Brak polityki rodzinnej to skandal.
Jakub Dymek: Od lat działa pani w Związku Dużych Rodzin „Trzy Plus”, upominając się o lepszą, bardziej hojną i bardziej przemyślaną politykę prorodzinną prowadzoną przez państwo. Rozumiem, że cieszą panią propozycje przedstawione w expose przez panią premier Beatę Szydło, w tym sztandarowy program Rodzina 500+?
Teresa Kapela: Tak, cieszę się. Choćby z tego powodu, że dowartościowano rodzinę; że słowo „rodzina” dołączyło do Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej. To jest praktykowane w wielu innych krajach, w niektórych funkcjonuje nawet Ministerstwo Rodziny. A u nas przez wiele lat uważało się, że rodziną nie trzeba się zajmować, bo istnieje niemal od zawsze i niczego jej nie potrzeba.
Jak to, kto tak uważa?
Negatywne reakcje społeczne i medialne na pomysł 500 zł na dziecko świadczą o przekonaniu, że jest to rodzaj rozdawnictwa. Osoby, które tak twierdzą, nie biorą jednak pod uwagę kosztów wychowania dzieci. A wychowanie dzieci kosztuje. W tych kosztach jest również podatek VAT dodany do każdej czynności i każdego artykułu. Stanowi on dodatkowe obciążenie dla rodziców. Dlatego upominamy się o pewne redukcje – jesteśmy grupą społeczną obciążoną bardziej niż pozostałe.
Ale podatek VAT jest powszechny i płacą go wszyscy w kupowanych towarach i usługach niezależnie od swojej sytuacji majątkowej i życiowej. Logiczną konsekwencją takiego myślenia byłoby zwolnienie z podatku VAT osób przewlekle chorych i ich opiekunów, albo znajdujących się w ciężkiej sytuacji życiowej z innych powodów.
Tak, ale nie bierzemy tu pod uwagę, że para wychowująca dzieci ma dodatkowe osoby na utrzymaniu. Przypadki, które pan wymienił, opisują często samodzielne osoby. Na to jest wiele rozwiązań, choć na pewno niewystarczających. Natomiast kiedy osoba mająca dzieci jest obciążona dodatkowym podatkiem za wszystkie kupowane dla nich produkty – to coś innego. Wydatki są zupełnie inne. Pół bochenka chleba wystarcza dla dwóch osób, ale jeśli jest nas siedmioro, to okazuje się, że trzeba kupić dwa czy trzy bochenki.
Z tych podatków finansowana jest nieodpłatna edukacja, powszechny system opieki zdrowotnej i powszechny system świadczeń społecznych. Obawiałbym się sytuacji, w której od solidaryzmu społecznego, którego emanacją prawną są także powszechne podatki, przejdziemy do systemu, w którym wybrane grupy na podstawie arbitralnej decyzji są z niego zwolnione. Np. bezdzietni mogliby upominać się o niepłacenie na szkoły. Z punktu widzenia spójności społecznej to bardzo niebezpieczna droga.
Nie zgadzam się. Zarobki naszych dzieci będą służyły całemu społeczeństwu. Również tym, którzy nie zdecydowali się na ich posiadanie. Ten podstawowy wskaźnik, jakim jest zastępowalność pokoleń, wypracowują ci, którzy mają dzieci. Problem demograficzny w Europie jest rozpoznany od wielu lat, a rozwiązań szuka się również w migracjach. W tej chwili jesteśmy w wyjątkowo trudnym momencie napływu imigrantów. To moim zdaniem bardzo kosztowny sposób zdobywania rąk do pracy, wywołujący bardzo wiele problemów społecznych.
Oczywiście, wsparcie rodzin musi być całościowym projektem i kwestie zdrowotne, edukacyjne są nie do pominięcia, ale są kraje, w których lekarstwa dla dzieci są darmowe. Nasz system tego nie zapewnia i są częste sytuacje rezygnowania z nich ze względu na ubóstwo.
Przez wiele lat to rodziny wielodzietne były najuboższym segmentem społeczeństwa. To wysoce niesprawiedliwe.
Nikt nie mówi, że to sprawiedliwe i słuszne. Moje podstawowe pytanie dotyczy logiki, z której pewne podstawowe postulaty się wywodzą. Powinniśmy rozpoczynać od obniżek podatków czy uniwersalnych, bezpośrednich świadczeń?
Większość krajów europejskich stosuje to rozwiązania obok systemu podatkowego, który zresztą w Polsce został zmieniony w dużej mierze na skutek działalności naszego stowarzyszenia. Dziesięć lat temu fakt istnienia dzieci w ogóle nie był uwzględniany w systemie podatkowym, i była to unikalna sytuacja w Europie. Oprócz nas tylko Albania i Mołdawia miały systemy podatkowe niebiorące pod uwagę dzieci. Większość krajów widzi ten wysiłek finansowy, zwłaszcza od drugiego dziecka, i reaguje poprzez bezpośrednie świadczenia płynące do rodzin – podobne do programu proponowanego Polsce. Najprostsze mechanizmy są najlepsze. Na przykład zasiłek po urodzeniu dziecka [tzw. „becikowe” – przyp. red.] w Polsce początkowo był skierowany do ubogich, potem do wszystkich. W mojej opinii był to pierwszy zwiastun normalnej polityki rodzinnej. Potem zaczęto wymagać tysiąca zaświadczeń i wiele rodzin po prostu rezygnowało, ponieważ przedstawienie takiej ilości dokumentów wymagało wydania większych pieniędzy niż dawał zasiłek. Pamiętajmy, że czas to też pieniądz. Takie same koszty są po stronie urzędów, które zbierają, oceniają i wydają te dokumenty.
Wydaje mi się, że w większości krajów europejskich te bezpośrednie świadczenia są najłatwiejszym elementem całego systemu. We Francji stworzono cały pion świadczeń rodzinnych, równoległy do systemu ubezpieczeń, z bardzo konkretnymi wpływami z rożnych instytucji i jasnymi regułami precyzującymi, co do kogo trafi. Ten zasiłek jest dodatkowym, bezpośrednim strumieniem pieniędzy, który trafia do rodziny od drugiego dziecka. Od chwili wprowadzenia miał on wydźwięk natalistyczny, czyli namawiający do posiadania dwojga lub więcej dzieci.
To byłoby bardzo ważne w Polsce, gdzie ogromna ilość rodzin zatrzymuje się na pierwszym dziecku, co bardzo często motywowane jest sytuacją ekonomiczną i niepewnością jutra. 500 zł na drugie dziecko mogłoby te lęki złagodzić.
Francja, kiedy doszła do spadku współczynnika dzietności do 1.6, zreformowała swoją politykę rodzinną, budowaną jeszcze od I wojny światowej. To był długi proces, niezależny od politycznych trendów. Wszystkie opcje polityczne uznały, że jest to ważny element. Zmiana polegała przede wszystkim na rozszerzeniu możliwości opiekowania się małym dzieckiem poprzez powiększenie zasiłku dla rodzica, który przerywa pracę do trzeciego roku życia dziecka. Korzysta z tego ponad 60% francuskich rodziców. Polska wzorowała się na Francji przyjmując ustawę o wsparciu rodziny i pieczy zastępczej, ale pomijając najważniejszy czynnik – pieniędzy dla rodzica, który przerywa pracę. Lęk przed kierowaniem pieniędzy do rodziny w Polsce jest dla mnie kompletnie niezrozumiały i wydaje mi się, że powoduje pewną nieufność do państwa, które nie widzi potrzeb rodzin.
Czy to faktycznie dobry pomysł, by jedno z rodziców musiało przerywać pracę, zostawało w domu, a jego nieuzyskany dochód kompensowało państwo? W Polsce dopiero niedawno zaktywizowaliśmy zawodowo duże grupy osób, cały czas borykamy się z chłonnością rynku pracy dla młodych, walczymy o równe stawki dla kobiet, a pani ten akurat przykład rodziców zostających w domu podkreśla jako najbardziej skuteczny dla zwiększenia liczby urodzeń.
Póki co w całej Europie panuje konsensus co do potrzeby bliskości rodzica w okresie, kiedy dziecko jest małe. Bardzo ciekawa była konferencja Równość (zna)czy dzietność? Demograficzne wyzwania Europy centrum badań ICRA Michała Polakowskiego i Doroty Szelewy, na którą została zaproszona włoska demograf, prof. Chiara Saraceno. Mówiła o zatrudnieniu kobiet mających dzieci powyżej trzech lat. W ogóle nie brała pod uwagę wcześniejszego zatrudnienia. W większości krajów ten okres jest zagwarantowany pomocą finansową. Ciekawym przykładem są Czechy, które jasno przyznają, że osiągnięcie lizbońskich celów, czyli 30% w żłobkach i 90% w przedszkolach – myśmy przez to przechodzili w komunizmie i znamy tego konsekwencje – można osiągnąć jedynie przymusem finansowym. To jest dokładnie to, co realizujemy w Polsce, ponieważ osoba, która pracuje i korzysta ze żłobka, ma pensję i dotację państwową na żłobek i przedszkole. Osoba decydująca się na osobiste zajęcie się dzieckiem nie ma nic, często nawet perspektywy dostawania emerytury w przyszłości. To sytuacja wielu matek wielodzietnych – nagle okazuje się, że matka nigdy nie pracowała.
To się w ostatniej kadencji zmieniło. Wprowadziliśmy roczny urlop wychowawczy – chyba jeden z najdłuższych w zachodniej Europie, który będzie uwzględniał także samozatrudnionych i niepracujących.
Ogromnie mnie to cieszy. Jeszcze bardziej cieszy mnie obietnica tego, co ma obowiązywać od stycznia, czyli wypłacania zasiłku każdej kobiecie, która urodzi dziecko, a nie tylko zatrudnionej w sposób dający prawo do jego pobierania. Dziwię się, że media tego nie nagłośniły w sytuacji, w której połowa młodych matek nie ma żadnych praw, m.in. prawa do urlopu macierzyńskiego, ponieważ świadczenia z ZUS-u i KRUS-u obejmują maksymalnie pięćdziesiąt procent matek. 2011 roku z ZUS-u wypłacano świadczenia macierzyńskie trzydziestu procentom kobiet rodzących dziecko. To skandal, który w żadnym kraju nie zdarza się w takich proporcjach. Moje pokolenie, czyli pokolenie mające już dorosłe dzieci, korzystało z prawa do trzyletniego, a przez dwa lata płatnego, urlopu wychowawczego. 92% matek skorzystało z tego udogodnienia wprowadzonego przez porozumienia sierpniowe. Swoją drogą ustawowy zapis nie buduje poczucia pewności, a raczej grozi liczbą wyjątków.
Może dziś nie wypada publicznie chwalić systemu opieki realizowanego przez Polskę Ludową?
On był realizowany pod presją żądań społecznych, pod presją Solidarności. Myślę więc, że warto wracać do tego fragmentu polskiej historii i brać pod uwagę, że ta pomoc finansowa była przez rodziny tak doceniana. Mając piątkę dzieci byłam na urlopie macierzyńskim przez 15 lat. Badania europejskie potwierdzają skuteczność tego programu. Mało znana w Polsce jest działalność Światowego Ruchu Matek, który w 2010 roku zrobił w Europie szerokie badania preferencji współczesnych matek, w większości z wyższym wykształceniem, i okazało się, że tylko 11% z nich chciałoby szybko wrócić do pracy, 25% zajmować się tylko domem, a pozostałe wolałyby harmonijnie łączyć pracę zawodową z opieką nad dzieckiem. Badania były robione w 11 krajach. Mam wrażenie, że u nas myśli się na zasadzie: w porządku, wychowujcie dzieci po nocach. Często nie przestrzega się prawa do ośmiu godzin pracy, poza tym jest bardzo mało możliwości pracy na pół etatu, a pieniądze wypłacane za pół etatu nie wystarczają do utrzymania rodziny.
Wysunęła pani szereg zarzutów wobec działania państwa, ale ani razu nie odniosła się do tego, jak na brak stabilności życiowej i niemożność godzenia pracy zawodowej z opieką nad domem, a w konsekwencji na dzietność, wpływa deregulacja i brak narzędzi kontroli funkcjonowania rynku. Może powinno się mówić również o tym, że państwo musi zwalczać patologie poprzez ograniczenie umów śmieciowych czy upominanie się o pełną realizację swobód i wolności pracowników i pracownic zapisanych w naszej konstytucji i prawie pracy?
Wydaje mi się, że do tej pory nasze państwo bardzo mało interesowało się sprawami umów śmieciowych. W zasadzie uważało, że to element stymulujący rynek pracy. W związku z tym ochrony pracowniczej ja tu w ogóle nie widzę. Nie mówiąc już o tym, że polska gospodarka jest zbudowana z ogromnej ilości małych przedsiębiorstw i bez pewnej pomocy państwowej w okresach przerw związanych z rodzicielstwem trudno sobie ją wyobrazić. Nie może to być przerzucane tylko na pracodawcę.
Problemem współczesnego świata jest też eliminowanie tego, co robimy w domu, z naszego postrzegania pracy – choć jest to też praca wykonywana na rzecz społeczeństwa. Eksperci uważają to za jedną z przyczyn niechęci mężczyzn do podejmowania funkcji domowych. Kompletnie deprecjonuje się pracę domową i całą gamę zawodów podejmowanych przez rodziców: spraw wychowawczych, opiekuńczych, pedagogicznych. Matkę pracującą w domu nazywamy bezrobotną, podczas gdy w wielu innych krajach mówi się o wykwalifikowanej i zorganizowanej osobie, która może wrócić na rynek pracy.
Tak się składa, że zazwyczaj to matki zostają w domu. Ich pozycja w życiu społecznym będzie niższa z tego powodu, że urlop nie przynosi takich samych zwrotów, co pozostanie na rynku pracy. Mało tego, w przypadku ewentualnego rozwodu czy śmierci partnera, taka kobieta jest wykluczona podwójnie, bo nie ma ani kapitału, ani pozycji społecznej, która pozwalałyby jej na zachowanie dotychczasowego statusu życiowego. W obecnych realiach zredukowanie kwestii opieki do domowych zajęć kobiet wzmacnia nierówności między płciami.
To kwestia tego, jak społeczeństwo się umówi. Podwyższanie kwalifikacji widzimy jedynie na drodze rozwoju zawodowego i nie widzimy wkładu w tworzenie dobra wspólnego poprzez czas poświęcony innym. Jeśli tak jest, to otrzymujemy taki obraz, jaki pan przedstawił. Spójrzmy jednak na naturę. To jednak kobieta karmi piersią i jest to dla dziecka o wiele zdrowsze. Możemy się upierać, że przecież istnieje tysiące produktów wymyślonych, by ten naturalny sposób karmienia zastąpić, i mógłby to robić ojciec. W Szwecji od co najmniej trzydziestu lat pracuje się nad tym, aby opieki domowej podejmowali się w równej mierze mężczyźni i kobiety. I tylko 30% mężczyzn wykorzystuje ten dłuższy okres. Może więc te liczące tysiące lat zwyczaje nie muszą być zmienione akurat w naszej epoce. Żyje się coraz dłużej, teoretycznie możemy coraz dłużej pracować, dzieci mamy coraz mniej, może więc te sześć lat poświęconych przez kobietę nie musi być traktowane przez społeczeństwo jako okres stracony. Możemy na te sprawy spojrzeć zupełnie inaczej.
Możemy, ale argument natury i dziesiątek tysięcy lat historii wielokrotnie służył także obronie dość ryzykownych spraw, jak np. odmawianiu kobietom prawa do głosu.
Polki mają dość szczególną pozycję, nawet jeśli chodzi o poruszany przez pana problem nierówności zarobkowej – badania mówią wydaje mi się, że pod tym względem Polska jest krajem najmniejszych nierówności. Kobiety często zarabiają więcej niż mężczyźni. Jest też najwięcej kobiet, które prowadzą własne przedsiębiorstwa.
Również największy jest odsetek samozatrudnionych i wypchniętych na prowadzenie własnej działalności.
To wymagałoby zmiany i ochrony państwa – dostrzeżenie problemów rozwojowych rodziny włączonej w rynek pracy. Myślę, że zupełnie inaczej wygląda sytuacja łączenia obowiązków we Francji, gdzie jest obowiązkowy 35 godzinny tydzień pracy, a inaczej w Polsce, gdzie często nie ma praktycznie żadnych ograniczeń i nikt nie ma pomysłu, by pracować mniej ze względu na rodzinę. Jest przeciwnie – by utrzymać rodzinę, trzeba czasem wziąć kolejny etat. Mam nadzieję, że zaczniemy dostrzegać potrzeby kobiet i rodziny głębiej, szerzej i pójdzie za tym wzrost liczby dzieci.
W państwa stowarzyszeniu działa także wiele zamożnych osób. Nierzadko opowiadają się one za rozwiązaniami, które byłyby pomocne dla osób o ich pozycji finansowej. Pojawia się na przykład pomysł niższego VAT-u, choćby na samochody czy benzynę, o którym mówił przedstawiciel Związku Dużych Rodzin i były Minister Finansów w rządzie PiS, Stanisław Kluza. Czy odpisy podatkowe to rzeczywiście najlepsza pomoc dla najuboższych rodziców, którzy i tak są w najniższym progu podatkowym?
To nieprawda, że najubożsi płacą najniższe podatki, ponieważ ZUS jest ogromnym podatkiem obciążającym jednak bardziej ubogich. Można powiedzieć, że podatki w Polsce są degresywne. A ponadto chyba zgodzi się Pan, że rodzina nie musi znaczyć ubóstwo.
Co do tego, że najbiedniejsi są obarczeni podatkami w największym stopniu w proporcji do dochodów, zgadzamy się, ale wyższa kwota wolna czy odpisy w sytuacji, kiedy oni i tak mieszczą się w pierwszym progu podatkowym, nie znaczą dla nich tak wiele, jak dla zamożnych, którzy mieliby odpisywać sobie VAT od dużo droższych artykułów i usług.
Ostatnia zmiana, w której jako Związek Dużych Rodzin braliśmy czynny udział, to możliwość odpisu podatkowego od innych składek, w tym ZUS-owskiej. Kolejna reforma systemu podatkowego wyrównuje sytuację osób najuboższych i wydaje mi się, że to ważny postulat, by te upusty dla rodzin mieściły się w systemie podatkowym, by nie było sytuacji, że nie opłaca się więcej zarabiać.
Twierdzenie m.in. przez urzędy pomocy społecznej, że ma pan samochód, więc panu nie pomożemy, bo przecież może go pan sprzedać, jest błędne chociażby ekonomicznie. Przewiezienie piątki dzieci samochodem jest dużo tańsze niż kupienie biletów.
Dopiero od niecałego roku mamy obniżki biletowe. Obniżki VAT dla dużych rodzin funkcjonują w wielu krajach, na przykład w Słowenii, która ma tylko 5% rodzin wielodzietnych. Umożliwiało to właśnie m.in. kupno większego samochodu. Podobnie jest w Hiszpanii. W tych krajach patrzy się realnie na potrzeby rodzin i koszty związane z posiadaniem dzieci. Istnieje też inna paradoksalna sytuacja, że prawo jazdy często nie daje możliwości przewiezienia samochodem całej rodziny. Nie obejmuje już np. rodziny jedenastoosobowej. W Niemczech są rozwiązania prawne, które pozwalają w ramach rodziny poszerzenie pierwszego stopnia prawa jazdy.
Zgódźmy się, że problemy z utrzymaniem swojego vana czy innego dużego samochodu to nie są problemy najuboższych w Polsce.
Rodzina to nie jest tylko problem osób najuboższych. Jeżeli właściwie wszystko sprywatyzowaliśmy, wszystkie zajęcia pozalekcyjne są kosztem, korzystanie z każdej propozycji sportowej i kulturalnej mnoży się przez ilość dzieci, to zauważmy jakie koszty to generuje.
Pan pójdzie na basen i z niego skorzysta, natomiast ja z piątką dzieci mogę ewentualnie skorzystać latem z jeziora. Pójście na basen z piątką dzieci jest bardzo drogie.
Karty dużych rodzin, które wprowadzają polskie miasta, coraz częstsze praktyka samorządów, żeby część usług rodziny albo niepełnoletni mogli realizować nieodpłatnie – to wyjście naprzeciw tym problemom.
Proszę się przyjrzeć tej dostępności. Ostatnio oglądałam Kartę Dużej Rodziny na jednym z warszawskich basenów. To było 5 groszy zniżki na głowę za minutę. Jeśli rodzina liczy 7 osób, to zyskuje raptem 35 groszy.
500 zł na dziecko nie zahamuje tej prywatyzacji, tylko ją pogłębi, bo będzie to większy zasób pieniędzy do wydania na usługi towarzyszące rodzinie na wolnym rynku w dobie państwa, które się wycofuje. Aktualnie rządzący, zdaje się, nie mają zamiaru tego wycofywania się zatrzymać.
Więc bardzo możliwe, że pójdzie za tym rozwój rynku wewnętrznego. Mamy przykład Brazylii, gdzie wprowadzono bezpośrednie świadczenia dla najuboższych, co rozkręciło rynek wewnętrzny. Zaufajmy rodzinom, że będą wiedziały, jak najrozsądniej te pieniądze wykorzystać.
Ufam, że będą wiedziały. Obawiam się tylko, że w świadomości „wydających pieniądze rodzin” nie pojawia się temat poszerzania usług publicznych, ale milcząca zgoda na to, że te niedomagania usług publicznych, o których doskonale wiemy, zostaną sfinansowane przez pieniądze wydawane przez rodziny poza systemem publicznym.
Tym niemniej cieszyłabym się, gdyby rodzina mogła chociażby pójść z dziećmi do McDonalds’a, do kina czy na pływalnię. Wydaje mi się, że dodatkowe 500 złotych mogłby dać odrobinę luzu w tego typu problemach, ale też w wyzwaniach związanych z kupnem butów czy kurtki na zimę. Dzielenie na bogatych, średniozamożnych i ubogich jest ważne, ale w kontekście polityki socjalnej kraju. Wyodrębnijmy wreszcie politykę rodzinną jako tę, która buduje przyszłość kraju.
O ile zgadzam się, że polityka rodzinna jest inną działką niż polityka społeczna, to jednocześnie nie mogę zgodzić się z tym, że pewne problemy dotykają wszystkich, niezależnie od ich stopnia zamożności. Zamożni rodzice mają zupełnie inne możliwości radzenia sobie z tą sytuacją.
Absolutnie się zgadzam, jednak ta segregacja bogatych i biedniejszych jest bardzo kosztowna. Myślę że to, że inne państwa decydują się na bezpośrednie transfery finansowe do wszystkich rodzin mających dzieci, wynika również z kosztowności prowadzenia innej polityki. Zostawmy tych najuboższych. To są dodatkowe świadczenia i w większości krajów funkcjonują. Tworzenia dobrych warunków dla rodzin jest zupełnie czymś innym niż wspieranie ubogich. Oczywiście, mogą być tutaj różne metody. Byłam ostatnio na wizycie studyjnej w Hanowerze. W pierwszych zdaniach swojego wystąpienia wiceburmistrzyni, przedstawicielka partii zielonych, powiedziała: „wydatki to inwestycje w rodzinę, a to najważniejsza inwestycja, jaka jest do zrobienia”. Druga rzecz to kwestie informacyjne. W Polsce brak informacji. Nie ma nawet tak prostej rzeczy, jak mapka poszczególnych dzielnic pokazująca wszystkie punkty, usługi, szkoły, żłobki i przedszkola funkcjonujące w tej przestrzeni. Mnie tego bardzo brakuje.
A może coraz trudniej jest pójść z dzieckiem na plac zabaw dlatego, że polska klasa średnia coraz częściej wybiera strzeżone osiedla, odgradza się od swoich sąsiadów i za trzydziestoletni kredyt postanawia nie mieć nic wspólnego z dostępnymi dla wszystkich usługami publicznymi. Woli spłacać podwórko, przedszkole, fryzjera i plac zabaw dla swoich dzieci w oderwaniu od całej reszty społeczeństwa.
Mnie też to niepokoi. Chyba w prywatyzacji posunęliśmy się już za daleko. Ale oprócz zamkniętych osiedli istnieje jeszcze kwestia braku wiedzy – właśnie o tym, że jest jakiś klub dla rodziców, domy kultury, publiczne place zabaw. Byłam zachwycona wyodrębnieniem placów zabaw w starych dzielnicach na Węgrzech, na przykład w miejscach pomiędzy kamienicami. Zafascynowało mnie Centrum Rodziny w Ostrawie. Oferta różnych usług u nas obejmowałaby pewnie piętnaście różnych stowarzyszeń. Tam było to do znalezienia w jednym miejscu, pod jednym dachem – od mediacji rodzinnej poprzez kursy dla rodziców, narzeczonych, aż po zajmowanie się niepełnosprawnymi. Zaoferowanie tak szerokiego wachlarza usług wymagało ogromnego wysiłku wielu ludzi, ale także przestrzeni miejskiej, która została oddana za darmo z propozycją rozbudowy w najbliższych latach. Myślę, że istnieje potrzeba szukania rozwiązań, które nie są konkurencyjną walką, ale szukaniem wspólnych, odpowiadających na potrzeby rodzin działań lokalnych.
Albo państwo dostanie mniej w podatkach, kobiety będą mniej pracować, a urlopy macierzyńskie będą dłuższe i w tym sensie zdecydujemy się na pewną prywatyzację tej sfery, albo państwo dostanie w podatkach więcej i zacznie w sposób długoterminowy tą bazę usług dostępnych dla rodzin poszerzać.
Wydaje mi się, że to jest pewna sofistyka. Niewątpliwie w Europie uważa się, że gwarantem najtańszego zapewnienia funkcji opiekuńczych i wychowawczych jest rodzina. Tak w dzieciństwie, jak i w starości. Tworzenie tego całego mechanizmu usług jest dla państwa ogromnym kosztem. W Hannoverze tłumaczono nam, że stworzenie miejsca w żłobku lub przedszkolu to dla miasta wydatek rzędu 1200 euro miesięcznie, natomiast opiekunka dzienna to już tylko 800 euro.
Dokładnie od tego wychodziliśmy w momencie transformacji. Jedno miejsce w żłobku kosztowało tyle, ile wynosił przeciętny koszt utrzymania pięcioosobowej rodziny. To był jeden z powodów zamknięcia żłobków. Teraz zakłada się, że jak najszybszy powrót kobiety do pracy będzie tym, co przyniesie zwrot podatkowy. Nie bierze się pod uwagę jakości życia rodziny. To funkcjonowanie zawodowe równoległe do posiadania małego dziecka jest bardzo kosztowne. Związany z tym stres może w przyszłości powodować masę różnych chorób, podobnie jak wyeliminowanie naturalnego czasu potrzebnego dzieciom.
Praca obojga rodziców bywa ekonomicznym przymusem.
Oczywiście. Dlatego też wiele krajów, bardzo konkretnie licząc koszty, zakłada, że opieka rodzica jest lepsza i tańsza. Do tego dochodzi przecież m.in. opieka lekarska, w przypadku małych dzieci w ciągu roku jest to nawet kilkadziesiąt dni – to koszt także dla pracodawcy i służby zdrowia. Wydaje mi się, że rodzice powinni sami wybierać, jak chcą spełniać swoją funkcję rodzica.
Kończąc, Ordo Iuris sporządziło ostatnio raport na temat tego, jakiej polityki rodzinnej Polska potrzebuje, w ramach którego analizuje rozwiązania przyjęte w ostatnich latach przez kilka innych krajów, w których zauważony został przyrost demograficzny. Okazuje się, że we wszystkich tych krajach, łącznie z Ukrainą i Rosją, wymagało to funduszu bezpośrednio płynącego do rodzin. Jest też szereg teorii psychologicznych, które mówią o tym, jak niezwykle ważny jest kontakt dziecka z rodzicami na wczesnym etapie życia. Dajmy im na to czas, pozwólmy cieszyć się tą obecnością.
Czyli nie ma przyszłości poza tradycją?
Nie wiem, ale podoba mi się raport Europejskiego Komitetu Społeczno-Ekonomicznego, który mówi, że w tej chwili dzieci mają ci, którym sprawia to radość. Dajmy tę radość tym, którzy poprzez posiadanie dzieci mogą zapewnić przyszłość nam wszystkim.
**Dziennik Opinii nr 350/2015 (1134)