Określanie bardziej pragmatycznie nastawionych aktywistów i aktywistek mianem zdrajców nie sprzyja atmosferze, w której różnicę poglądów uznaje się za wartość.
Historia ruchów społecznych to nieuchronnie również historia ich wewnętrznego zróżnicowania. Rozpoznanie tej nieuchronności jest kluczem do zrozumienia, która strategia radzenia sobie z różnicami poglądów jest najkorzystniejsza. Skoro monolit jest i pozostanie mitem, rozsądek podpowiada, że powinniśmy spojrzeć przychylnym okiem na różnorodność postaw i przekonań, poszukać w niej dobroczynnego potencjału. Odłamy, frakcje, spektrum postaw – mogą być darem lub przekleństwem, inspiracją lub demotywacją. Możemy w dużym stopniu kontrolować, jaką rolę będą pełnić.
Ponad 115 lat temu Henry Salt opublikował esej zatytułowany Restrictionists and Abolitionists, w którym zabrał głos w sprawie sporu pomiędzy zwolennikami reform a abolicjonistami w łonie ówczesnego ruchu na rzecz zwierząt. Mechanizm owego sporu pozostaje aktualny i dziś. Podobnie jak wiele uwag Salta, które wydają się mieć uniwersalne zastosowanie do sporów światopoglądowych wewnątrz ruchów społecznych. Esej nie jest wyczerpującym i jedynym możliwym komentarzem. Warto jednak go przypomnieć, z nadzieją, że pomoże dzisiaj nie powielać błędów wielokrotnie już popełnionych w historii.
Dziś mówienie o prostym podziale środowiska zajmującego się kwestią zwierząt na reformistów (nazwy „restrykcjoniści” właściwie nikt już teraz nie używa) i abolicjonistów byłoby dużym uproszczeniem. Zwolennicy stopniowej transformacji dzielą się na tych, którzy chcą poprzestać na reformach praktyk krzywdzącego wykorzystania zwierząt i tych, którzy chcą poprzez wprowadzanie coraz dalej idących reform doprowadzić do zakończenia tegoż wykorzystywania, a więc abolicji. Tych drugich równie dobrze można więc nazwać abolicjonistami, tyle że abolicjonistami celu, a nie środków. Reformiści obu odmian różnią się co do akceptacji granic kompromisu i metod działania.
Abolicjonistami współcześnie nazywa się głównie tych, którzy nie tylko zabiegają o abolicję, ale i odrzucają reformizm jako taktykę działania na jej rzecz. Są abolicjonistami celu i środków. I znów: to oczywiście uproszczenie. Tak rozumiani abolicjoniści różnią się między sobą (i historycznie różnili się) zarówno co do stopnia odrzucenia/akceptacji reformizmu, jak i formy abolicjonizmu. Co do tej ostatniej różnicy: wystarczy wspomnieć, że tylko niektórzy abolicjoniści domagają się końca udomowienia zwierząt, w tym tak zwanych zwierząt towarzyszących. Inni tego nie postulują, mówiąc raczej o konieczności przeformułowania relacji na bardziej partnerskie, sprawiedliwsze.
Salt twierdził, że umiejętność wypowiadania się w spornych kwestiach tego typu jest zależna od zdolności do odejścia od dogmatyzmu i stronniczości, a także umiejętności poskromienia emocji. Różnica pomiędzy stronniczością a byciem stroną sporu jest rzeczywiście kluczowa. Stronniczość to wyraźny brak obiektywizmu, związany z uprzedzeniami, prowadzący do niesprawiedliwej oceny. Inaczej: wykluczająca jednostronność. Natomiast bycie stroną sporu to posiadanie i artykułowanie własnych racji.
Można być zaangażowaną stroną sporu i nie mieć klapek na oczach.
Uwagę Salta o negatywnej roli emocji można czytać w kontekście współczesnej dyskusji o roli racjonalności w etyce i praktyce relacji międzygatunkowych, akcentowanego od kilkudziesięciu lat w pracach ekofeministek, a dziś przez wielu autorów i autorek innych tradycji i nurtów myślenia. Można jednak rozumieć tę uwagę w bardziej potoczny sposób. Każdy kto dostatecznie długo był częścią ruchu prozwierzęcego wie doskonale, że również w jego ramach na spory merytoryczne nakładają się osobiste ambicje, urazy, niechęci i antypatie zaangażowanych osób. Mamy różne propozycje światopoglądowe, ale i różne charaktery. Okiełznanie (nie rugowanie!) emocji w sporze o strategie i pryncypia, mogłoby więc oznaczać pilnowanie, żeby główną rolę odgrywały w nim argumenty. Przedstawione w sposób pozbawiony toksyn, aby ułatwić ich odbiór. Nie jest możliwe stworzenie silnego ruchu społecznego zajmującego się niezwykle trudną tematyką, skrajnymi formami eksploatacji słabszych, bez pracy nad emocjami, w wielu aspektach.
Pisanie o „kolejnej porcji abolicjonistycznego gówna”, podobnie jak określanie bardziej pragmatycznie nastawionych aktywistów i aktywistek mianem zdrajców i współuczestniczek zbrodni, nie sprzyja atmosferze, w której różnicę poglądów rozpoznaje się jako wartość. W wielu przypadkach komunikacja urywa się nie ze względu na nieprzezwyciężalne różnice, a brak kultury sporu. Niewiele trzeba, żeby zamienić dialog w kłótnię. Na nieszczęście, standard w tej dziedzinie ustanawia współczesna scena polityczna. Jest dramatycznie niski. Odmiennie myślący jest przeciwnikiem politycznym, którego trzeba zwalczyć. Wszelkimi sposobami, w tym nie do końca eleganckimi. Nawyk traktowania odmienności jako wrogiej i zbędnej przenosi się na relacje osób i grup, które bez wątpienia miałyby możliwość się zrozumieć, a nawet porozumieć. Możliwość słabnie w toksycznej retoryce, dobijana drwinami i wzajemnym ośmieszaniem.
Czytałem komentarze aktywistów i aktywistek, z których wynikało, że wrogiem numer jeden ruchu prozwierzęcego są jego inni aktywiści. Demonizowanie inności jest jak zaraza. Widziałem takich, którzy mają obsesję na punkcie aktywistów innej frakcji. To trochę tak, jakby skupiać się na wojnie domowej w momencie, gdy kraj jest pod butem zewnętrznego okupanta. Całość komplikuje syndrom plemienności związany z przynależnością organizacyjną. Można to również nazwać partyjniactwem.
Wiadomo, że grupy tworzą własną tożsamość, budują szczególne więzy ze „swoimi”. Podobnie oczywiste jest, że to dodatkowe „my” może płatać figle, kiedy automatycznie określa nie tylko zbiór obcych, ale i nadaje mu negatywne cechy. Roli organizacji społecznych nie da się przecenić, ale częścią ich profesjonalizmu powinna być odporność na tak rozumianą plemienność. Oczywiście, to nie lada sztuka w świecie niedoboru zasobów. O środki na działanie, w tym o przychylność darczyńców, ciągle trzeba zabiegać. Organizacje czasem postrzegają inne organizacje jako konkurencję. Szczególnie, jeśli zajmują się podobną lub taką samą tematyką. Na szczęście tworzą też koalicje, ale i taki twór nie jest odporny na problemy związane z wewnętrznymi tarciami.
Salt pisał również, że akceptacja lub odmowa kompromisu to kwestia polityki, a nie twardych zasad. W tym sensie, że powinna być wrażliwa na kontekst i okoliczności, a nie stanowić automatyzmu. Fanatyzm widzę właśnie jako formę automatyzmu. Mówi się, że polityka to sztuka możliwego, ale to prawda tylko wówczas, jeśli obejmuje zdolność tworzenia nowych możliwości. Bez automatyzmu, w reakcji na specyfikę danej sytuacji, należy być raz odtwórcą, raz twórcą. Czasem dla uzyskania efektywności trzeba zaakcentować kompatybilność postulatów z istniejącymi wartościami, przekonaniami i praktykami – odtwarzać. W innych przypadkach jednak można sobie pozwolić na śmiałe wyjście poza bezpieczny zakres oczekiwań odbiorcy – tworzyć, znacznie poszerzać zakres tego, co jest do pomyślenia. Oswajać utopię, by w końcu przestała nią być.
Salt upominał, że zwolenników umiarkowanych sposobów działania nie należy bez zastanowienia posądzać o chęć poprzestania jedynie na reformach systemu eksploatacji (chociaż wiemy, że i tacy są), a bardziej bezkompromisowych uważać koniecznie za nierealistycznych i skrajnych. Uważał za niesłuszne przekonanie, że zmaganie się z wielką niesprawiedliwością nieuchronnie wiąże się z koniecznością dokonania definitywnego wyboru pomiędzy „zaledwie ograniczaniem” a „zupełnym zniesieniem”. Żadne z postaw nie jest całkowicie i uniwersalnie słuszna. Ich wartość należy oceniać choćby w kontekście celów -krótko i długoterminowych. Rzeczywiście, nie każda próba reformy i nie każdy mały krok muszą wspierać przyszłą abolicję. Nie zawsze umiarkowanie jest najlepszym wyborem, czasem jest po prostu ograniczeniem lepszych możliwości. Nie każdy postulat abolicji przybliża do abolicji, jego nadużycie może wręcz spowodować odwrotny skutek.
Konieczność brania pod uwagę dwóch horyzontów czasowych jest bardzo cenną wskazówką dla ruchu, który nie ma możliwości sprowokować natychmiastowych, głębokich i powszechnych zmian. Współczesny ruch prozwierzęcy mozolnie zmaga się nie tylko z potężnym, wieloaspektowym mechanizmem celowej eksploatacji zwierząt. Stawiają mu opór także liczne mechanizmy psychologiczne, czyniące z ludzi niepodatnych na zmianę przychylną zwierzętom, a z eksploatacji rzadko kwestionowaną normę społeczną.
W pewnym sensie, niezależnie od treści postulatów, w szerokim planie jeszcze długo będzie to ruch zdolny wyłącznie do reform. Nawet podwojenie liczby wegan i weganek w Polsce nie będzie miało w praktyce wymiaru abolicjonistycznego. Owszem, będzie to znakomita inwestycja w przyszły świat większych zmian i dowód postępującej normalizacji szacunku wobec zwierząt, ale tu i teraz nie będzie miało wielkiej siły sprawczej – jeśli mierzyć ją ograniczeniem liczby zwierząt, którym zadaje się cierpienie i śmierć. Nawet sukcesy niektórych zakazów - choćby zakazu wykorzystywania zwierząt do pracy w cyrkach czy zabijania dla futer – nie zmienią faktu, że w kontekście całości eksploatacji będzie to niestety zaledwie jej reforma. Odejście od marginalnych form krzywdzącego wykorzystywania zwierząt.
Zasadę dwóch horyzontów można przy tym odnieść do każdej strony sporu. Zabieganie o realizację odległego celu nie powinno wiązać się z poświęcaniem bliżej osiągalnych, i odwrotnie. Salt pisał, że „najsprytniejszy umysł to ten, który potrafi patrzeć jednocześnie na teraźniejszość i na przyszłość, na rzeczywistość i ideał”, jest częściowo usatysfakcjonowany połowicznym zwycięstwem, ale w pełni zadowolony dopiero całkowitym. Rzecz w tym, żeby jedno drugiego nie wykluczało. Niestety nie ma na to prostego przepisu. Żadna edukacja, w tym literalne wykonywanie zaleceń z podręczników aktywizmu, nie uchroni od błędów. Można je natomiast ograniczać.
Mamy przywilej wiedzy o ponad stu kolejnych latach praktyki ruchów społecznych, którego nie miał Salt. Powinniśmy jeszcze lepiej rozpoznawać prawidłowości działania na rzecz zmiany społecznej. Znać zagrożenia i możliwości. Rozumieć przy tym rolę wartości – filarów określonego systemu etycznego, które każdy ambitny ruch społeczny chce umiejscowić na trwałe w kulturze, a które na etapie zabiegania o zmianę są dla tej kultury mniej lub bardziej obce.
„Najpierw wartości, potem narzędzia” – to zdanie też warte jest zapamiętania [1]. Pragmatyk bez wartości jest pusty i – podobnie jak ten z nieodpowiednim zestawem – może być niebezpieczny. W końcu i ludobójstwo może być pragmatycznym sposobem osiągnięcia celu. Idealista i pryncypialista z kolei mogą być pełni teoretycznej szlachetności, ale czasem na podobieństwo balonu z helem – lewitując w oddaleniu od ziemi. Pryncypializm okazuje się zbyt topornym narzędziem w świecie, który jest misterną tkanką zależności. Mądrość ruchu społecznego to umiejętność kontrolowania proporcji pomiędzy pragmatyzmem i idealizmem.
Tom Regan, twórca teorii praw zwierząt, którego z pewnością można nazwać abolicjonistą, napisał kiedyś, że „z praktycznego punktu widzenia lepiej byśmy zrobili, gdybyśmy umieli mówić w językach wielu, oddalając przypuszczenie, że jesteśmy osobiście uprzywilejowani mówić językiem nielicznych mądrych”. Pisał o „roztropnym i uczciwym” badaniu które sposoby mówienia do publiczności najlepiej się sprawdzają, formułując przy tym zdanie znakomicie odnoszące się również do wewnętrznych dyskusji ruchu prozwierzęcego – trzeba „nauczyć się jak rozległa jest wspólna płaszczyzna, którą mogą faktycznie dzielić zwolennicy alternatywnych poglądów” [2].
Innym przywilejem, który nabyliśmy dzięki wielu latom działania, jest wiedza o nas samych jako jednostkach. Dobrze by było, gdyby uczyła nas pokory i dopuszczania myśli o własnej omylności. Nasze biografie pełne są zwrotów. Prawdopodobnie na każdym etapie życia uznawaliśmy, że słuszność jest po naszej stronie. Nikt nie zagwarantuje, że dzisiejsze przekonania zostaną z nami do końca.
Skoro większość z nas kiedyś błądziła, rozsądnie jest przyjąć, że zawsze powinniśmy pozostać otwarci na odmienne spojrzenia. Być może staną się naszymi.
Postawa otwartości i szacunku dla odmienności powinna być łatwiejsza, jeśli przyjmiemy założenie, że nie tylko my mamy dobre intencje. Mówi się, że są brukiem piekła, ale jednak ich sprawny detektor zawsze powinien być pod ręką. Jeśli łączą nas dobre intencje, odpada ważny powód niesnasek. I łatwiej o zrozumienie potrzeby współistnienia, które w rzeczywistości nosi znamiona symbiozy. Sojusz różnorodności, rozumiany jako krytyczny dialog graczy o odmiennych strategiach, naprawdę byłby bardzo sprytnym posunięciem. Nie chodzi o to, by się nie spierać, ale by jakość tego sporu była możliwie najwyższa, a celem wykorzystanie jego siły dla dobra zwierząt.
[1] Przytoczone zdanie to tytuł artykułu Adama Greenfielda z książki Smutek konkretu, wydanej przez Fundację Bęc Zmiana w roku 2015. W książce tej funkcjonuje w innym kontekście, bo publikacja poświęcona jest między innymi możliwościom określania nowych relacji, na jakich oparta jest organizacja miast.
[2] Tom Regan, The More Things Change, „Between the Species”, Vol. 7, Issue 2 (1991), s. 114.
***
Dariusz Gzyra – działacz społeczny, publicysta, weganin. Kontakt: http://gzyra.net
**Dziennik Opinii nr 117/2016 (1267)