Depresja jest ceną, jaką płacimy za psychopatię współczesnej kultury. Ale też niezwykle cennym sygnałem ostrzegawczym.
„Nie lubię czuć się zbyt zdrowo, potrzebuję więcej depresji” – powiedział kiedyś James Hillman, niegdysiejszy uczeń C.G. Junga, niepokorny renegat w świecie akademickiej psychologii i psychoterapii. Słowa te – jak również wszystko, co przez lata Hillman o psychologii pisał (zwłaszcza w swoim sztandarowym dziele Re-Visioning Psychology) postrzegane były, bez najmniejszej próby zrozumienia, jako niebezpieczna aberracja i zamach na wyważony, racjonalny model medyczny, w ramach którego depresja postrzegana jest jako choroba, którą leczyć należy wszelkimi możliwymi środkami. Hillmanowskie analizy – w których szczegółowo wskazywał pułapkę, w jaką wpadamy, dzieląc doświadczenia czy nastroje na pożądane i niepożądane albo odżegnując się od wszystkich wartości i wglądów, jakie wnosi w życie epizod depresyjny – zbywane były pośpiesznymi uwagami o subwersywnej naturze ich autora albo całkowitej nieprzydatności w tzw. „realnej życiowej praktyce”, która uczy, że każdy tak czy inaczej dąży do tego, żeby czuć się dobrze, a tym samym próbuje uniknąć negatywnego samopoczucia.
W tym kontekście bardzo ciekawie prezentuje się wydana właśnie książka Jonathana Rottenberga, amerykańskiego psychologa ewolucyjnego – a więc stanowiącego, w przeciwieństwie do zakorzenionego w tradycji jungowskiej i dalekiego od uniwersytetów Hillmana, awangardę współczesnej nauki – The Depths: The Evolutionary Origins of the Depression Epidemic. Rottenberg – otwarcie twierdzący, że jego propozycja to „przełamanie dominującego paradygmatu” – mówi tam w zasadzie to samo, co przed laty Hillman (a wcześniej – choć mniej dobitnie – Jung), tyle że swoje rozważania i wnioski zanurza w gęstym sosie ewolucjonistycznych uzasadnień.
Na czym to przełamanie polega? Na tym przede wszystkim, że według Rottenberga depresja nie jest defektem czy chorobą, a stanem jak najbardziej naturalnym, który w porządku naszego życia mentalnego i emocjonalnego ma swoje uzasadnione miejsce. W przekonaniu ewolucjonistów psychika jest przecież podstawowym obszarem adaptacji – służy przede wszystkim temu, żeby przetrwać. Szczęście czy dobre samopoczucie nie są więc w żaden sposób oczywistą jakością doświadczenia, a jedynie produktami ubocznymi dążeń do innych – w optyce Rottenberga głównie adaptacyjnych – celów.
Obniżony nastrój, negatywne uczucia spełniają zatem w pierwszym rzędzie funkcję informacyjną, mówią nam, w jakim położeniu w danym momencie się znajdujemy, orientują nas w rzeczywistości, wskazują niebezpieczeństwo albo sytuację, w której nadmierne wysiłki są nieuzasadnione, bo prawdopodobieństwo osiągnięcia sukcesu jest niskie bądź zerowe.
Depresja jest nieocenionym spowalniaczem – kiedy ogarnia nas nierealistyczny pęd. Przynosi świadomość ograniczenia, konfrontuje z bezradnością, wprowadza bezruch tam, gdzie dominuje jednostronnie zorientowana aktywność. Ludzie, którzy nigdy nie doświadczyli stanu depresyjnego, mają często – co pokazują przytaczane przez Rottenberga badania – nierealistyczną ocenę własnych możliwości, a także, mówiąc potocznie, nie uczą się na błędach, nie wyciągają wniosków z porażek.
Rzecz jasna – powyższy model dotyczy tak zwanej małej depresji, nie zaś wieloletniego, niezależnego w dużym stopniu od doraźnych okoliczności zewnętrznych, epizodu dużej depresji. Epidemia tych ostatnich ma zaś – wedle Rottenberga – źródła kulturowe (w tym punkcie akademicki psycholog ewolucyjny ponownie spotyka się z Hillmanem). Otóż w dzisiejszym świecie liczba bodźców i czynników wywołujących przewlekły stres znacznie przekracza sumę tego wszystkiego, co spotykało naszych domniemanych przodków.
O przetrwanie – w rozwiniętych krajach Zachodu – raczej już nie walczymy, natomiast stopień kulturowej dominacji bardzo restrykcyjnych wzorców sukcesu w połączeniu ze znikomym sprawstwem wywołuje (wraz z wpływem czynników genetycznych) dosłowną epidemię depresji.
Podstawowym jednak błędem, jaki popełniamy, jest właśnie abstrahowanie od realnego wglądu, jaki dają tego typu doświadczenia – a także od zmiany dominujących wartości i ośrodkowych pojęć, w jakich myślimy i przeżywamy, której się one domagają.
W gruncie rzeczy zatem z książki Rottenberga – być może wcale niezgodnie z jego pierwotnymi intencjami – płynie przekaz iście rewolucyjny. Rozpoznanie ograniczeń; odejście od retoryki sukcesu i pozytywnej waloryzacji siły, sprawności oraz skuteczności; akceptacja negatywnych stanów i nastrojów jako nieodłącznego składnika życia psychicznego, tak samo potrzebnego i ważnego jak stany pozytywne; porzucenie iluzyjnego ideału szczęścia jako celu samego w sobie; odejście od kultury waloryzującej indywidualny sukces na rzecz kooperacji i wspólnotowości; włączenie cierpienia i cierpiących do głównego nurtu kultury, do naszego myślenia i przeżywania rzeczywistości, zamiast alienacji, koncentracji na ideale wiecznej młodości i piękności, ukrywania chorych i umierających za szpitalnymi parawanami oraz reklamowymi kliszami budującymi nieistniejącą krainę wiecznej szczęśliwości… Brzmi utopijnie? Być może. Ale czy bardziej utopijny nie jest program radykalnego oderwania od uwarunkowań i budowania społeczeństw wokół de facto psychopatycznych systemów wartości?
Depresja jest więc ceną, jaką płacimy za psychopatię współczesnej kultury. Ale też niezwykle cennym sygnałem ostrzegawczym, pobudką, która – jeśli tylko odczytamy płynący z niej przekaz – może okazać się szansą na pełniejsze i prawdziwsze życie.
Skądinąd ciekawe, że tego rodzaju wnioski – zarezerwowane dotychczas dla lewicowych krytyków kultury, filozofów albo renegatów w rodzaju Hillmana – wychodzą dzisiaj spod piór ortodoksyjnie naukowych psychologów. Czyżby więc ewolucja naprawdę miała doprowadzić nas do rewolucji?