Od czasów Virginii Woolf wiemy, że aby pracować twórczo, kobieta musi mieć swój własny pokój i dochód. Dla wielu (czy nie większości?) z nas jest jeszcze jeden przemilczany warunek: opieka nad dzieckiem. A dzieci mają tę przypadłość, że demolują zarówno pokoje, jak i dominujące dyskursy – również te feministyczne.
Zawsze podziwiałam koleżanki, które pracę twórczą godziły z macierzyństwem: imponowały mi swoją organizacją i efektywnością, umiejętnością łączenia przyziemnej domowej rutyny z twórczymi szarżami, ostrością intelektualnej dyskusji. Jednocześnie trudno mi było w to uwierzyć – skoro my, bezdzietne i bezdzietni, cierpimy na prokrastynację, biurokratyczne prześladowania i chore psy – jak niby można radzić sobie z tym wszystkim, mając drące się po nocach niemowlę, nie mówiąc o dziecięcych duetach i innych zespołach kameralnych? Do tworzenia, do myślenia, potrzeba wszak własnego pokoju – przestrzeni wolnej od nużącej krzątaniny ciała i umysłu, obowiązku interakcji, ludzi. Tymczasem moje przyjaciółki spotykane w towarzystwie berbeci w jednej chwili przerywały wszystko, by nakarmić, wytrzeć gluta, pocieszyć pluszową małpę. Podziwiałam tę akrobatykę uwagi nie bez irytacji – jak można dowolną myśl przerywać w pół słowa, by zająć się gaworzeniem?
Dziś to ja zawieszam interakcję, by udawać śpiącego królika.
czytaj także
Stoi za tym mniej lub bardziej urefleksyjniona kalkulacja, dyskretna gra priorytetów. Jak w najlepszej kiecce nie gotujesz kaszki, tak i cennego czasu, w którym masz możliwość pełnego skupienia, nie spędzasz na kawiarnianych pogaduchach: czas twórczej pracy to taki odpowiednik weekendu, miniświęto, na które się z utęsknieniem czeka.
Tajemnica masonerii matek
Godzenie macierzyństwa i pracy to kolejne obok molestowania seksualnego powszechne doświadczenie kobiece sprytnie wypchnięte z „ogólnoludzkich” ram konceptualizacyjnych. Gdy powiedziałam dzieciatym koleżankom, że jestem w ciąży, poczułam się, jakbym dostąpiła wtajemniczenia do tajnego związku, w którym rozmawia się o rzeczach niedostępnych profanom: że tak, możesz być w różnej kondycji intelektualnej, że nie możesz tego przewidzieć i że to jest najzupełniej normalne – choć oficjalnie musimy udawać, że jest inaczej. Potem odkryłam, że te kody komunikacyjne działają również poza kręgiem towarzyskim: że wiele kobiet, z którymi pozostaje się wyłącznie w relacjach zawodowych, doskonale wie, że ząbkujące dzieci radykalnie osłabiają szanse młodych matek na skuteczny występ w teatrze profesjonalizmu. Tak zresztą powstał ten tekst: gdy ostrzegłam, że obiecana przeze mnie recenzja przyjdzie w niemożliwym do ustalenia terminie, bo piszę, uganiając się za raczkującym roczniakiem, nieznana mi wtedy osobiście redaktorka Magda Majewska stwierdziła, że najzupełniej rozumie i może coś bym o tym napisała, bo temat jest ważny i nieoczywisty.
czytaj także
Co w nim jest nieoczywistego? – zapytacie. Przecież wiadomo, że nie ma wystarczającej liczby placówek opieki, że zbyt wysokie krawężniki, zbyt mało partnerstwa, zbyt nierówne płace… I to wszystko jest prawda, ale jest jeszcze haczyk, o którym dowiadujesz się dopiero wtedy, gdy bestyjka buszuje już po świecie w całej swojej niemowlęcej krasie: praca matek to nie jest tylko problem z zakresu zarządzania, infrastruktury i braku snu. Tu chodzi również o emocje.
W teorii niby wiadomo, że istnieją, a wiele z nas mogłoby nawet przysiąc, że ich doświadczyło w praktyce. Kapitalistyczny dyskurs o pracy musi je jednak ukryć bądź skanalizować: często oglądamy uśmiechy smarowanych odpowiednim środkiem bobasów, ale rzadko funduje nam się rozpaczliwe sceny rozstań w żłobku. W wersji de luxe matkom zostają przypisane prekaryjne cnoty – elastyczność, wielozadaniowość, podzielność uwagi, zarządzanie projektami – które po zapewnieniu opieki można spieniężyć bez oglądania się na dziecięco-rodzinne sentymenty. Rewersem tych karier są opisane przez Arlie Hochschild globalne łańcuchy opieki, w których gorzej sytuowane kobiety pozostawiają własne dzieci, by móc sprzedawać swą pracę opiekuńczą w bogatszych krajach.
Mitologia kapitalistyczna to zatem outsourcing miłości. Ale – jak zauważa Agnieszka Graff w Matce feministce – w Polsce również dyskurs progresywny nie przynosi matkom emocjonalnego wyzwolenia.
Feminizm, lewica, zależność
Jestem Graff osobiście głęboko wdzięczna za wyartykułowanie odpowiedzi na pytanie, które swojego czasu mocno mnie nurtowało: czy można pisać, kiedy ma się już ten pokój dla siebie i opiekę dla dziecięcia, jeśli zza drzwi dobiega cię rozpaczliwe wycie istoty pozbawionej jeszcze słów?
Dla większości matek odpowiedź wydaje się oczywista, a jednak „kobietom wyzwolonym” zaskakująco trudno sformułować ją publicznie. Graff trafnie zauważa, że opowieść feministyczna spod znaku Kongresu Kobiet to przecież historia superwoman, która dzięki świetnej organizacji z lekkością łączy karierę zawodową z macierzyństwem. Jeśli zatem czujesz się rozdarta między potrzebą przebywania z dzieckiem i własną działalnością, to sorry Winnetou, nie dostąpisz feministycznego zbawienia.
Graff twierdzi, że ta zdrada matek odepchnęła wiele kobiet od haseł równości, dała konserwatystom monopol na mówienie o wspólnocie i rodzinie oraz na trwałe skojarzyła feminizm z neoliberalizmem. Za klucz do odnowy języka lewicowo-liberalnego Graff uznaje postawienie problemu opieki w centrum nowego projektu społecznego: macierzyństwo stawałoby się tym samym kluczem do myślenia o dobrze urządzonej Polsce.
czytaj także
Matka feministka nie rozpoczęła jednak fundamentalnej debaty nad polskim społeczeństwem i feminizmem, a autorka stała się w środowisku przedmiotem żarcików i plotek. Z macierzyństwem jest bowiem trochę jak z molestowaniem seksualnym: wszyscy będą cię wspierać w twoich „trudnych” przeżyciach psychicznych – do momentu, w którym nie staną się one wehikułem radykalnej krytyki społecznej. Przełomowość akcji #metoo polegała na tym, że uzmysłowiła ona wielu ludziom, że „kultura gwałtu” nie jest pojęciem abstrakcyjnym, ale mechanizmem społecznym wpływającym na zachowania nas wszystkich i krzywdzącym konkretne osoby. Tymczasem emocjonalne sprzeczności związane z opieką zostają protekcjonalnie zepchnięte w macierzyński partykularyzm, w ten krąg naspawanych hormonami kobiet gaworzących do swoich bachorów.
Graff uważa, że alergia polskiego feminizmu na „wartości rodzinne” wiąże się z jednej strony z jego silnym nurtem neoliberalnym, z drugiej – z nieproporcjonalnie silną pozycją Kościoła katolickiego w Polsce. Ja dodałabym, że problem tkwi również w lewicowej narracji, która opiera się na założeniu, że grupy uciśnionych (kobiety, geje, czarni, robotnicy itp.) dążą do wyzwolenia się spod hegemonii grupy dominującej (czytaj: białych, starszych, zamożnych mężczyzn). W tej perspektywie prawo kobiety do przekazania komuś opieki nad dzieckiem ma ją wyzwolić z opresji męskiej kultury sprowadzającej ją do roli matki. W praktyce jednak – na co zwróciło uwagę wiele krytyczek „białego” feminizmu – przekazuje ona tę opiekę innej kobiecie. Nie jest to zatem wyzwolenie kobiet jako takich, ale kobiet dobrze sytuowanych. Po drugie przyznaje się w ten sposób matce z ducha patriarchalną władzę nad dziećmi, analogiczną do tej, jaką mężczyzna miał nad kobietą w XIX wieku: matka ma otaczać dzieci opieką, ale i decydować, co jest dla nich dobre. W przypadku konfliktu interesów ona sama rozstrzyga i symbolicznie uprawomocnia swoje rozstrzygnięcia: w końcu to od jej interpretacji zależy, czy płacz, który słyszy, pisząc we własnym pokoju, jest normalnym elementem adaptacji, czy krzykiem rozpaczy, na który trzeba zareagować.
Tak więc feminizm w swym głównym nurcie pozostaje dziedzicem europejskiego indywidualizmu: obiecuje zbawienie przez wolność, zerwanie krepujących więzów. Kobieta ma się uwolnić od patriarchalnej rodziny, ale nie bardzo wiadomo, jak w praktyce ma stworzyć dla swoich córek i synów własną, już niepatriarchalną. Dzieci wciąż pozostają bowiem osobami zależnymi – a w tym języku nie da się myśleć o zależności w oderwaniu do relacji władzy.
Odpowiedzią na ten paradoks jest feministyczna etyka troski, uznająca oddanie i emocjonalną współzależność za fundamenty moralności. To obietnica rewolucji, w której patriarchat zostanie obalony dzięki uznaniu opieki za wartość samą w sobie; projekt społeczny zostanie przepisany w tym właśnie duchu. A więc zamknijmy oczy, zanućmy Imagine i wyobraźmy sobie świat, w którym „otaczanie kogoś opieką” i „powierzanie się czyjejś opiece” nie są echem hołdu lennego.
czytaj także
Wielki realizm, nieśmiała utopia
A teraz powróćmy na ziemię. Jak w XIX wieku mariaż, tak dzisiaj poszukiwanie opieki dla dziecka jest sytuacją, kiedy oficjalnie celebrowana wartość – miłość rodzicielska – zostaje otwarcie powiązane z rachunkiem ekonomicznym, presją rynku, współzależnościami rodzinnymi. To bezlitosna próba charakteru, sprawdzian sensu własnych działań i egzamin z zawierania kompromisów z życiem. Jednym słowem: doskonały temat dla wielkiej powieści realistycznej.
Jesteś bowiem tą „autonomiczną” kobietą, która zna realia rynku pracy i rynku opieki: jeśli pracujesz w kulturze i nauce, twoje zarobki często są porównywalne z wynagrodzeniem niani. Jeśli twój partner jest również freelancerem, możecie być względnie równouprawnieni w łączeniu opieki i gonieniu za fuchami. Jeśli ma stałe zatrudnienie lub zarabia lepiej, na ciebie spada organizowanie sobie możliwości pracy. Pomoc rodziny nie zawsze jest dostępna, a często łączy się z siecią emocjonalnych, niewyartykułowanych wprost zobowiązań i oczekiwań. Opłacanie opieki natomiast często podważa ekonomiczny sens pracy – co jakiś czas przychodzi ci do głowy myśl, czy to przypadkiem nie jest za drogie hobby.
Wspólna opieka rodziców nad dzieckiem to ideał, na który zasługuje każda rodzina
czytaj także
Docenienie pracy opiekuńczej tylko te dylematy komplikuje. Jeśli bowiem widzisz w wychowaniu małego człowieka przedsięwzięcie głęboko humanistyczne, mały kamyczek budujący lepsze społeczeństwo, to właśnie tą miarą zaczynasz mierzyć własne działania profesjonalne – a wtedy wiele chałtur, grzecznościowych zobowiązań i biurokratycznej dłubaniny traci swój sens. Z drugiej strony przestajesz myśleć o opiece w kategoriach usługi dającej ci czas na pracę: wszak między latoroślą a opiekunkami i opiekunami wytwarza się więź, której nie da się sprowadzić do transakcji ekonomicznej. Szkrab wchodzi zatem w nową relację współzależności, od której rodzice stają się również wpółzależni: niani ani przedszkola nie zmienia się od tak sobie, nawet jeśli na horyzoncie pojawi się tańsza oferta. I tak po ludzku zaczynasz sobie zdawać sprawę, jak głęboko upokarzający jest fakt, że godzina opieki nad twoim samochodem jest wyceniana wyżej niż godzina opieki nad twoim potomkiem, młodym obywatelem, przyszłością narodu.
czytaj także
Ale jest i nieśmiały promyczek utopii – codzienne przebłyski etyki troski. Wszak oddanie dziecka pod czyjąś opiekę to akt głęboko więziotwórczy: okazanie zaufania do innych dorosłych, instytucji, świata. Dawno nie czułam do nikogo tak wielkiej wdzięczności, jak do kobiet, które z otwartością i oddaniem zajmowały się i zajmują moim dzieckiem. Ani tak wielkiej dumy jak wtedy, gdy widziałam tę małą osobę stawiającą pierwsze kroki w samodzielnym życiu społecznym.
I kiedy uznam już tę sieć zależności i stojącą za nią wartość, mogę zamknąć się w swoim pokoju, by poza wszelkim rachunkiem zysków i strat odnaleźć ten najgłębszy, pozaekonomiczny sens pracy twórczej: dziką, pierwotną, spontaniczną radość. Po mojemu: wolność.
***
Agata Sikora – laureatka wyróżnienia Narodowego Centrum Kultury za doktorat o narodzinach szczerości nowoczesnej (książka w przygotowaniu), krytyczka literacka, publicystka. Studiowała w Warszawie i Amsterdamie, odbyła wizytę studyjną w The Centre for the History of Emotions na Uniwersytecie Queen Mary w Londynie. Pracuje nad książką o kulturowych sprzecznościach liberalizmu.