Kraj

Szymielewicz: Irytujące, szkodliwe, niebezpieczne?

Jak kontrole na lotniskach, które bez problemu można oszukać, mają zapewnić bezpieczeństwo?

Kiedy ostatni raz zaskoczyła was kontrola bezpieczeństwa na lotnisku? Nie samym faktem, że jest, bo do niego musieliśmy się już przyzwyczaić, ale tym, co i jak sprawdza. Mnie zaskakuje niemal za każdym razem, i to bez względu na to, czy jestem na dobrze rozpoznanym Okęciu, czy gdzieś na innym kontynencie. Jeśli tylko – zamiast w samozachowawczym odruchu wypierać ten etap – przyjrzycie mu się uważnie, na pewno znajdziecie własny powód do zdziwienia.

Dokładnie ten sam przedmiot – ładowarka, kawałek kabla, but na podwyższonej podeszwie, pasek, kawałek metalu gdzieś przy ciele, czy coś w kształcie tuby – raz uruchamia sygnał ostrzegawczy i oznacza stracone 15 minut na dodatkowe sprawdzenie, a innym razem okazuje się zupełnie niewidzialny. Ale to przecież nic w porównaniu z płynami, których definicja, dopuszczalna łączna ilość i preferowany sposób opakowania zmieniają się w zależności od nastroju sprawdzającego. Są lotniska, jak Heathrow, gdzie kontrolerzy nie oszczędzają nawet na odczynnikach chemicznych, żeby sprawdzić, co jest w środku. Są też takie, gdzie butelki 100 ml nie trzeba nawet wyciągać z walizki. A przecież, przekraczając bramkę w którymkolwiek punkcie, włączamy się w globalny system naczyń połączonych.

Ci sami pasażerowie, latający tymi samymi samolotami po nieczęsto zmieniających się trasach są traktowani według zupełnie różnych i najczęściej zupełnie uznaniowych standardów, także wtedy, gdy zdarza im się przejść dwa razy przez to samo lotnisko. Wniosek wydaje się oczywisty: tak zwane kontrole bezpieczeństwa w zasadzie nie spełniają funkcji, którą się im oficjalnie przypisuje. Gdy mówi się nam, że kontrole gwarantują bezpieczeństwo, sprzedaje się nam nieprawdę. Nie musimy sięgać po przykłady przeprowadzonych czy w ostatniej chwili udaremnionych zamachów terrorystycznych, w których prominentną rolę odegrały niebezpieczne przedmioty przemycone na pokład samolotów. Luki w kontrolach bezpieczeństwa regularnie odkrywają i dokumentują dziennikarze i zaangażowani badacze. Wystarczy zobaczyć na przykład materiał WIRED pokazujący, jak w prosty sposób przemycić broń przez tzw. nagi skaner ciała, wykorzystując kolor tła, jaki wyświetla się kontrolującym.

Racjonalne argumenty nie przebijają się jednak przez dominującą narrację, której ton dyktuje przerażająca wizja terrorysty rozbijającego samolot z bezbronnymi pasażerami na pokładzie. „Może system nie jest idealny, zapewne czasem coś przepuszcza, ale chyba lepszy taki niż żaden” – mówi się nam.

Naprawdę? Tolerując pozorne kontrole, nie tylko skazujemy się na godzinne kolejki i upokarzające procedury, nie tylko przesuwany nasze własne granice tolerancji na nadzór; akceptujemy też wyrzucone w błoto publiczne pieniądze i brak debaty na temat możliwych, lepszych rozwiązań.

Takich, które faktycznie mogłyby zwiększyć nasze bezpieczeństwo.

W moim prywatnym rankingu absurdów związanych z podróżowaniem o palmę pierwszeństwa z pozornymi i uznaniowymi kontrolami lotniskowymi konkuruje nowy pomysł Unii Europejskiej na system profilowania pasażerów pod kątem zagrożenia terrorystycznego. W Brukseli trwają prace nad przyjęciem dyrektywy, która zobowiąże linie lotnicze do przekazywania służbom szczegółowych danych (tzw. Passenger Name Records) o wszystkich pasażerach podróżujących z lub do Unii Europejskiej. W praktyce każdy pasażer będzie traktowany jak potencjalny terrorysta, a przynajmniej handlarz narkotykami – pod tym kątem będzie tworzony i analizowany jego profil. Nikt jednak nie spieszy się z wyjaśnieniem, w jaki sposób analiza bardzo typowych i podstawowych danych, które przekazujemy liniom lotniczym przy rezerwacji biletu, ma pomóc w walce z terroryzmem czy poważną przestępczością. Czy to, że kupiłam bilet z Syrii do Londynu w ostatniej chwili i zapłaciłam cudzą kartą kredytową już mnie kwalifikuje do dodatkowego sprawdzenia? A może wystarczy zamówienie wegeteriańskiego posiłku i wybór miejsca przy wyjściu awaryjnym? Nie wiadomo. I zapewne właśnie o tę arbitralność i uznaniowość chodzi – nie o obiektywną skuteczność narzędzia, ale o dodatkowy pretekst do pokazowych zatrzymań.

Zwiększona obecność policji, dodatkowy płot, bramka czy kilka kamer mogą niewiele zmieniać w obiektywnie istniejącej rzeczywistości, ale są w stanie łatwo zmienić to, jak ją postrzegamy i odbieramy. Teatr bezpieczeństwa ma swoją wewnętrzną logikę: jeśli w odczuciu większości osób przepuszczanych przez rozmaite systemy kontroli one „zwiększają bezpieczeństwo”, to zmiana społeczna staje się całkiem realna. Z perspektywy polityka czy władz miejskich, taki efekt w zupełności wystarczy. W ten sposób nakręca się popyt na nadzorcze technologie i systemy kontroli, które zmieniają przede wszystkim naszą świadomość i samopoczucie. Ani władza, która może łatwo pokazać, że coś robi w kwestii naszego bezpieczeństwa, ani ci, którzy już poczuli się bezpieczniej, nie mają interesu w weryfikowaniu, na ile konkretna inwestycja czasu, energii i publicznych pieniędzy ma sens.

***

Wszyscy mamy lepsze rzeczy do roboty, niż walczyć z każdym takim absurdem. Gdzieś jednak powinna przebiegać granica, za którą mówimy „sprawdzam” lub wręcz „nie pozwalam”. W Fundacji Panoptykon traktujemy to jako nasz obywatelski obowiązek i element misji, dlatego regularnie wypowiadamy walkę nieskutecznym, a jednocześnie szkodliwym politykom nadzoru. Nie chcemy jednak polegać wyłącznie na własnym krytycznym spojrzeniu, które po tylu latach pracy mogło się nieco stępić. Dlatego rozpoczęliśmy ogólnopolską zbiórkę absurdów nadzoru: szukamy przykładów najbardziej bezsensownych, irytujących lub wzbudzających największy sprzeciw działań, które ograniczają naszą wolność i prywatność. Chcemy się dowiedzieć, jakie formy podglądactwa uwierają Was najbardziej. Czekamy na Wasze opisy, zdjęcia, nagrania, artystyczne filmiki i grafiki.

Więcej informacji na stronie akcji „Absurdy Nadzoru” 

 

**Dziennik Opinii nr 244/2015 (1028) 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Katarzyna Szymielewicz
Katarzyna Szymielewicz
Prezeska fundacji Panoptykon
Współzałożycielka i prezeska fundacji Panoptykon. Pracowniczka naukowa Instytutu Studiów Zaawansowanych. Prowadzi seminarium Od „elektronicznego oka” do „płynnego nadzoru” – rozmowy o społeczeństwie nadzorowanym.
Zamknij