„26 czerwca skończył się w Polsce dialog społeczny”, ogłosił szef „Solidarności”. Jest znacznie gorzej: dialog społeczny nie funkcjonuje niemal od początków transformacji.
„26 czerwca 2013 roku skończył się w Polsce dialog społeczny”, ogłosił szef „Solidarności” Piotr Duda, zawieszając członkostwo strony związkowej w Komisji Trójstronnej. Tak naprawdę jest jednak znacznie gorzej: dialog społeczny w Polsce nie funkcjonuje niemalże od początków transformacji ustrojowej.
Bezpośrednim impulsem, który skłonił trzy główne centrale związkowe (OPZZ, FZZ, Solidarność) do opuszczenia Komisji, było uelastycznienie przez rząd prawa pracy – wydłużenie okresu rozliczeniowego z czterech miesięcy do roku (co dla niektórych pracowników może oznaczać koniec 8-godzinnego dnia pracy) oraz zbyt mała podwyżka płacy minimalnej na rok 2014 (z 1600 zł do 1680 zł brutto). Według związkowców odbyło się to bez wystarczających konsultacji, co przelało czarę goryczy – uznano, że nadszedł czas na strajk generalny i zawiązano komitet strajkowy.
Związki zawodowe nigdy nie miały w III RP łatwego życia. W latach 90. w debacie publicznej normą była opinia, że rola związków, a w szczególności jednego – „Solidarności” – skończyła się w momencie oddania władzy przez komunistów. Część elit solidarnościowych tworzyła różne polityczne byty, z których najsilniej do związków odwoływała się Akcja Wyborcza Solidarność. Jednak już po objęciu władzy AWS oddała resorty gospodarcze w ręce liberałów z Unii Wolności, co skończyło się masową prywatyzacją i masowym bezrobociem byłych górników, hutników, pracowników PGR-ów. Następny – nominalnie lewicowy – rząd Leszka Millera także znacznie bardziej sprzyjał przedsiębiorcom niż ludziom pracy: wystarczy wspomnieć wprowadzenie liniowej stawki podatku od osób prawnych. Rządy Prawa i Sprawiedliwości skończyły się stłumieniem białego miasteczka pielęgniarek pod Kancelarią Premiera.
Związkowcy twierdzą, że obecny rząd jest najbardziej zamknięty na społeczny dialog i wyraźnie staje po stronie pracodawców we wszystkich sporach. Sam premier uważa, że przeszkodą dla dialogu jest postawa związków, i nie waha się lekceważyć postulatów strony społecznej – jak choćby ich protestów przeciwko podwyższeniu wieku emerytalnego. Z politycznego punktu widzenia postępowanie Platformy nie dziwi – w Polsce do związków zawodowych należy bardzo mało ludzi (mniej niż 10% pracujących), do tego niechętna związkom jest zdecydowana większość mediów. Wypowiedzi ekspertów różnych organizacji pracodawców, takich jak Business Center Club czy Lewiatan, prawie nigdy nie są konfrontowane z ekspertami strony związkowej. Odbiorca mediów dostaje obraz rzeczywistości, w którym zazwyczaj starsi wiekiem związkowcy stają w obronie rzekomo archaicznych uprawnień emerytalnych niektórych grup zawodowych, nie zgadzają się na uelastycznienia rynku pracy, słowem – ignorują jasne i oczywiste reguły kapitalizmu.
Rzeczywiście, protesty związkowców w obronie miejsc pracy mogą być niezrozumiałe dla całej rzeszy młodych ludzi, którym pełnowymiarowe etaty z ubezpieczeniami społecznymi mogą się jawić jako abstrakcyjne. Sami bowiem borykają się z problemami wynikającymi z zatrudnienia na podstawie umów czasowych i cywilnoprawnych. Nie mają prawa do płatnego urlopu, nie mogą liczyć na choćby takie emerytury, jakie otrzymują ich rodzice i dziadkowie, a w przypadku umów o dzieło pozbawieni są nawet opieki zdrowotnej. Nie widzą też z reguły potrzeby samoorganizacji w związkach – po cichu akceptują swoje, często beznadziejne położenie, a ewentualne żale artykułują w wirtualnej przestrzeni. Nic więc nie jest w stanie przymusić rządu, by zmienił restrykcyjne prawo dotyczące zakładania związków zawodowych, tak by ich członkami mogli być także osoby zatrudnione na umowach cywilnoprawnych.
Takie podejście nie jest zresztą typowe tylko dla młodych – badania pokazują, że tylko 16% wszystkich Polaków dostrzega pozytywne efekty działalności związków. Fenomenem naszego kraju pozostaje fakt, że aż 50% wyborców Sojuszu Lewicy Demokratycznej uznaje aktywność związkową za niekorzystną dla kraju; podobnie myśli tylko 17% wyborców Prawa i Sprawiedliwości. Trudno więc nie zgodzić się konkluzją prof. Juliusza Gardawskiego, socjologa pracy ze Szkoły Głównej Handlowej, który twierdzi, że „w Polsce dziś prawicowość kojarzy się z postawą narodowo-konserwatywną połączoną z socjaldemokratycznymi wartościami ekonomicznymi. Żywioł socjalno-lewicowy, związany z OPZZ, jest u nas w mniejszości”.
Jeśli związki zawodowe rzeczywiście zdecydują się jesienny strajk generalny, będą musiały zadbać o frekwencję. Ostatni, marcowy protest na Śląsku nie wypadł zbyt efektownie. Dość wspomnieć, że tramwaje nie kursowały zaledwie przez godzinę i to przed piątą rano, więc mało kto miał szansę w ogóle strajk zauważyć. Ale powodu do radości nie powinien mieć także rząd, bo swoim decyzjami i postawą konsekwentnie prowadzi do sytuacji, w której jedyną formą „dialogu społecznego” stanie się wkrótce uliczny konflikt. Proponując takie „reformy” prawa pracy rząd cofa nas do czasu przed pierwszym socjalistycznym rządem niepodległej Polski Jędrzeja Moraczewskiego, który końcem 1918 roku wprowadził 8-godzinny dzień pracy – to musi budzić opór.