Długo bagatelizowaliśmy traumę transformacji. Dziś wykorzystuje ją politycznie Jarosław Kaczyński.
Cezary Michalski: Po stronie krytyków metody politycznej Jarosława Kaczyńskiego spór toczy się ostatnio już wyłącznie o to, czy jest on chory psychicznie, czy tylko emocjonalnie zdestabilizowany; czy jest subiektywnie lub obiektywnie rosyjskim agentem wpływu, czy też tylko „niedobrym człowiekiem”.
Aleksander Smolar: Ja w ten sposób polityki i polityków nie analizuję.
Tym bardziej chciałem panu postawić pytanie zupełnie odwrotne. Dlaczego wokół hasła „zamachu smoleńskiego” gromadzi się tak wielu Polaków? Jeśli chodzi o powagę dowodów na zamach, równie dobrze ci ludzie mogliby się mobilizować wokół oskarżenia o ukrywanie przez Tuska śladów obecności pobytu w Polsce kosmitów. Więc nie o jakość pretekstu tu chodzi, ale o realne emocje czy interesy grup społecznych chcących zakwestionować prawomocność aktualnego ładu społecznego czy politycznego. Jakie to emocje, jakie interesy? I jakie błędy zostały popełnione w polskiej transformacji, że aż tak dużą część społeczeństwa zmobilizowały przeciwko temu państwu?
Są regiony świata – przede wszystkim kraje arabskie, ale również Ameryka Południowa – gdzie najprzeróżniejsze teorie spiskowe są niezwykle popularne. Sądzę, że jest to funkcja poczucia bezsilności, niezdolności zapanowania nad własnym losem. Wtedy szuka się jakiegoś wyjaśnienia, często bardzo fantazyjnego, własnej bezsiły.
To by jednak oznaczało, że ogromna część tego społeczeństwa ma takie właśnie poczucie kompletnej bezsiły, niepanowania nad własnym losem i alienacji od tego ładu społecznego.
Większość obserwatorów socjologów, psychologów społecznych, dziennikarzy, nie docenia głębi traumy społecznej, którą polskie społeczeństwo przeżywało przez ostatnie 23 lata, a może i dłużej. Jest rzeczą wręcz niebezpieczną, że ta trauma nigdy nie była przedmiotem naszej refleksji. Nie mówiło o niej, bagatelizowało ją nawet wielu spośród ludzi deklarujących wrażliwość lewicową. Konstruowano często proste, niewiele tłumaczące podziały ekonomiczne. Tymczasem podstawowe paliwo dzisiejszych konfliktów społecznych w Polsce nie lokuje się w klasycznym zróżnicowaniu dochodów. To są także podziały ze względu na wiek, wykształcenie, miejsce zamieszkania… Paliwem dzisiejszych konfliktów społecznych w Polsce jest podział na część społeczeństwa, która płynie już na tej transformacyjnej tratwie, obrasta w status, w poczucie satysfakcji, zadowolenia, w aspiracje. Ale tuż obok są inni, którzy płyną w najlepszym razie na kołach ratunkowych. I jeśli nawet nie toną, bo nawet obecny kryzys nie jest zagrożeniem egzystencjalnym, to mają poczucie, że w każdej chwili mogą utonąć. Ich strach jest bardzo realny. Tym bardziej, że to wszystko rozgrywa się w kontekście zmiany, która trwa w Polsce od dawna i jest bardzo gwałtowna. Dotyka struktury społecznej, modelu komunikacji, świata symbolicznego. Ta epoka głębokich i właściwie nieprzerwanych zmian rozpoczyna się nawet nie w 1989 roku, ale jeszcze wcześniej: w czasie stanu wojennego i pustych półek. Kolejnym szokiem jest pojawienie się masowego bezrobocia.
Zatem ostatnim częściowo zapamiętanym, a częściowo zmitologizowanym okresem stabilności społecznej byłby okres środkowego Gierka, ponad 30 lat temu.
Ta sytuacja stwarza ogromne pokłady lęku, niepokoju, brak poczucia bezpieczeństwa, brak pewności co do własnego położenia społecznego. To nie znaczy, że jeśli są głębokie traumy, one stale się aktualizują. Są okresy ciszy, spokoju i nagle traumy powracają z całą mocą, kiedy pojawia się bodziec, który je uruchamia.
Wielu komentatorów zachowuje się tak, jakby Kaczyński był jedynym takim bodźcem. Pozbędziemy się Kaczyńskiego, nie będzie problemu.
Jarosława Kaczyńskiego zawsze fascynowała klęska, swoisty instynkt śmierci, który uległ u niego znacznemu wzmocnieniu po katastrofie smoleńskiej, po śmierci brata. Ale nawet polityk w normalnym sensie nieskuteczny, niepotrafiący zbudować koalicji, zdobyć władzy, a jeżeli już nawet ją zdobędzie, z łatwością ją tracący, może być mistrzem w uruchamianiu społecznej traumy. Kaczyński to potrafi i w tym sensie jest jednym z ważnych elementów tej układanki. Innym, ważniejszym zapewne elementem jest kryzys w Europie, który dociera także do nas. W Polsce w ostatnich latach sondaże pokazywały raczej wysoki poziom optymizmu, zarówno w zakresie realnych osiągnięć jednostek, jak też ich aspiracji. Albo przeżywaliśmy sukces, albo chcieliśmy go przeżywać, co też jest ważnym parametrem stabilności społecznej i legitymizacji politycznego ładu. Innymi słowy, wydawało się, że Polska jako społeczeństwo może przezwyciężyć traumę wynikającą z trwającej już od blisko 30 lat nieustannej zmiany. Ale teraz społeczną traumę Polaków ujawnił, po pierwsze, bodziec ekonomiczny, strach przed kryzysem, przed destabilizacją materialną, po prostu przed biedą. A po drugie, strach związany z całym syndromem katyńsko-smoleńskim. Powrót z zakamarków pamięci lęku wyrażającego się w formie spiskowej teorii zamachu i spiskowej teorii głoszącej, że „tak naprawdę rządzą nami obcy”. Nastąpił skokowy spadek wiary w to, że nasze państwo i otaczający nas ład geopolityczny obronią nas przed wrogami zewnętrznymi, przed konfliktem, przed utratą tego wszystkiego, co zdołaliśmy wypracować jako jednostki, rodziny czy społeczeństwo. Jednym z aspektów tej utraty zaufania jest nasz stosunek do Niemców i Rosjan. Kiedy na co dzień patrzy się na wyniki rozmaitych sondaży, nie ma w nas nadmiernej wrogości, poczucia zagrożenia ze strony sąsiadów. Wręcz przeciwnie. Natomiast, jak się w Niemczech czy Rosji wydarzy cokolwiek, co może być przyczyną zaniepokojenia – powtarzam, zaniepokojenia, lecz niczego więcej – albo jeśli jakieś wydarzenia marginalne zostaną przedstawione przez polityków czy media jako centralne, ten pozorny spokój ustępuje miejsca objawom paniki, bo to jest strach osadzony głęboko w kościach, wynikający z długiej historii.
To kolejny dowód na regresję do ostatniej „stałej” formy społecznej, jaką w ogóle znamy, czyli do PRL-u, gdzie te lęki były eksploatowane przez władzę.
Te lęki były eksploatowane, bo były realne. Wojna pozostawała doświadczeniem dość świeżym, więc przez co najmniej pierwsze dwie dekady PRL-u lęk przed Niemcami mógł się do tego doświadczenia odwołać. Strach przed Rosją miał zarówno głębsze historyczne, jak też zupełnie świeże korzenie. I ten podsycany dzisiaj przez Kaczyńskiego, przy okazji realnej, wyjątkowej tragedii, jaką była katastrofa w Smoleńsku, lęk przed Niemcami czy Rosją nakłada się na kryzys, który zbiera żniwo w wielu innych krajach, bardziej od nas rozwiniętych, w postaci bezrobocia, spadku stopy życiowej, upadku kolejnych rządów.
Ale wymiana Zapatero na Rajoya w Hiszpanii, wymiana Sarkozy’ego na Hollande’a we Francji, ewentualna wymiana chadecji na socjaldemokrację w Niemczech nie grożą destabilizacją państwa.
Tymczasem w Polsce dochodzi do tego intensywność obecnego konfliktu i wypracowany przez Kaczyńskiego „model opozycyjności” – choć to jest eufemizm, bo to już nie są zachowania opozycji, ale, jak czasem mówią o o sobie sami ludzie PiS-u, „antysystemowość”. Zużycie wynikające z rządzenia, szczególnie w czasie kryzysu, osłabia Tuska i PO, ale nie ma siły, którą większość Polaków postrzegałaby jako odpowiedzialnego zmiennika u władzy. Z pozoru stabilizuje to Tuska, ale w rzeczywistości poziom społecznego niepokoju od tego wzrasta. Także w Platformie nie ma człowieka, który mógłby Tuska zastąpić.
Zmiana Tuska na Schetynę nie miałaby nic wspólnego z wymianą chadecji na socjaldemokrację.
Oczywiście, roszada w obrębie jednej partii to nie jest model demokratycznej zmiany władzy państwowej. Poza tym Schetyna nie ma potencjału na lidera, jest twardym i skutecznym człowiekiem aparatu partyjnego, ale nie ma charyzmy pozwalającej mu przewodzić ludźmi. Tusk tę charyzmę posiada, tylko że stosunkowo rzadko z niej korzysta. Zupełnie nie rozumiem jego przedłużających się okresów milczenia, a choćby jego nieobecności w czasie krótkiego kryzysu po publikacji „Rzeczpospolitej”, kiedy przez kilka godzin całą sytuację interpretował artykuł w „Rzeczpospolitej” i Kaczyński.
Z głosów docierających z wnętrza PO wynika, że są bardzo zadowoleni sposobem poradzenia sobie przez Tuska tym kryzysem. Notowania Platformy wzrosły, notowania PiS-u spadły.
To by nas jednak zbliżało do teorii prowokacji mającej „zdestabilizować Kaczyńskiego”, w co ja nie wierzę.
Ja też nie o tym mówię. Publikacja „Rzeczpospolitej” była produktem dziennikarzy wierzących w teorię zamachu albo w polityczną użyteczność tej teorii do tego stopnia, że zaryzykowali zniszczenie własnej gazety. Ale późniejsze rozegranie tego kryzysu było wyborem Tuska, który pozwolił „wyszaleć się” przez parę godzin Kaczyńskiemu.
Nie wykluczam, że może pan mieć rację, bo to jest model zarządzania przez Platformę innymi kryzysami tego rodzaju. Ale sądzę, że byłoby to zachowanie bardzo krótkowzroczne. Donald Tusk jest mistrzem nie tylko piłkarskiego, ale także politycznego dryblingu. Tyle że na boisku drybling się sprawdza, bo horyzont jest krótszy, chodzi wyłącznie o strzelenie bramki. Horyzont polityki jest bardziej odległy i trzeba brać pod uwagę odłożone konsekwencje najbardziej nawet udanego dryblingu.
Co było ceną w tym wypadku?
Pojawienie się tej parogodzinnej „szczeliny”, w której ludzie naprawdę nie wiedzą, kto rządzi, kto interpretuje rzeczywistość. W takiej „szczelinie” rodzą się lęki i emocje, które pozostają na dłużej. Z takich „szczelin” bierze się coraz większa liczba ludzi wierzących w zamach smoleński.
Chciałem jeszcze zapytać o zachowanie Kościoła. Po raz pierwszy tak znaczna jego część opowiada się po stronie partii, która destabilizuje państwo. A także przeciwko Unii Europejskiej postrzeganej już wyłącznie jako źródło sekularyzacji.
W całej Europie mamy dzisiaj problem pojawienia się przepaści pomiędzy technokratyczną elitą europejską, a pozostawionym samemu sobie populistycznym tłumem.
Tylko że w swojej długiej historii Kościół rzadko występował w podobnych sytuacjach po stronie ludu, a częściej po stronie „technokratycznej elity”. Jeśli dziś wybrał inaczej, to tylko dlatego, że ta elita jest świecka.
W konkretnym polskim przypadku wypowiedzi części księży, a nawet biskupów czy arcybiskupów po tragedii smoleńskie były istotnie szokujące. I dało to Kaczyńskiemu poważny atut w walce politycznej. Myślę, że poruszenie śmiercią tylu tak rozpoznawalnych ludzi budowało nastrój wielkiego przeżycia społecznego i religijnego. Można było uznać, że da się połączyć ten powrót emocjonalnego przywiązania do Polski, nawet do polityków, ze wzmocnieniem i utrwaleniem emocjonalnego przywiązania Polaków do religii. Wydawało się, że nawet przebudzone lęki przed Rosją da się z tym połączyć, da się ich użyć do walki z sekularyzacją, której Kościół się boi. Moim zdaniem ta część Kościoła się pomyliła i wielu hierarchów to widzi. Nawet abp. Michalik zauważył, że strategiczne interesy Kościoła, związane z dialogiem z Cerkwią rosyjską, zderzyły się w pewnym momencie z sekularnymi interesami partii obsługującej „religię smoleńską”. Poza tym konflikt polityczny przybrał już poziom niebezpieczny dla spoistości wspólnoty narodowej, a Kościół tak radykalnej destabilizacji stara się unikać. Ostry konflikt społeczny w żaden sposób nie przeciwdziała zresztą sekularyzacji, nawet jeśli jedna ze stron tego konfliktu wykorzystuje religijne symbole lub udaje, że walczy o interesy Kościoła.
Aleksander Smolar, ur. 1940, politolog, prezes Fundacji im. Stefana Batorego, członek rady European Council on Foreign Relations (think tanku pracującego na rzecz polityki zagranicznej UE) oraz zastępca przewodniczącego Rady Naukowej Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu