indywidualnych, ale obarczona absurdalnymi opłatami wstępnymi, których wysokość jest zależna od długotrwałości nieposiadania uprawnień do świadczeń. Bez względu na przyczyny. Za co taka kara?
Rzutem na taśmę w jesiennej kampanii wyborczej pojawiły się propozycje reform podatkowych i zmian w prawie pracy. Niestety przedstawiano je w tak mętny sposób, że wielu komentatorów, a nawet ekspertów tego nie rozumiało. Propozycje PO zrodziły krytykę: przez osiem lat nie potrafiliście nic zaproponować, a nagle zapowiadacie rewolucję?
Można mieć różne poglądy na proponowane rozwiązania, ale według nas kilka z tych propozycji jest godnych uznania. Przede wszystkim warto poprzeć zlikwidowanie umów zleceń (przy zachowaniu umów o dzieło) i wprowadzenie jednolitego, opartego o kodeks pracy (nowy kodeks) kontraktu o pracę. Jednolite prawo i jednolite opodatkowanie to właściwy kierunek, który szczególne młodym ludziom powinien się spodobać.
Popieramy też dążenie do zwiększenia wolumenu gotówki, która wpływałaby na ręce mniej zamożnych Polaków oraz rodzin wielodzietnych. Doświadczenie pokazuje, że nie tylko zmniejszyłoby to różnice w dochodach, ale też pomogłoby gospodarce, bo przecież takie rodziny wydają wszystko, co otrzymują, a popyt wewnętrzny tworzy 60 procent polskiego PKB.
Nie przesądzamy dzisiaj, czy po wyborach ktokolwiek wróci do tych projektów. Doświadczenie uczy, że nawet hucznie ogłaszane programy nie znajdowały szans na realizację. Od lat słyszymy określenie „elastyczny rynek pracy”. Rzecznicy tych szkodliwych pomysłów powołują się na przykład Danii – tam w ramach walki z kryzysem rozluźniono kodeks pracy i nazwano to flexicurity, połączeniem słów „elastyczność” i „bezpieczeństwo”.
W Polsce ma nastąpić niby to samo – ale nie nastąpi, bo zrealizujemy połowę tego hasła. Będzie tylko „flexi”, bez „security”. Proszę bardzo, zróbmy jak w Danii, że można zwolnić pracownika z dnia na dzień, ale przez rok dostaje on od państwa to samo wynagrodzenie i urząd szuka mu roboty. Szuka naprawdę, a nie każe górnikowi zostać fryzjerem i odhacza statystyki. Tyle że za to się płaci. Podatkami. Nie ma nic za darmo. U nas panują mity, że można skutecznie walczyć z bezrobociem, a jednocześnie mieć niskie podatki i ograniczoną rolę państwa.
W jeszcze bardziej dramatycznej sytuacji znajdują się bezrobotni. Jesteśmy chyba jedynym krajem w Europie, jeśli nie na świecie, w którym zasiłek dla bezrobotnych jest niższy niż minimum socjalne i tylko nieco wyższy niż minimum egzystencji. Zasady jego przyznawania są tak rygorystyczne, że tylko 14 procent zarejestrowanych bezrobotnych ma prawo do zasiłku. Ostatni raport Europejskiego Komitetu Spraw Społecznych (badającego wypełnianie przez państwa zobowiązań wynikających z Europejskiej Karty Społecznej), był miażdżący dla Polski – negatywnych jest siedem z trzynastu wniosków dotyczących Polski, w tym między innymi za niski zasiłek dla bezrobotnych i prawo do tego zasiłku.
Nawet w przedwyborczym „zatroskaniu o człowieka” rządzący nie potrafią powstrzymać się przed działaniami skandalicznymi z punktu widzenia rynku pracy. Od dawna uznawano za patologię, że staże absolwentów szkół wyższych są bezpłatne, nawet w instytucjach rządowych. W wyborczym szale władza postanowiła to zmienić. Staże będą płatne – 20 procent minimalnej płacy, czyli 350 złotych. Ustawowo władza zachęca pracodawców do wykorzystywania młodych ludzi już na samym starcie ich zawodowego życia. Czy można się dziwić, że młodzi dali takiej władzy czerwoną kartkę?
Trzeba powiedzieć wprost – doktryna neoliberalna uczyniła z państwa instytucję pozornie wyposażoną w jakieś uprawnienia, a nawet kompetencje, ale możliwe do zastosowania tylko pod warunkiem, że nie będą kosztować nic albo bardzo mało.
Polityka państwa stała się jakąś zadziwiającą grą pozorów. Państwo udaje, że coś robi, ale de facto wyzbywa się kolejnych obowiązków, cedując je na coraz liczniejsze agendy rządowe, na samorządy, na obywateli.
Ale nawet z tych instytucji korzysta w niewielkim stopniu. Przykłady? Rząd rzucił ochłap wyborczy w postaci ustawy o wsparciu frankowiczów. Ustawę tak skonstruowaną, że już teraz wiadomo, iż jest niekonstytucyjna i niczego nie załatwi. A w państwie prawa powinno być tak, że państwo sprawdza, czy umowy kredytowe denominowane w CHF są zgodne z prawem, czy zawierają klauzule niedozwolone, czy nie. Jeśli tak, takie umowy powinny być automatycznie uznawane za niezgodne z prawem. Po co bowiem istnieje KNF, UOKiK, skoro nie są w stanie sprawdzić tak prostej rzeczy? I nie ma co kombinować z ustawową „kiełbasą wyborczą”, trzeba po prostu wymóc na bankach respektowanie prawa, nie rozczulając się nad ich strasznym losem, że będą musiały oddać to, co bezprawnie zarobiły. Podobna sytuacja dotyczy słynnych polis inwestycyjnych. Jeśli naruszają prawo – muszą być unieważnione, klienci mają prawo z nich zrezygnować. Tymczasem rząd nawet nie próbuje egzekwować prawa, ale powołuje rzecznika finansowego, kolejną instytucję fasadową, by sprawić wrażenie, że coś robi.
Rzecznik Praw Obywatelskich zwrócił uwagę, że przekazywanie zadań publicznych w prywatne ręce stwarza wątpliwości z punktu widzenia przestrzegania praw człowieka: „W Polsce od wielu lat postępuje proces prywatyzacji zadań publicznych. Zapewnienie bezpieczeństwa, porządku publicznego, właściwej opieki zdrowotnej staje się przedmiotem usług świadczonych przez podmioty prywatne, przy stopniowym ustępowaniu miejsca przez instytucje publiczne. Działalność licznych instytucji (firmy ochroniarskie, domy pomocy społecznej, ośrodki wychowawcze, szkoły niepubliczne, zakłady opieki zdrowotnej, spółdzielnie, komornicy) oraz ich relacja z „klientami” jest coraz częściej regulowana umownie, bez jednoczesnych silnych gwarancji, aby takie umowy nie zawierały tzw. klauzul abuzywnych. To jednak zmienia dynamikę kontroli działalności takich instytucji, szczególnie jeśli dopuszczają się one naruszeń praw człowieka. Państwo nie może – poprzez prywatyzację zadań publicznych – abdykować i stopniowo zmieniać praw człowieka w relacje kontraktowe. Jednocześnie przy tworzeniu prawa regulującego działalność takich instytucji ustawodawca koncentruje się przede wszystkim na procedurach (zezwolenia, koncesje, licencje, certyfikaty, uprawnienia organów regulacyjnych), a nie na faktycznej dostępności środków służących ochronie praw osób”.
W wielu segmentach polityki społecznej państwa (oświata, polityka rodzinna, opieka społeczna) państwo przekazało swoje kompetencje samorządom i uznało, że muszą same dać sobie radę ‒ nie poszły za tym żadne środki finansowe. A więc znowu gra pozorów.
Jednak największym skandalem polskiego kapitalizmu ostatniego ćwierćwiecza jest problem budownictwa mieszkaniowego. Tutaj państwo poszło na całość: chcesz mieszkanie – podpisz cyrograf z bankiem i płać. Jesteśmy krajem unikalnym w skali europejskiej, w którym blisko 80 procent zasobów mieszkaniowych to lokale własnościowe. W bogatej Szwajcarii i Niemczech blisko 80 procent mieszkań to lokale czynszowe. A politycy wszelkiej maści wciąż podkreślają, że jesteśmy „krajem na dorobku”. Państwo po prostu obarczyło społeczeństwo problemem budownictwa mieszkaniowego. Według danych OECD wsparcie państwa dla mieszkaniówki w Polsce jest jednym z najniższych w Europie i wnosi 0,09 procent PKB, podczas gdy w UE średnio wynosi 1,0–1,2 procent PKB. Efekt jest taki – jak wynika z ostatniego spisu powszechnego – że wciąż około miliona rodzin nie ma samodzielnego mieszkania i jesteśmy pod tym względem na samym końcu Europy z 357 mieszkaniami na 1000 mieszkańców.
Specjaliści twierdzą, że politykę mieszkaniową zastąpiły potwornie drogie dotacje w postaci marginalnych programów typu „Rodzina na swoim”, których głównymi beneficjentami są banki i deweloperzy, a młodzi tkwią w długach.
Fachowcy przypominają jednak, że w okresie, gdy funkcjonował Krajowy Fundusz Mieszkaniowy kredytujący budownictwo w systemie Towarzystw Budownictwa Społecznego, wybudowano sto tysięcy mieszkań za 4,5 miliarda złotych, tymczasem uruchomiony w ubiegłym roku fundusz mieszkań na wynajem za kwotę 5 miliarda złotych zamierza nabyć 20 000 mieszkań w okresie pięciu lat. Czy widać jakąkolwiek logikę w działaniu państwa? Cieszyć się mogą jedynie deweloperzy, nie obywatele.
A więc państwo jest tanie, ale płaci za to społeczeństwo, szczególnie jego młoda część. Jak kpina brzmią słowa ważnego ministra, który powiedział, że „frankowicze to nasza klasa średnia w drodze do własnego mieszkania”. To raczej przypomina poddaństwo i przywiązanie chłopa do ziemi, jeśli zważyć, że frankowicz jest przywiązany do mieszkania na trzydzieści–czterdzieści lat, często bez możliwości pozbycia się go.
Wszystkie badania opinii społecznej wskazują, że jesteśmy narodem o najniższym wskaźniku zaufania społecznego. W europejskim sondażu społecznym jesteśmy na samym dole. Ale jak mamy mieć zaufanie, skoro państwo nawet nie stara się, byśmy mieli zaufanie do jego instytucji, nie buduje swojej pozycji na zaufaniu. Jeśli nie mamy zaufania do państwa, nie jesteśmy aktywni społecznie, nie uczestniczymy w wyborach, powoli wychodzimy ze swych ról społecznych, obowiązków obywatelskich i zamykamy się w kręgu rodziny i małych społeczności towarzyskich.
Również znane wskaźniki oceniające jakość życia sytuują nas na odległych pozycjach. W rankingu OECD Better Life Index Polska znalazła się na 27 miejscu wśród 36 państw, członków OECD. W rankingu Euro Health Consumer Indeks 2014 Polska zajęła 32 miejsce na 37 badanych krajów europejskich. Propagandowo jesteśmy „zieloną wyspą”. Jeśli jednak patrzeć na standardy rynku pracy, poziom dochodów i świadczeń w sferze publicznej, ogólną jakość życia, to polska zielona wyspa na pewno nie jest rajem.
Jest jednak jeszcze jeden aspekt polskiej rzeczywistości – jakość instytucji publicznych, państwowych i samorządowych. Wyrosła potężna armia urzędników. Według danych GUS, liczba urzędników samorządowych oraz centralnych w Polsce od 1989 roku stale wzrasta. W roku 1989 administracja publiczna zatrudniała 160 tysięcy osób. W grudniu 2014 roku liczba ta osiągnęła poziom 444 tysięcy. Tym samym zwiększyła się ponad 2,5 raza przy zbliżonej liczbie ludności. Czy ilość przeszła w jakość? Są przynajmniej dwie dziedziny życia, które przesądzają, że raczej tak się nie stało: ład przestrzenny i ochrona dziedzictwa kulturowego. Polska poraża, jeśli chodzi o przestrzeń publiczną. Miastami zawładnęły reklamy wielkoformatowe i dzikie wygradzanie osiedli mieszkaniowych, dzielenie płotami budynków nawet w ramach jednej spółdzielni czy wspólnoty mieszkaniowej, w poprzek skwerów czy nawet uliczek osiedlowych. Do granic absurdu.
Kto na to pozwala? Przecież podobno czuwają nad tym rzesze różnych administratorów, inspektorów, planistów. Ci sami przyzwalają na likwidację przestrzeni publicznej, nie potrafiąc (nie chcąc?) wymóc na deweloperach, by gwarantowali, że znajdą na terenie swoich inwestycji miejsce na ulice, obiekty oświatowe, usługowe czy parki. Ci sami doprowadzają do sytuacji wręcz barbarzyńskich, gdy deweloper lekceważy nadzór konserwatorski i bez konsekwencji pozbywa się obiektu historycznego czy perełki architektonicznej, zabudowując teren jak najmniejszym kosztem. Można by przytoczyć tu długą listę przykładów. I gdzie jest ta ochrona dziedzictwa narodowego? Tylko zapisana w nazwie ministerstwa?
Ale jeśli pozwala się na sprzedanie zagranicznemu koncernowi całego archiwum Polskich Nagrań, dopuszcza się możliwość likwidacji tak zasłużonej dla kultury instytucji jak wydawnictwo PIW, to jakie znaczenie dla urzędnika wydającego pozwolenie na budowę może mieć jakiś mały dworek? Czy ktoś kiedyś słyszał, by któryś z nich poniósł karę za tak dramatycznie nieodpowiedzialne decyzje?
Fragment książki Adama Cymera i Piotra Kuczyńskiego, Dość gry pozorów. Młodzi macie głos(y), która ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.