Jeśli chcemy opisać szkolną rzeczywistość kilku milionów osób, statystyka jest niezbędna. Ale nigdy nie odda całej prawdy o edukacji.
Mało które badanie naukowe wzbudziło ostatnio tyle dyskusji, co badanie czasu pracy nauczycieli przeprowadzone przez Instytut Badań Edukacyjnych. Trwało nieco ponad rok i objęło łącznie około siedmiu tysięcy osób uczących w ponad tysiącu szkół. Z punktu widzenia wielkości próby i zaangażowanych środków (blisko 1 mln złotych) było to jedno z największych badań w historii polskiej socjologii edukacji. Przy użyciu trzech różnych narzędzi – wywiadu grupowego, ankiety internetowej i wywiadu indywidualnego – próbowano odpowiedzieć na sakramentalne pytanie: „ile naprawdę pracują nauczyciele?”.
Według raportu wszystkie czynności związane z wykonywanym zawodem zajmują nauczycielom około 46 godzin zegarowych tygodniowo (wliczając przygotowanie imprez szkolnych, sprawdzanie próbnych matur, wycieczki etc.). Zgodnie z komunikatem IBE, największą część ich pracy stanowi prowadzenie lekcji (15 godzin plus 7 godzin na przygotowanie), zajęć pozalekcyjnych (2 godziny plus 3 godziny przygotowań), sprawdzanie prac (7 godzin tygodniowo). Czynności te zajmują nauczycielom około 35 godzin tygodniowo, co wynika z pierwszego badania ilościowego (ankieta internetowa dotycząca tygodniowego czasu pracy). Drugie badanie ilościowe („Określ, ile czasu zajęło Ci wczoraj/dzisiaj”) umożliwiło szczegółową analizę czasu poświęconego na pozostałe czynności, takie jak administracja, samokształcenie, kontakt z uczniami i uczennicami oraz ich rodzicami. Połączenie tych dwóch metod miało na celu zwiększenie wiarygodności badania.
Samorządowcy: kto to zweryfikował?
Pomimo rozbudowanej metodologii badanie szybko stało się obiektem krytyki samorządowców. Ich cele łatwo zidentyfikować – chodzi o zwiększenie obowiązkowego pensum pedagogicznego, czyli zmniejszenie liczby osób uczących w szkole – czyli oszczędności.
Chociaż nie jestem zwolennikiem cięć w edukacji, to rozumiem postawę samorządowców. Podstawą finansowania szkół z kasy państwowej jest subwencja oświatowa. Rozdział funduszy zależy m.in. od liczby uczniów, odsetka osób niepełnosprawnych, lokalizacji gminy i wielu innych czynników. Stałe jest tylko to, że subwencja nie wystarcza na pokrycie wszystkich kosztów kształcenia. Gminy muszą dokładać z własnych pieniędzy. To, co w założeniu miało być wspólną odpowiedzialnością państwa i samorządu, szybko stało się spychologią.
MEN konstruuje nowe rozwiązania edukacyjne, ale często nie daje wystarczających środków na ich realizację. Przykładem może być wysłanie sześciolatków do szkół. Zmiana uzasadniona metodycznie, społecznie i naukowo od kilku lat nie może się doczekać właściwego finansowania. Zdarzają się w Polsce gminy, które nawet 40% własnego budżetu przeznaczają na utrzymanie szkół. Z kolei wydatki na pensje nauczycieli stanowią dużą część kosztów ogólnych oświaty, dochodzącą do 80% budżetów edukacyjnych. Nic dziwnego, że liczba nauczycieli i ich obciążenie pracą są dla samorządów istotne.
Samorządowcy argumentują, że deklaracje ankietowanych nauczycieli nie były weryfikowane. A ponieważ ludzie wolą się raczej opisywać jako pracowici, a nie leniwi, nie sposób bez zastrzeżeń uwierzyć w wyniki badania.
Nauczyciele: pensum o niczym nie świadczy
Z kolei z punktu widzenia osoby pracującej w szkole pensum to wskaźnik ekonomiczno-prawny, nie do końca pokrywający się z praktyką. Pensum decyduje o wypłacie i zatrudnieniu, a nie o tym, czy i jak spędzamy w szkole dodatkowe godziny. Na rzeczywisty czas pobytu w szkole wpływa wiele czynników:
- Uwarunkowania osobiste, czyli tzw. „powołanie nauczycielskie”. Z raportu IBE wynika, że około 80% badanych angażuje się w różne formy wolontariatu, aktywności obywatelskiej, popularyzatorskiej i kulturalnej.
- Specjalizacja. Ponad 60% osób uczących polskiego i matematyki woli prace dodatkowe wykonywać w domu (sprawdzanie prac, przygotowywanie lekcji, przygotowywanie zajęć pozalekcyjnych, administracja). Dla porównania – tylko 35% osób uczących wychowania fizycznego uważa tak samo.
- Sprawność organizacyjna. Osoba bardziej zorganizowana (lub na przykład niemająca małych dzieci na głowie) może pewne czynności wykonać szybciej i sprawniej. To tylko hipoteza, bo raport nie pokazuje uwarunkowań rodzinnych badanych osób.
- Organizacja planu lekcji (tzw. okienka). Ponad 80% badanych ma w tygodniu co najmniej jedną godzinę przerwy. Badanie wskazuje, że nie jest to czas wykorzystywany na odpoczynek, ale raczej na czynności administracyjne.
- Wieloetatowość. Około 20% nauczycieli pracuje w kilku szkołach. Niestety nie przeanalizowano korelacji między wieloetatowością a czasem spędzanym w poszczególnych szkołach.
- Zaplecze w szkole. Jedynie 50% nauczycieli przedmiotów przyrodniczych ma dostęp do klasy, w której jest bieżąca woda. Bez dostępu do wody trudno przygotować wiele eksperymentów chemicznych, fizycznych lub biologicznych ze względu na bezpieczeństwo. Niestety, badanie nie sprawdziło wyposażenia szkół w pracownie przedmiotowe. Z powodu ograniczonych środków w badaniu pominięto osoby uczące przedmiotów zawodowych. Może to utrudnić dyskusję na temat tego sektora szkolnictwa.
Odbić kartę w edukacyjnej fabryce
Badanie pokazało, że polscy nauczyciele i nauczycielki podchodzą do swojej pracy poważnie, poświęcając jej tyle samo czasu co osoby pracujące na etatach w innych miejscach. To bardzo zróżnicowana grupa zawodowa, dobrze więc, że uwzględniono różne poziomy szkół, specjalizacje zawodowe i funkcje dodatkowe. Ostateczny wynik – 46 godzin tygodniowo na sprawy służbowe – wydaje się możliwy do pogodzenia z poprzednimi, mniejszymi badaniami (badania związkowe, badania Instytutu Medycyny Pracy, kwestionariusz BAEL i badania TALLIS (OECD).
To wszystko jednak i tak nie przekona zwolenników cięć edukacyjnych. Niedoskonałości metodologiczne, brak analiz istotności statystycznej w pewnych szczegółach badania, nieufność wobec deklaracji ankietowanych (i statystyki w ogóle) dają wystarczającą podstawę do krytyki. Zgadzając się z tymi uwagami, uważam, że byłoby uzasadnione poszerzenie badania o dodatkowe narzędzia i jego cykliczne powtarzanie.
Jeden koncert Madonny mniej i będziemy mieli pieniądze na pięć takich badań.
Wolałbym tylko, aby realizowała je jednostka publiczna, a nie prywatny podwykonawca (SMG KRC jako jedyne stanęło do przetargu). Pozwoliłoby to na większe ujednolicenie procedur badawczych i spójność kolejnych edycji. Miałoby to również pozytywny wpływ na potencjał naukowy IBE.
A samo badanie? Jeśli chcemy opisać szkolną rzeczywistość kilku milionów osób, statystyka jest niezbędna. Jednak przy całej jej użyteczności trzeba pamiętać, że szkoła to nie fabryka. Zamiast odbijać karty i liczyć godziny, trzeba patrzeć na ludzi, którzy szkołę tworzą. Nauczanie i uczenie się to procesy twórcze, dlatego pomiar czasu pracy i testy edukacyjne nie oddadzą nigdy całej prawdy o edukacji. Jeśli zależy nam na szkołach otwartych, krytycznych i rozwijających uczniów i uczennice, musimy patrzeć szerzej niż tylko na liczby.