Czy naprawdę wystarczy zlikwidować Kartę nauczyciela, żeby polska szkoła rosła w siłę, a wszystkim żyło się dostatniej?
„Uwziął się pan na słabszych”, pisze do Leszka Balcerowicza Paweł Huelle w „Gazecie Wyborczej”. Jego list otwarty to szlachetna w intencjach i emocjonalna, odwołująca się do osobistych i rodzinnych doświadczeń obrona nauczycieli przed oskarżeniami o lenistwo, nieuzasadnione przywileje i niezasłużone pensje.
Trudno się dziwić oburzeniu Huellego – od dłuższego czasu w kwestii nauczycieli i Karty trwają medialne harce. Przoduje w nich „Dziennik Gazeta Prawna”, regularnie epatujący tytułami w rodzaju: „Polscy nauczyciele pracują trzy godziny dziennie!”, albo: „Polscy nauczyciele zarabiają po pięć tysięcy!”. Ma w tym swój udział także sama „Wyborcza”, bezpardonowo obwieszczająca, że Kartę trzeba „wyrzucić do kosza”, a ostatnio na łamach „Rzeczypospolitej” dołączył Leszek Balcerowicz.
Balcerowicz powiedział wprawdzie to samo, co mówi zawsze (prywatyzować, deregulować, rugować resztki socjalizmu) i dokładnie w taki sam sposób, ale i tak (a może właśnie dlatego) media uznały, że ta znana wszystkim na pamięć piosenka profesora to ważki i wart wielokrotnego cytowania punkt odniesienia w dyskusji o edukacji. Co ciekawe, ta medialna nagonka na polskich nauczycieli bardzo przypomina amerykańską, której mechanizmy i skutki opisywała Irena Grudzińska-Gross.
Huelle ma więc zasadniczo rację; sęk w tym, że jego list niechcący umacnia wrażenie, że za krytykami Karty stoją jakieś obiektywne i uzasadnione, nawet jeśli bezwzględne, racje, którym przeciwstawić można głównie opowieści o poświęceniu i ciężkiej pracy nauczycieli, anegdoty, że „przed wojną było lepiej” oraz apele o szacunek. Rzecz oczywiście nie w tym, że nauczycielom ten szacunek się nie należy; bez społecznego prestiżu, który nie jest prostą pochodną wysokich zarobków (choć przy nędznych zarobkach żadne zaklęcia go nie uratują), możemy zapomnieć o pozytywnej selekcji do tego zawodu. Rzecz w tym, że obecnego statusu zawodowego nauczycieli można bronić, niekoniecznie odwołując się do Siłaczki Żeromskiego.
Oczywiste oczywistości a rzeczywistość
Osobliwość medialnych dyskusji o Karcie polega na tym, że pewne wątpliwe założenia mają tu status oczywistych oczywistości i są reprodukowane w nieskończoność, za to fakty, które takimi oczywistościami być powinny, są zwyczajnie ignorowane. W kółko słyszymy więc, że Karta jest PRL-owski reliktem, choć pierwsze regulacje dotyczące zawodu nauczyciela pojawiły się w Polsce już w 1926 roku, o Kartę walczyła „Solidarność”, a od 1982 roku ustawa była wielokrotnie zmieniana. Nie jest to też żadne polskie dziwactwo – międzynarodowe ustalenia dotyczące statusu zawodowego nauczycieli istnieją od lat powojennych. W większości krajów jest to zawód regulowany specjalnymi przepisami (aż po nadawanie im tytułu funkcjonariuszy państwowych, jak np. we Francji czy Finlandii), choć nie wszędzie w postaci odrębnej ustawy.
Czym więc Karta jest? Na pewno jest umową zbiorową nauczycieli z rządem, której ustaleń rząd nie dotrzymuje. Przyznawane przez PO i PSL sukcesywne podwyżki miały być pierwszą prawdziwą rekompensatą dla nauczycieli za upokarzającą pauperyzację tego zawodu po roku ’89. Jeszcze na początku XXI wieku ktoś, kto zaczynał pracę w polskiej szkole, dostawał kilkaset złotych, blisko minimum socjalnego. Tymi gwarantowanymi przez Kartę podwyżkami Platforma chwaliła się nie raz podczas kampanii wyborczych, wskazując na nie jako dowód swego „prospołecznego” oblicza. Ale tym, czy zarządzające szkołami samorządy są w stanie – i jakim kosztem – wywiązać się z płacowych obietnic, głowy już sobie nie zawracała.
To nie pierwsza zresztą sytuacja, gdy rząd przerzuca na lokalne władze finansowanie dodatkowych zadań, nie zapewniając na to odpowiednich środków – tak było w przypadku ustawy żłobkowej i obowiązku szkolnego dla sześciolatków. Samorządowcy zaczęli sygnalizować problemy z wypłatą nauczycielskich pensji, gdy MEN wprowadził obowiązek ich wyrównywania do gwarantowanego przez Kartę poziomu. Wcześniej część z nich zobowiązania płacowe wobec nauczycieli omijała, a niektóre gminy potrafiły subwencję oświatową spożytkować całkiem kreatywnie, przeznaczając ją również na wydatki zupełnie niezwiązane z oświatą.
Do samorządowych kłopotów z finansowaniem oświaty dołożył się wkrótce niż – subwencja oświatowa, które idzie do gmin, uzależniona jest bowiem od liczby uczniów. Rząd jednak wciąż nie reagował, wystawiając tym samym przeciwko sobie nauczycielskie związki i samorządowców i przez wiele miesięcy spokojnie przyglądając się ich rozgrywce. Bilans? Na razie remis ze wskazaniem na samorządy: gwarantowanych Kartą płac nauczyciele wprawdzie nie stracili, ale samorządowcy, powołując się na brak środków, przy milczeniu MEN i wzburzeniu lokalnych społeczności, likwidują szkoły albo oddają je stowarzyszeniom, gdzie nie ma ani podwyżek, ani Karty.
Czy nauczycieli jest za dużo?
Kłopoty z finansowaniem oświaty i utrzymaniem publicznych placówek nie wywołały jednak krytyki rządu – co wydawałoby się logicznie. Solą w oku dla wielu stały się za to nauczycielskie pensje, które wreszcie po latach odbiły od dna. Nagle się okazało, że to nauczyciele powinni załatać samorządowe budżety. Bo „z budżetu centralnego nie da się wycisnąć więcej pieniędzy”, jak spokojnie oświadczyła Dominika Wielowieyska w jednym ze swoich artykułów o Karcie. I tak zaczęły się powszechne nawoływania, że pedagodzy powinni na swoje pensje dopiero „zasłużyć”, zgadzając się na mityczne „reformy” albo redukcję etatów w oświacie, więcej na nie pracować czy wreszcie przystać, że podwyżki nie należą się sprawiedliwie wszystkim, tylko „najlepszym”. A co blokuje takie posunięcia? Oczywiście Karta.
Aby jednak nie wyszło na to, że chodzi tylko o oszczędności na płacach, postulatowi pozbawienia nauczycieli gwarancji zatrudnienia i wynagrodzeń towarzyszą różne uzasadnienia, zachwalające korzyści z podporządkowania tego zawodu rynkowym zasadom. To w sumie zadziwiające, że parę lat po wybuchu kryzysu, gdy neoliberalny dyskurs jest już tak passé i gdy właśnie naocznie przekonujemy się, jak działa rynkowa konkurencja w ochronie zdrowia, sentymentalne opowieści o deregulacji i prywatyzacji jako panaceum na wszystko powracają z taką siłą w dyskusji o polskich szkołach.
Jest więc argument „obiektywny” z niżu demograficznego: uczniów mamy coraz mniej, nauczycieli za dużo, trzeba więc znieść Kartę, bo utrudnia ich zwalnianie. Fundacja Obywatelskiego Rozwoju rekomenduje: zredukujmy ich liczbę o 25–30 procent, a zaoszczędzimy na oświacie kilka miliardów. Proste. Tylko co to znaczy „za dużo”? Są w Polsce oczywiście wiejskie szkoły, gdzie jest po kilkunastu uczniów. Ale w wielu innych klasy są nadal przeładowane. Są nawet takie szkoły, gdzie powrócono do nauczania na zmiany.
Dlaczego nie skorzystać z niżu, by wprowadzić wreszcie w Polsce cywilizowane standardy dotyczące liczby dzieci w klasie? Pisze o tym Huelle – korzyści z bardziej zindywidualizowanego kontaktu z nauczycielem są oczywiste. Tylko że wymagałoby to zmiany sposobu przyznawania gminom subwencji oświatowej, która teraz idzie „na ucznia” i wymusza oszczędzanie przez łączenie klas. Nie wspominając już o innych cywilizowanych „wynalazkach”, usprawniających pracę szkoły, jak asystent nauczyciela, pracownik administracyjny odciążający go od szkolnej biurokracji czy stały szkolny korepetytor. Ich wprowadzenie zmuszałoby jednak raczej do powiększania liczebności kadry, a przynajmniej do jej utrzymania i częściowego przeprofilowania.
Czy gorzej chroniony nauczyciel naprawdę lepiej uczy?
Słyszymy też pozornie zdroworozsądkowy argument z „jakości edukacji”: ustalone odgórnie płace nie motywują nauczycieli, premiują słabych, a tych rzeczywiście starających się nie ma jak nagradzać. Uelastycznijmy więc pensje, uzależnijmy je od wyników, będzie sprawiedliwiej i efektywniej. Tyle że w praktyce nie działa to tak prosto.
Po pierwsze, co właściwie rozumiemy przez „wyniki”? Jeśli zewnętrzne egzaminy i testy, to presja na polskich nauczycieli, by uczyć pod nie – kosztem kształcenia krytycznego myślenia, samodzielnego wyszukiwania i oceny źródeł, współpracy w grupie, obywatelskiego zaangażowania – jest już teraz bardzo duża, nawet bez zachęt finansowych. I już teraz w międzynarodowych sprawdzianach wiedzy i umiejętności, jak na przykład PISA, polscy uczniowie wypadają bardzo dobrze. Tak więc fani wyabstrahowanych ze społecznego kontekstu „wyników” powinni raczej walczyć o utrzymanie obecnego systemu, niż nawoływać do jego likwidacji jako szkodzącego szkole i uczniom.
Po drugie, wbrew opowieściom o „zachętach starych jak świat” nie ma prostego związku między jakością kształcenia a finansowym motywowaniem nauczycieli. Raport OECD z tego roku pokazuje, że wysokie wyniki w testach PISA mają zarówno kraje, gdzie takiego systemu gratyfikacji nie ma (np. Japonia czy Belgia) bądź ogranicza się on do nagród rocznych (np. w Finlandii), jak i te, które go wprowadziły (jak Nowa Zelandia).
Według autorów raportu nagradzanie za osiągnięcia można rozważyć tam, gdzie pensje nauczycieli są relatywnie niskie, bo tylko tam to działa. Tylko że taki system musiałby się opierać na obiektywnym i rzetelnym, a także uznawanym przez samych nauczycieli za przejrzysty i sprawiedliwy sposobie mierzenia tych osiągnięć, z uwzględnieniem np. wkładu innych pedagogów. Jesteśmy więc bardzo daleko od uznaniowego kształtowania nauczycielskich pensji przez dyrektorów albo samorząd, co postulują zwolennicy likwidacji Karty.
Pan Jourdain mówi prozą
Tu warto popatrzeć, jak deregulacja pracy i płacy działa już w praktyce. W gminie Jarocin samorząd oddał połowę swoich szkół stowarzyszeniom, gdzie Karta nie obowiązuje. Jak można było usłyszeć na zorganizowanej przez „Gazetę Wyborczą” 13 czerwca debacie, nauczyciele w tych szkołach zarabiają mniej, a pracują więcej – średnio nawet o dziesięć godzin, żeby osiągnąć zarobki nauczycieli ze szkół publicznych, chronionych Kartą. Potwierdził to Robert Kaźmierczak, przewodniczący rady miejskiej Jarocina. Niczym pan Jourdain, który nie wiedział, że mówi prozą, Kaźmierczak dobrowolnie i własnymi słowami opisał to, co zarzucają jarocińskiemu eksperymentowi krytycy: że tę oświatową zmianę sfinansowali po prostu nauczyciele.
Samorząd Jarocina postanowił, że w ramach „racjonalizacji wydatków” oddane samorządom szkoły muszą się zmieścić z kosztami bieżącej działalności w oświatowej subwencji. Jak stowarzyszeniowe szkoły tego dokonały? Rozpoczęły intratną działalność gospodarczą? Nie. Przeformułowały tak swój profil, by dostawać więcej subwencji na ucznia? Nie. Zażądały od rodziców dokładania się edukacji? Nie. Po prostu oszczędziły na nauczycielach.
Kaźmierczak opowiada w wywiadach, jak bardzo zmotywowani do pracy są jego nauczyciele, dorabiający do podstawowej pensji projektami. Cóż, pewnie też byłabym „zmotywowana”, gdybym była nauczycielką w miejscowości, gdzie jest tylko szkoła bez Karty, a alternatywą jest urząd pracy. Uwolnienie szkół od „balastu” regulacji to także ryzyko zatrudniania nauczycieli na umowach cywilnoprawnych, „na próbę”, od września do czerwca – ZNP już zbiera takie przypadki.
Uelastycznienie pracy i płacy może więc w polskich warunkach oznaczać dla nauczycieli to samo, co dla wielu innych pracowników: zanik stabilności i bezpieczeństwa bez jakichkolwiek realnych finansowych rekompensat dla najlepszych, o których tak chętnie rozpisują się krytykujący „sztywną” Kartę publicyści. Dla samych szkół zaś – o czym mówił na debacie „Gazety” wiceminister edukacji Maciej Jakubowski – deregulacja nieuchronnie oznacza zróżnicowanie poziomu nauczania.
Ma rację Agata Nowakowska, gdy pisze, że w polskich szkołach jest za mało zajęć wyrównawczych, że przydałoby się więcej indywidualnej pracy z dziećmi, zwłaszcza tymi z biedniejszych rodzin, ze środowisk bez kapitału kulturowego i społecznego, że system płatnych korepetycji udzielanych „po godzinach” przez nauczycieli zatrudnionych w publicznej oświacie jest patologią. Tylko że remedium, jakie proponuje, może przynieść dokładnie odwrotne skutki.
Każdy kij ma dwa końce
Polskie szkoły, pomimo wszystkich kłopotów, nie radzą sobie wcale tak źle z wyrównywaniem edukacyjnych szans najsłabszych uczniów. Fiński system edukacji, jeden z najbardziej egalitarnych na świecie, opiera się na całkowicie bezpłatnej, publicznej edukacji i finansuje – wszystkim! – korepetycje, darmowe podręczniki, przybory szkolne, ciepłe posiłki i transport. Tego po prostu nie da się zrobić bez nakładów, zmuszając nauczycieli, by posiedzieli w szkole parę godzin dłużej za te same czy mniejsze pieniądze. Jest naiwnością wierzyć, że uwolnieni od jakichkolwiek zobowiązań samorządowcy, zdani na własną wiedzę i chęci, poddani ciśnieniu „racjonalizacji wydatków” i edukacyjnej konkurencji, jak jeden mąż zafundują uboższym i wymagającym pomocy uczniom intensywne zajęcia wyrównawcze. Raczej stracimy to, co już mamy, a publiczne szkoły jeszcze bardziej zróżnicują się na te lepsze i gorsze, w zależności od priorytetów i możliwości samorządów.
Czy to wszystko oznacza, że nauczyciele będą bronić zapisów w Karcie jak niepodległości? Nie, są takie kwestie, w których pewnie zgodziliby się na zmiany i ustępstwa. Tak jest z drażliwym tematem urlopów na poratowanie zdrowia czy systemem awansu zawodowego, który zbyt szybko stał się biurokratyczną procedurą, zamiast mierzyć rzeczywisty rozwój nauczycieli i ich zaangażowanie w życie szkoły.
Z pewnością rewizji wymaga też obecny sposób definiowania ich czasu pracy, bo powoduje, że wszystkie szkolne zajęcia poza dydaktyką stają się niewidoczne, prowokuje do oskarżeń o „lenistwo” i nawoływań o zwiększenie pensum. Może warto rozważyć określenie w Karcie godzin, w których nauczyciele są do dyspozycji w szkole (poza samymi lekcjami). Tyle że każdy kij ma dwa końce. Obowiązek pozostawania w szkole od ósmej do szesnastej wymagałby stworzenia im odpowiednich warunków do indywidualnej pracy – wydzielonej przestrzeni, biurek, komputerów, skanerów i drukarek, odpowiednio wyposażonych bibliotek. Bo na razie polscy nauczyciele współfinansują naukę naszych dzieci, gros czynności związanych z przygotowaniem się do lekcji wykonując w domu, na własnym sprzęcie i za własne pieniądze. Oznaczałoby to również, że każda dodatkowa pomoc w szkole, o którą dzisiaj są „proszeni” przez dyrekcję – wieczorna dyskoteka, weekendowy festyn czy msza na rozpoczęcie roku szkolnego – byłaby rozliczana i dodatkowo płatna jako nadgodziny.
Wydaje się, że o tych właśnie zagadnieniach chce rozmawiać z samorządowcami i związkami Ministerstwo Edukacji – przy założeniu, że żadnej rewolucji w Karcie i prywatyzacji szkół (czyli oddawania ich bez ograniczeń stowarzyszeniom i innym podmiotom) nie będzie. Oby tak było.