W powojennej historii felietonu mieliśmy tylko kilku takich jak Passent.
Może przesadzam, ale mam poczucie, że odejście Daniela Passenta kończy epokę felietonu. Felietonu jako gatunku raczej literackiego niż publicystycznego. Nie po prostu zapełnionej tekstem kolumny przez znanego autora. To też jest ciekawe i ważne, w żadnym wypadku nie deprecjonuję – tylko to inne jest niż tradycyjny felieton.
Perełki powieszone na jednym, najczęściej przewrotnym, pomyśle. Napisanej z literacką swadą i poczuciem humoru. Czytanie takiego felietonu było przeżyciem. Gazetę kupowało się dla felietonisty właśnie. A w każdym razie od niego/niej się ją zaczynało.
Takich felietonistów jak Passent mieliśmy w powojennej Polsce może dziesięciu, na wszelki wypadek zaokrąglam, bo obok Passenta wyliczyć z pełnym przekonaniem potrafię Słonimskiego, Kisielewskiego, Toeplitza, Głowackiego, Pilcha, Kingę Dunin i Manuelę Gretkowską. Nie bez przyczyny niemal w komplecie – pisarki i pisarze.
Daniel Passent dzięki swojej zawodowej długowieczności stworzył ze swoich felietonów przy okazji źródło do badań epoki. I przełomów: Marca, Sierpnia, Czerwca. Zostawił nam kilkanaście książek zawierających prawie dwa tysiące felietonów. Pamiętam z czasu ustawiania klocków na dywanie ten czerwony napis na gazecie czytanej na fotelu przez matkę: POLITYKA – rozkładanej wtedy. I westchnięcia nad Teoplitzem i Passentem, a później nad Pilchem, Stommą i Passentem.
Rakowski, albo dlaczego w PRL nie było Skandynawii na miarę naszych możliwości
czytaj także
Felieton żył i pozwalał żyć może właśnie dlatego, że tamta epoka zabraniała bezpośredniości. Nie pozwalała komentować wprost polityki, a w każdym razie nie tak, jak by należało. Zmuszała do uciekania w anegdotę, opowiadanie, recenzję. Dziś tamta rzeczywistość wraca, przestrzeń wolności słowa się kurczy, ale daleko jeszcze do cenzury. Wyrażać gniew można, ale o dobry humor trudniej. No i nie graniczymy ze Związkiem Radzieckim, który wielu rzeczy nam zabraniał, ale pozwalał przynajmniej żyć nadzieją, że to przez tamtych mamy autorytarny system. Dziś wiemy, że to nie tylko czerwoni, ale my sami potrafimy sobie takie piekło zgotować.
I u Passenta w ostatnich latach więcej było powagi, stropienia i przykrych wniosków. Więcej publicystyki, mniej literatury. Co było niezmienne? Jakiś rodzaj pozytywizmu, dobrze pojętego konserwatyzmu. Nie w sensie wstecznych poglądów, obrony tradycji albo dystynkcji. Przeciwnie: Passent do końca swoich dni bronił postępu. Krytykował zbrodniczy zakaz prawa do aborcji, nacjonalizm i klerykalizm. Gdy więc mówię pozytywizm i konserwatyzm, myślę o obronie kultury i zdrowego rozsądku w każdych czasach.
Jego felietony z lat 60. i 70. były takim rejsem przez szarą epokę obnażającym absurdy systemu na długo przed samym filmem Piwowskiego. I gdy się Głowackiego czy Passenta z tamtych lat czyta, zaskakuje, jak wiele udało im się przemycać. Czasem wręcz walili wprost. Passent wprost pisał o „Polityce” per gazeta prorządowa. W pierwszym felietonie po stanie wojennym, powrocie „Polityki” do ukazywania się i odejściu jednej trzeciej redakcji, pisał:
„Od końca XVIII wieku, a przynajmniej od Wielkiej Emigracji, inteligencja polska stawała wobec dylematu podobnego do tego, który przeżywamy dziś. 13 grudnia Polska ani się nie narodziła, ani nie umarła. Gdyby wszyscy łamali pióra, bojąc się oskarżenia o współpracę z silniejszym i o kolaborację z władzą – bylibyśmy dziś pustynią kulturową, zaś oaza wolności mieściłaby się wyłącznie na emigracji. Wszyscy nie możemy być pochowani na cmentarzu Père-lachaise”.
Nikogo nie potępiał ani nie chwalił. Uważał, że stan wojenny był nieuchronny. Dopóki taki podział na Wschód i Zachód panuje na świecie, dopóty nie ma co emigrować wewnętrznie, tylko trzeba działać w takich realiach, jakie są. Przyznawał rację obu stronom. Zresztą, który to już raz tak było w polskiej historii. I nie bądźmy spokojni, że ostatni.
Passent uważał, że trzeba z tym się jakoś ułożyć. „Trzeba ocalić z okresu posierpniowego tyle, ile na to zasługuje lub mniej – ile było i jest realne”. Pisał o tysiącach internowanych i cenzurze. Nie uważał jednak, że to wystarczający powód do odejścia, choćby dlatego, że społeczeństwo nie ma gdzie odejść. A ono lepiej, żeby poza „Trybuną Ludu” miało do wyboru jeszcze „Politykę”.
Liczył, że unowocześni socjalizm, a wprowadził do Polski kapitalizm
czytaj także
Własną przestrzeń wolności udało mu się poszerzyć tak bardzo, że ostra polemika z Jerzym Urbanem na temat weryfikacji dziennikarzy ukazała się w kilkuset tysiącach egzemplarzy, a nie jedynie w prasie podziemnej. Popierające weryfikację kolegów po fachu stanowisko rzecznika rządu – także dziennikarza przecież – nie wahał się Passent nazwać „kuriozalnym”.
To, że przed 1989 rokiem po obu stronach barykady mieliśmy liberalną inteligencję i kulturę wysoką, to wielka wartość. Jeśli okrągły stół był możliwy, to także dlatego, że istnieli tacy organicznicy jak Passent – licencjonowani opozycjoniści, jak by powiedział. Jeśli postkomuniści okazali się nieporównanie bardziej lojalnymi obrońcami demokracji niż postsolidarnościowy PiS, to właśnie dzięki nim.
Sam poznałem Daniela relatywnie późno, bo jakieś kilkanaście lat temu. Był człowiekiem łagodnym. Bardzo przyjaznym. Niesamowicie żywotnym. Wspominam z sentymentem dyskusje z nim w niedzielne poranki w TOK FM, tak jak z innym nieżyjącym tuzem Wiktorem Osiatyńskim.
Poza tym bardzo mi pomógł.
Żegnaj, Danielu