Lubię atmosferę demonstracji ulicznych, ale lubię też mieć dobry makijaż.
Poniedziałek. Wstaję o szóstej rano. Bawię się z kotem, karmię go i głaszczę. Jem śniadanie, piję kawę. Biorę szybki prysznic, dokładnie się golę. Zakładam rajstopy, spódnicę, bluzkę. Na twarz nanoszę podkład, potem puder, cień do powiek, maluję górne i dolne rzęsy, na policzkach zostawiam kreski z różu. Mam trzydzieści lat, sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, jestem facetem i właśnie wychodzę do pracy.
To jest mój tryb życia od maja 2013 roku. To wówczas miałem coming out – i to dosłowny, bo wyszedłem z szafy w ciuchach z szafy. W końcu dojrzałem do decyzji, by żyć tak jak chciałem od ponad dwudziestu lat. Jeśli miałbym nazwać dwa najważniejsze uczucia towarzyszące mi przez ten czas, to jednym jest zazdrość, a drugim wstyd. Zazdrościłem dziewczynom swobody w ubiorze i wstydziłem się tej zazdrości. Cieszyłem się z każdego „damskiego” stroju, który w czterech ścianach mogłem przymierzyć, i wzbudzałem w sobie wyrzuty sumienia, że dokonałem takiego zakupu. W domu pozwalałem sobie na noszenie sukienek, w tajemnicy przed rodzicami, na ulicy stosowałem się do wzorców męskości. Flirtując z subkulturą punk nosiłem się na czarno, miałem ramoneskę i kilkunastocentymetrowe gwoździe na skórzanym pasku, znalezionym na Przystanku Woodstock. Na zewnątrz afiszowałem się z muzyką punk i industrial, a w domu pozwalałem sobie na słuchanie Britney Spears.
Chcąc nie chcąc ćwiczyłem się w rozdwajaniu jaźni. Jak w skrócie mógłbym się podsumować? Crossdresser? Trans-gender? No-gender? Nie wiem, mam problem z etykietami. Może po prostu gender?
Tak mnie nazwała starsza pani z klubu „Gazety Polskiej”. Klub ten doświadczył w Łodzi dziwowiska – zorganizował spotkanie z ekonomistą Witoldem Kieżunem, a ja na to spotkanie przyszedłem w sukience. Ktoś mógłby pomyśleć, że to prowokacja, bo nie wie, że w sukienkach chodzę na co dzień, ale liczna publiczność zachowała się wzorowo – nie płonęły stosy, nikt nie ostrzył wideł – a wykład przebiegł w kulturalnej atmosferze. Wcześniej przed faktem dokonanym postawiłem kolegów i koleżanki z mojego miejsca pracy. Bez zapowiedzi przyszedłem do firmy w spódnicy i makijażu. Wtedy od miesiąca stopniowo wychodziłem z szafy – można mnie było spotkać w „damskich” ciuchach na ulicy czy na imprezie.
Obawiałem się, że może to wpłynąć na życie zawodowe. Plotkami i domysłami można każdego utrącić. Wolałem tego uniknąć. Nie pracuję w organizacji pozarządowej ani w modzie, gdzie takim jak ja jest łatwiej, ale w przemyśle IT. Stereotyp programisty to niechlujny facet w obciachowym swetrze. Zwykle seksista i pożeracz pizzy. Okularnik. W praktyce jednak bywa różnie. Udało mi się radykalnie złamać tę kliszę. Ubierając się jak „dziewczyna”, nastawiłem się na ciężki bój, na dziesiątki rozmów, „dywanik” u szefa – i nic. Żadnej agresji i fobii, szalejącej kołtunerii; sztucznych, ale rozdmuchanych obaw o wizerunek firmy. Spotkało mnie za to zainteresowanie i kilka ludzkich rozmów z kolegami. To samo w warzywniaku, księgarni, cukierni czy w sklepie elektronicznym.
Nagle całe moje wyobrażenie o wyjściu z szafy legło w gruzach, bo przecież świat miał mnie pożreć, nakrzyczeć na mnie, wypchnąć poza nawias.
A tu w pracy traktują mnie jakby się nic nie zmieniło, a w sklepach jestem po prostu klientem. Choć na ulicy bywa różnie, bo zdarza mi się usłyszeć, że jestem „pedałem”. A jak ktoś woła „pedał”, to chce obrazić. Niektórzy reagują śmiechem. Wiem, że dla ludzi facet w kiecce to UFO i muszą ten widok przetrawić, przepracować szok (czy wstręt). Staram się o to nie gniewać. Jeśli ktoś raz zawyje i nie jest nachalny – nie kruszę kopii o głupstwo.
Te perypetie uświadomiły mi, że ludzie niewiele wiedzą o osobach homoseksualnych, które przecież są wśród nich. A temat gender jest kompletnie poza ich zasięgiem. „Prawdziwy gej” to w powszechnym mniemaniu – na tyle, na ile mogę uogólnić moje uliczne doświadczenie – mężczyzna ubierający się jak kobieta. Jeśli miałbym odtworzyć proces myślowy prowadzący do takiego wniosku, wyglądałby on mniej więcej tak: sądzi się, że w gejowskim związku podział ról jest taki, jak wśród „normalnych” ludzi, a więc mamy odpowiednik mężczyzny i kobiety i tę kobietę (czyli tutaj faceta) kręcą kiecki. Pi razy oko razy drzwi.
Spódnica jest też symbolem sporu o gender. Ale w gender-awanturze, wbrew pozorom, nie strzela się do kobiet. Kobieta pełni tu, jak często w naszej kulturze, rolę marginalną. Cały ten zgiełk wygląda na histeryczną obronę wzorca męskości, który zaciera się na naszych oczach. Jest zawziętym sporem w patriarchacie o patriarchacie. Sedno bełkotu księdza Oko wypełnia strach, że wkrótce modelowym mężczyzną – kanonem męskości – stanie się „pizda w rurkach” lub – co gorsza – „mięczak w sukience”. A on z pewnością nie obroni nas przed Putinem. Nie wniesie lodówki na dziewiąte piętro. Naczelnym mitem, który pcha lud na barykady, jest przecież dęta historia o przebieraniu chłopców przedszkolaków w sukienki. Gender, w rozumieniu przypadkowych osób, to poniżanie chłopców przez zmuszanie ich do zakładania damskich atrybutów. Ale gdy pytam znajomych, czy równie poniżające jest noszenie spodni przez dziewczynki, nagle milkną.
Spódnica na męskich biodrach prowokuje podobne dyskusje. Prowokuje też namysł nad prowokacją. Przyjmuje się często w naszej kulturze, że ofiara gwałtu jest winowajcą. Jeśli kobieta nosi się nieodpowiednio, jak „dziwka”, to zaprasza przestępcę. A jeśli mężczyzna ma na sobie makijaż, to prosi się, by obito mu łeb. W końcu „mógł się ubrać jak człowiek”. Kiedy brałem udział „Żywej bibliotece”, projekcie, w którym można wypożyczyć do rozmowy osoby wyróżniające się ze społeczeństwa – zwykle traktowane stereotypowo (lesbijka, gej, osoba czarnoskóra, niesłyszący, była narkomanka i tym podobni) – to właśnie przemoc względem mojej osoby, obok orientacji seksualnej, najbardziej frapowała pytających. Przypuszczam, że wiem, co ludzie powiedzą, gdy stanie mi się krzywda.
Żyjąc w zgodzie ze sobą, łamię gender-schematy i chcąc nie chcąc inni muszą się z tym konfrontować. To moja skromna robota polityczna. Noszę to, co nie jest „męskie”. Zachowuję się „niemęsko”, jeśli tego potrzebuję. Nie piję na umór dla samego picia i nie kręcą mnie samochody. Nie wstydzę się płakać i zwierzać z problemów, nawet w męskim gronie, w którym regułą jest maskowanie słabości. Bliskość między facetami jest podszyta homofobią – lepiej pielęgnować powierzchowność, by nie wzbudzać domysłów. W tych rzadkich momentach, gdy odrobinę bardziej szczerze rozmawiam ze współpracownikami – a są to faceci programiści, bo kobiet jest w tym zawodzie mało – i słyszę, że sporo z nas żyło lub żyje na antydepresantach, to taka rozmowa jest już sama w sobie sporym przekroczeniem norm.
Nie trzeba zakładać spódnicy, by zderzyć się ze ścianą klaustrofobicznej klatki – pojemnika na „męskość” lub „kobiecość”.
Żeby tego było mało, ponad tym podstawowym gender-schematem znajduje się szereg stereotypów o osobach łamiących schematy, które powielane są nieumyślnie nawet wśród ludzi otwartych i świadomych, aktywistów i aktywistek ruchu LGBTQ. Dlatego często muszę tłumaczyć, że mój wygląd nie oznacza, że z zawodu jestem fryzjerem – że nie interesuję się modą, nie jestem artystą, nie chcę usunąć siusiaka, nie kręcą mnie faceci, nie działam w ruchu LGBTQ, a zamiast debat na polu kulturowym wolę działanie społeczne.
Poza etatową pracą programisty spędzam długie godziny, studiując ludową historię Polski, fascynuje mnie temat polskiego socjalizmu i rewolucji 1905 roku. Lubię pracę nad analizą fundamentów etosu i ideologii, lubię atmosferę demonstracji ulicznych, ale lubię też mieć dobry makijaż.
Poddanie pewnej części „męskości” nie oznacza całkowitego się jej wyzbycia: bawiłem się żołnierzykami i miałem zdarte kolana od gry w piłkę, ale chciałem też mieć lalkę Barbie. Niestety chłopczyk nie ma do niej prawa i nie znajdzie jej pod choinką. Zazdrościłem tego przywileju koleżankom. Bałem się reakcji otoczenia i wyrzucałem sobie, że mi – facetowi – podoba się zakazane. Nie nurtowało mnie wówczas pytanie, dlaczego wybór zabawki zależy od przypadku – od tego, czy rodzisz się z siusiakiem. Nie zastanawiałem się, dlaczego „niemęskie” oznacza gorsze, a nie po prostu – inne. Przyjmowałem, że tak musi być.
Dziś na szczęście żyję w zgodzie ze sobą, ale ta pozorna stabilizacja tylko namnożyła pytań. Synowi mojej koleżanki, sympatycznemu dziecku z wczesnej podstawówki, podobają się dziewczęce ubrania i chciałby mieć pomalowane paznokcie, ale co z tym fantem zrobić? Oboje z koleżanką pragniemy uczyć dzieci tolerancji i otwartości oraz wpoić im ducha wspólnoty. Chcemy, by w pełni realizowały swoje potrzeby. Sami jednak pamiętamy „dzicz szkolną”, która wyklinała za byle odstępstwo – albo byliśmy jej ofiarami, albo sprawcami. Niełatwo takiej sytuacji uniknąć. Chłopczyk z Barbie zamiast żołnierzyków to idealny kandydat na szkolnego kozła ofiarnego. Czy powinniśmy pozwolić chłopcu na bycie sobą (i konfrontację z rówieśnikami), czy może szczerze powiedzieć, że świat jest zły, a w szkole można dostać w łeb, więc lepiej, żeby przebierał się w domu? Jak oszacować, które z tych rozwiązań wyrządzi dziecku większą krzywdę?
Moje przystosowanie do świata polegało na duszeniu się w czterech ścianach. Za kieszonkowe kupowałem ciuchy (odważyłem się na to dopiero w liceum), a czasem je kradłem (niestety – za co przepraszam koleżanki). Chowałem je przed rodzicami w pudełku pod ławą. Gdy miałem „powroty do normalności” (to wtedy wydawało mi się, że już tylko i zawsze podobać mi się będą męskie rzeczy), wywalałem zawartość tego pudła do osiedlowego kosza. Mijał miesiąc, dwa i znów chciałem być „inny”, i ta huśtawka trwała kilkanaście lat.
Od roku żyję w pełni i jest mi z tym dobrze (choć sporo ryzykuję) i mam oparcie w ludziach (to oni zafundowali mi Barbie na moje 30. urodziny).
Wiem też, że wokół jest mnóstwo osób, których potrzeby nie zgadzają się z pozornie nieprzekraczalną normą. Ich życie jest sumą niepokoju, strachu i zaprzeczania. Nie zawsze pochodzą z lepszych rodzin, gdzie o zrozumienie jest łatwiej.
Nie zawsze mają wyrozumiałych znajomych i często nie są na tyle silni, by zacisnąć zęby i być sobą nie tylko w domu. Zanim wpadniemy na pomysł, jak zmienić ten stan rzeczy – w tym naszym polskim „przedmurzu” – osoby takie jak ja muszą liczyć na cholerny fart, by nie oszaleć… i muszą mieć sporo forsy na kosmetyki.
Tekst ukazał się w Gender. Przewodniku Krytyki Politycznej.
Czytaj blog Michała Gauzy Skrzyżowanie