Badania przemawiają za istnieniem gimnazjów.
Kaja Malanowska: Mówiłaś kiedyś, że w twojej rodzinie panuje taka tradycja, że mężczyźni zostają lekarzami, a kobiety nauczycielkami. Ty jesteś nie tylko nauczycielką z powołania, ale bez wątpienia jedną z osób, które wywarły istotny wpływ na obecny kształt edukacji w Polsce.
Krystyna Starczewska: Po maturze myślałam o tym, żeby tak jak dziadek, ojciec i starszy brat iść na medycynę, w końcu jednak postanowiłam zdawać na polonistykę i zostać nauczycielką. Na tę decyzję w dużej mierze wpłynęły moje przeżycia z wczesnego dzieciństwa i ze szkoły. Z własnego doświadczenia wiedziałam, jak nie należy postępować z dziećmi. Chciałam odejść od autorytarnego systemu wychowania, jaki panował w PRL-owskim szkolnictwie, rozwijać indywidualne zainteresowania uczniów i uczyć ich samodzielnie myśleć.
Ile lat pracujesz jako nauczycielka?
Hmm… Trzeba by policzyć… Zaczęłam uczyć w pięćdziesiątym ósmym roku. Trudno w to uwierzyć, ale to już byłoby pięćdziesiąt osiem lat. Jednak miałam w karierze nauczycielskiej wieloletnią przerwę. W roku 1967 zostałam usunięta z pracy w liceum z zakazem nauczania na terenie całego kraju. Usunięto mnie za sprzeciwienie się obniżeniu ocen z prac maturalnych dwóch moich uczennic, które wyraziły poglądy niezgodne z wymaganą doktryną. Zarzucono mi, że pozwalam na samodzielne myślenie uczniów nie przekazując im „jedynie słusznej ideologii” obowiązującej w nauczaniu, czyli nie realizuję zaleceń władz. Do pracy nauczycielskiej mogłam powrócić dopiero po 1989 roku.
W 1989 roku wraz z grupą znajomych założyłaś pierwsze w Polsce liceum niepubliczne. Jaka szkoła marzyła się wam wtedy? Co chcieliście zmienić w modelu PRL-owskim?
Do założenia szkoły autorskiej zaczęliśmy się przygotowywać już na początku lat osiemdziesiątych. W czasie stanu wojennego powstał Zespół Oświaty Niezależnej. Poza bieżącą działalnością polegającą na pisaniu tekstów do prasy podziemnej i na drukowaniu tzw. ZEN-ów, czyli Zeszytów Edukacji Narodowej dla Kół Samokształceniowych, spotykaliśmy się regularnie, żeby dyskutować jak powinna wyglądać dobra szkoła. Chodziło przede wszystkim o to, żeby odrzucić trzy zasadnicze filary edukacji PRL-u. Do tych filarów zaliczaliśmy po pierwsze, monopol państwowy i absolutną jednolitość programów, systemów wychowania i struktur szkolnych w całym kraju. Drugi filar to była ideologizacja, czyli jedna obowiązująca ideologia, która miała być przekazywana i w nauczaniu i w wychowaniu. Trzeci filar stanowiły zasady wychowania, czyli autorytaryzm. Nam zależało na tym, żeby się spod tego wydobyć.
Chcieliśmy stworzyć szkołę opartą nie na wymaganiu bezwzględnego posłuszeństwa i podporządkowania, ale pozwalającą na rozwijanie zainteresowań uczniów, uczącą samodzielnego myślenia,
stwarzającą warunki dla działań zespołowych, pozwalającą uczniom ponosić autentyczną współodpowiedzialności za tworzoną z innymi wspólnotę. Szkołę, w której nie będzie obowiązywała jedyna „słuszna ideologia”, która pozwoli uczniom na rozwijanie i wyrażanie własnych poglądów. Marzyliśmy o szkole, która będzie autonomiczna, to znaczy będzie mogła wprowadzać własne, a nie narzucone przez władzę państwową pomysły programowe i wychowawcze.
Ta koncepcja nowej szkoły przybrała realny kształt dopiero po transformacji ustrojowej.
Tak. W czasie rozmów Okrągłego Stołu, zostałam delegowana przez Zespół Ekspertów Oświatowych „Solidarności” do podstolika oświatowego. Walczyliśmy między innymi o możliwość zakładania szkół autonomicznych, mających prawo do realizowania innych programów dydaktycznych i wychowawczych niż programy państwowe. Udało się nam uzyskać zgodę na tworzenie szkół niezależnych, prowadzonych przez inne podmioty niż państwo, czyli tzw. szkół społecznych, później nazwanych szkołami niepublicznymi.
Zostałaś dyrektorką Pierwszego Społecznego Liceum Ogólnokształcącego, tak zwanej Bednarskiej – pierwszego niezależnego liceum w Polsce. W 1999 roku rząd zaczął realizować reformę systemu oświaty, która doprowadziła do przekształcenia dwustopniowego systemu szkolnictwa w system trójstopniowy. Wtedy założyłaś gimnazjum i byłaś jego dyrektorką przez 16 lat. Jak oceniasz tę reformę z perspektywy czasu? Czy taka zmiana była konieczna?
Taka reforma była, moim zdaniem, zdecydowanie potrzebna. Podstawową ideą przyświecającą tej zmianie była myśl, że dzieci w wieku lat siedmiu czy ośmiu potrzebują zupełnie innych programów i zasad wychowawczych niż dzieci w wieku dojrzewania. Chodziło o to, żeby dostosować program nauczania, metody wychowawcze i strukturę organizacji wewnątrzszkolnej do najtrudniejszego okresu w życiu młodego człowieka. Nie ma bowiem trudniejszego okresu, mogę to powiedzieć po wielu latach doświadczeń, niż ten między dwunastym-trzynastym a piętnastym-szesnastym rokiem życia. Tworząc oddzielne gimnazja i szkoły podstawowe, stworzono warunki, w których uwaga dyrekcji i nauczycieli może być skupiona na tym co specyficzne dla danego okresu rozwoju ucznia. W ośmioklasowych podstawówkach było to niemożliwe.
Ale właśnie jako argument na rzecz wygaszenia gimnazjów podaje się to, że młodzi ludzie trafiają w najtrudniejszym momencie rozwoju do nowego środowiska. Mówi się o kumulacji agresji w gimnazjach, o tym, że nauczyciele nie radzą sobie z uczniami.
Te informacje są po prostu nieprawdziwe. Badania wskazują, że średni poziom agresji w szkołach podstawowych i gimnazjach jest porównywalny, przy czym największy problem z agresją uczniów mają obecnie nauczyciele klas szóstych. Poziom przemocy w gimnazjach stale się zimniejsza, powrót do starego, dwustopniowego systemu szkolnego znowu ją nasili.
Wszelkie badania dotyczące kwestii wychowawczych przemawiają za istnieniem gimnazjów.
Oczywiście nie ma systemów doskonałych i można by tę strukturę, jaką mamy obecnie, nadal doskonalić, ale nie likwidować.
A co ze stanem wiedzy polskich uczniów? Wiele mówi się o tym, że gimnazja wpływają negatywnie na poziom nauczania?
Jest dokładnie na odwrót. W 2000 roku polscy uczniowie poddani testom sprawdzającym ogólny stan wiedzy, tak zwanym testom PISA, wypadli poniżej średniej OECD. Obecnie zdecydowanie tę średnią przekraczamy we wszystkich badanych dziedzinach. Przy czym największego skoku nasi uczniowie dokonali między 2000 i 2003 rokiem, czyli w momencie, w którym test pisali pierwsi absolwenci gimnazjów. To znaczy, że wyodrębnienie dzieci w specyficznym wieku dojrzewania dało pozytywne rezultaty. Testy PISA wykazały również, że wzrost wiedzy ogólnej polskich nastolatków wynika przede wszystkim z podniesienia poziomu najsłabszych uczniów. I tu warto wspomnieć o kolejnym istotnym elemencie reformy z roku 1999, czyli o przedłużeniu ogólnokształcącego nauczania powszechnego o jeden rok: zamiast ośmiu klas PRL-owskiej szkoły mamy obecnie sześć lat szkoły podstawowej, plus trzy lata gimnazjum, co daje w sumie dziewięć lat nauki przed podjęciem decyzji o dalszym kształceniu. Ja ten czas kształcenia ogólnego wszystkich polskich dzieci jeszcze bym wydłużyła.
Co prawda testy wskazują, że w wyniku reformy podniósł się poziom najsłabszych uczniów, z drugiej strony wydaje się, że trójstopniowy system oświaty pozwala na wprowadzanie selekcji na bardzo wczesnym etapie uczenia. Teoretycznie obowiązuje rejonizacja gimnazjów, jednak zarówno rodzice, jak i same szkoły znalazły drogę na obejście przepisów. Wiadomo, że w dużych miastach istnieje podział na gimnazja słabe i gimnazja prestiżowe. Żeby dostać się do tych ostatnich, dzieci muszą wykazać się celującym świadectwem i znakomicie zdanym egzaminem kończącym szkołę podstawową. W rezultacie w wielu szkołach podstawowych zamiast realizować program w ostatnich klasach tłucze się testy sprawdzające. Co gorsza, dzieci już na bardzo wczesnym etapie uczy się konkurencyjności: „Nie ważne co umiem, ważne ile punktów dostałam i o ile jestem lepsza od swoich kolegów”.
Tak, to jest problem, ale żeby go rozwiązać, nie trzeba sięgać po tak drastyczne środki, jak zmiana całego systemu szkolnictwa. To nierzeczowa argumentacja. Testy po szóstej klasie można zlikwidować, a gimnazja zostawić. Dzieci można przyjmować do szkół na podstawie rozmowy sprawdzającej ogólne rozumienie świata, a nie na podstawie egzaminów przedmiotowych. Należy stale pamiętać, że zmiana szkoły w wieku lat trzynastu jest czymś zdecydowanie korzystnym dla ucznia, dlatego że nie ciągnie się za nim sposób oceniania i klasyfikacji z młodszych lat. Może zacząć od nowa w nowym środowisku, ze specjalnie przystosowanym do swego wieku programem dydaktycznym i wychowawczym.
Cały czas mówisz o pozytywnych efektach reformy z 1999 roku. A widzisz jakieś jej słabe strony?
Słabą stroną jest w moim przekonaniu obowiązująca podstawa programowa, zgodnie z którą ogólnokształcący program gimnazjalny kontynuowany jest w pierwszych klasach szkół ponadgimnazjalnych. Na przykład program historii w gimnazjum kończy się na I wojnie światowej. Uczniowie kończący gimnazja nie mają więc pojęcia o historii współczesnej. Trudno się więc dziwić, że tacy młodzi ludzie rysują potem swastyki na murach, skoro nie wiedzą, czym był faszyzm.
To pierwszy problem – program powinien dawać uczniom kończącym gimnazja pełen zakres wykształcenia ogólnego. Drugi mankament, jaki widzę w zakresie programów, to brak korelacji między przedmiotami.
Dzieci uczą się poszczególnych przedmiotów, ale nauka w szkole nie tworzy spójnego obrazu świata. Żeby sięgnąć po pierwszy z brzegu przykład – w trzeciej klasie gimnazjum na języku polskim uczniowie czytają Kamienie na szaniec, a w tym samym czasie na lekcji historii zajmują się powstaniem styczniowym. To z pewnością nie ułatwia rozumienia przeszłości. Sprawa dotyczy także przedmiotów ścisłych. Na przykład program fizyki nie jest skorelowany z programem matematyki. Na lekcjach fizyki przerabia się zagadnienia, do których potrzebna jest konkretna wiedza matematyczna, którą uczniowie zdobywają zgodnie z programem dopiero w następnej klasie. To są podstawowe mankamenty. W takim układzie programowym szkoła nastawiona jest na pamięciowe opanowywanie wiadomości z niepowiązanych ze sobą dziedzin wiedzy.
Ministra Zalewska zapowiedziała modyfikacje programowe związane właśnie z korelacją przedmiotów. Myślisz, że nowa reforma szkolnictwa może przynieść również pozytywne zmiany?
Pani minister zapowiedziała korelację programów, głównie historii i języka polskiego, więc część problemów, o których mówiłam, może oczywiście zostać rozwiązana, natomiast moim zdaniem zapowiadana zmiana przyniesie cała masę innych, znacznie poważniejszych mankamentów. Powrót do PRL-owskiego systemu zuboży kształcenie młodych ludzi, skróci czas przeznaczony na powszechne kształcenie ogólne i przede wszystkim wymiesza małe dzieci z nastolatkami, niszcząc to, co wyrobiły sobie gimnazja przez szesnaście lat funkcjonowania. Do tego dochodzą jeszcze problemy natury logistycznej.
Czyli jakie?
Szkoły czekają bardzo poważne problemy lokalowe. Małe podstawówki i małe gimnazja często znajdują się w oddzielnych budynkach, gminy włożyły w ich budowę dużo pieniędzy i wysiłku. Nie wiadomo teraz, jak takie szkoły połączyć. Do tego dojdzie zamieszanie związane z dwutorowością nauczania. Tutaj szczególnie trudny będzie rok 2019, kiedy do liceów pójdą zarówno uczniowie, którzy w tym roku zaczynają pierwszą klasę gimnazjum, jak i uczniowie, którzy zaczynają szóstą klasę szkoły podstawowej, ponieważ te dwa roczniki się zbiegną. Tak więc zamiast 340 tysięcy, jak normalnie w 2019 roku, do liceum ruszy prawie 700 tysięcy uczniów. A następnie przez trzy lata trzeba będzie prowadzić równolegle trójklasowe i czteroklasowe licea. Kolejny, bardzo poważny problem związany jest ze skróceniem o rok powszechnej edukacji ogólnokształcącej. To spowoduje, że wielu nauczycieli po prostu straci pracę.
Czeka nas spore zamieszanie. Ale wróćmy jeszcze do kwestii autonomii szkół, o której rozmawiałyśmy na początku. Ministerstwo edukacji wprowadza ośmioletnie podstawówki. Skojarzenia z PRL same się narzucają. Czy powinniśmy obawiać się, że swoboda powstawania autorskich programów edukacyjnych i wychowawczych może zostać ograniczona?
W swoim wystąpieniu 27 czerwca pani minister wyraźnie mówiła o planowanym zwiększeniu kontroli państwa. Wszystkie szkoły podlegać mają nadzorom kuratoriów z wyznaczonymi na stałe wizytatorami, wszystkie realizować mają te same programy, korzystać z tych samych podręczników, realizować te same wytyczne wychowawcze i wpajać uczniom tę samą ideologię – to znaczy patriotyzm w PIS-owskim wydaniu. Pani minister zapowiedziała nawet wprowadzenie dla wszystkich szkół takiej samej obowiązkowej podstawy programowej na godziny wychowawcze.
Myślę, że w kontekście tak jednolicie zarysowanych wymagań wprowadzanie przez poszczególne szkoły własnych innowacji pedagogicznych stanie się niemożliwe.
Kłopot też może być z kontynuacją innowacji realizowanych z powodzeniem od lat w wielu szkołach. Myślę tu na przykład o naszym Zespole Szkół, w których od 25 lat podstawą systemu wychowawczego są wypracowane przez nas zasady szkolnej demokracji, a obowiązujący program jest poszerzony o dwa dodatkowe przedmioty – filozofię i historię sztuki. Możemy mieć też problemy z realizacją działań wielokulturowych związanych z przyjmowaniem do szkół naszego Zespołu dzieci uchodźców oraz z realizacją programu nastawionego na pomoc indywidualną dla dzieci o specjalnych potrzebach edukacyjnych, które przyjmujemy poza konkursem egzaminacyjnym.
Czy ministra Zalewska mówiła jaka przyszłość czeka szkoły niepubliczne? Z tego, co wiem, stanowią one 10% polskich podstawówek, gimnazjów i liceów.
O szkołach niepublicznych nie było w wystąpieniu pani minister ani słowa, poza jedyną uwagą o szkołach niepublicznych dla dorosłych, które nieuczciwie rozliczają dotacje. Nie wiadomo więc, jakie przewiduje się miejsce dla szkolnictwa niepublicznego w reformowanym systemie polskiej oświaty. Można się obawiać, czy takie szkoły, które odegrały znaczącą rolę we wprowadzaniu istotnych innowacji dydaktycznych i wychowawczych, stanowiąc często laboratoria ważnych przemian w całokształcie systemu polskiej edukacji, nie są przeznaczone do likwidacji. Można się także obawiać, czy nie zostanie zlikwidowana tak ważna dla ich właściwego działania przysługująca im do dzisiaj autonomia. Odchodzenie od PRL-owskiego systemu szkolnictwa zaczęło się przecież właśnie od przyznania prawa do autonomicznego funkcjonowania szkół niepublicznych.
W kontekście tego, o czym rozmawiamy, co sądzisz o wypowiedzi ministry Zalewskiej na temat Jedwabnego w programie Moniki Olejnik „Kropka nad i”?
Pani minister potwierdza obawy związane z istotą „dobrych zmian”, które mają być wprowadzane do systemu polskiej edukacji. Widać z tej wypowiedzi, że „jedynie słuszna ideologia”, która ma być w szkołach przekazywana uczniom, może opierać się na zafałszowaniu prawdy historycznej, a wręcz po prostu na kłamstwie. Wypowiedź pani minister na temat Jedwabnego i pogromu w Kielcach wskazuje w sposób jednoznaczny, w jakim kierunku zmierzać będzie ideologizacja nauczania młodego pokolenia Polaków.
Czy z tą ideologizacją łączy się pomysł na tworzenie klas mundurowych? Czym właściwie mają być takie klasy?
Materiały stanowiące podstawę wystąpienia pani minister, zawierają następujący punkt: – „ Nauka w tzw. „klasach mundurowych” – dodatkowe punkty przy egzaminach na uczelnie wyższe kierunkowe”. Tyle wiemy z oficjalnego komunikatu. Oczywiście trudno na tej podstawie odpowiedzieć na pytanie, czym mają być klasy mundurowe i czy obowiązkowo powstaną we wszystkich szkołach ponadpodstawowych.
Przypuszczać można, że będą to klasy przygotowujące młodzież do służby we wprowadzanych przez ministra Macierewicza oddziałach tzw. obrony terytorialnej.
Zachętą do zgłaszania się do tych klas jest obietnica dodatkowych punktów przy egzaminach na wyższe uczelnie. Jedno jest w tej kwestii pewne: wprowadzanie wojskowych klas do szkół to doskonały sposób na utrwalanie metod wychowania autorytarnego, opartego na posłuszeństwie i podporządkowaniu. Jest to także dodatkowa metoda przekazywania uczniom „jedynie słusznej ideologii”.
I ostatnie pytanie: gdybyś sama mogła wprowadzić szkolną reformę, jaki system uznałabyś za najkorzystniejszy z punktu widzenia rozwoju uczniów?
Przede wszystkim bardzo uważałabym z wprowadzaniem brutalnych zmian na tak delikatnym polu, jakim jest edukacja młodych ludzi. Myśląc o reformie systemowej najpierw założyłabym kilka szkół eksperymentalnych i sprawdziła na niewielkiej próbie, jak w praktyce działają proponowane zmiany, potem dopiero zabierałabym się za przebudowę całego systemu. Myślę, że poprawę mankamentów związanych z programem gimnazjalnym, a także dalszy rozwój tego co korzystne w przedłużeniu powszechnego kształcenia ogólnego, można by osiągnąć wracając nie do struktury PRL-wskiego systemu szkolnego lecz do struktury szkolnictwa, która została wprowadzona reformą Jędrzejewicza w okresie dwudziestolecia międzywojennego. Wtedy zaczęły działać w Polsce czteroletnie gimnazja i dwuletnie licea. Z tym że były to szkoły przeznaczone w zasadzie dla uczniów, którzy szli na wyższe uczelnie.
Wprowadzenie dziś czteroletnich gimnazjów zakończonych małą maturą dla wszystkich młodych Polaków, niezależnie od tego, czy dalej uczyć się będą w liceach ogólnokształcących, czy w szkołach zawodowych, podniosłoby zdecydowanie poziom kształcenia ogólnego i dało szanse na zniwelowanie różnic społecznych.
Niezależnie od tego, czy człowiek szedłby do szkoły zawodowej i potem przez całe życie zajmował się pracą fizyczną, czy szedłby do liceum i na studia, podstawę wykształcenia ogólnego miałby taką samą. Można by też w ten sposób łatwiej wprowadzić korelacje przedmiotową i przekazywać uczniom ogólną wiedzę pozwalającą na zrozumienie świata i dobrą orientację we współczesnej rzeczywistości. Takie zmiany w strukturze szkolnictwa zdecydowanie bym popierała, choć nie ma na razie szans na ich przeprowadzenie. Natomiast powrót do systemu PRL-owskiego z wielu powodów, o których mówiłyśmy wcześniej, uważam za zdecydowanie szkodliwy.
***
Dr. Krystyna Starczewska – polonistka, filozofka i pedagożka. Twórczyni i wieloletnia dyrektorka Pierwszego Społecznego Liceum Ogólnokształcącego na Bednarskiej. Twórczyni i wieloletnia dyrektorka 20 Społecznego Gimnazjum na Raszyńskiej. Prezeska Krajowego Forum Oświaty Niepublicznej.
**Dziennik Opinii nr 215/2016 (1415)