Wyjątkowo celnie udało mu się utrafić w społeczne przeczucia, skoro naukowa książka stała się masowo czytanym bestsellerem.
Wraz z początkiem roku świat obiegła wiadomość o śmierci Ulricha Becka, jednego z najbardziej cenionych na świecie socjologów. Obok Clausa Offe i Petera Sloterdijka reprezentował on na świecie niemieckie nauki społeczne, godnie zastępując odchodzące pokolenie Jürgena Habermasa i Niklasa Luhmanna. Nieczęsto zaspokajaną ambicją każdego wstępującego na uniwersyteckie katedry uczonego jest przekroczyć ustalenia poprzedników. A to właśnie udało się Ulrichowi Beckowi, który stworzył konkurencyjną wobec Habermasa i Luhmanna szkołę w socjologii. Symbolicznym świadectwem tego są pojęcia, które wniósł do słowników naukowych.
Jeśli terminami rozpoznawczymi teorii Luhmanna stały się „systemy autopoietyczne”, a Habermasa „racjonalność komunikacyjna”, „idealna sytuacja mowy” czy „patriotyzm konstytucyjny”, to dla Becka są to „modernizacja refleksyjna”, „druga nowoczesność” czy najbardziej znane „społeczeństwo ryzyka”. Tak właśnie zatytułowana była jego przełomowa praca wydana w 1986 roku. Niemiecki socjolog pisał o nieobliczalnych wstrząsach, jakie umożliwił postęp modernizacji, i w ten sposób sam wstrząsnął światem naukowym. Wyjątkowo celnie udało mu się utrafić w społeczne przeczucia, skoro – a tak się prawie nigdy nie zdarza – naukowa książka stała się masowo czytanym bestsellerem. Zaraz po wydaniu sprzedało się jej w Niemczech ponad 100 tys. egzemplarzy, a do dziś została przełożona na niemal 40 języków.
Beck pokazywał jak w różnych sferach społecznych modernizacja obok korzyści przynosi dziś nowe zagrożenia, których skutki mogą przekroczyć nasze możliwości obrony. Jeśli kiedyś chodziło o zmodernizowania społeczeństwa agrarnego, dziś według Becka należy zmodernizować samą modernizację, rozpoczynając od jej podstawowych założeń. Wyjaśniał: „Tak jak w XIX wieku zostały niejako odczarowane przywileje stanowe i religijne postrzeganie świata, tak obecnie żegnamy się ze sposobem rozumienia nauki i techniki w klasycznym społeczeństwie industrialnym, z formami życia i pracy w odniesieniu do nuklearnej rodziny i zawodu , z wzorami ról męskich i kobiecych”.
To pisał Beck w latach 80. Oczywiście już wcześniej wyczuwano, że nie żyjemy po prostu w społeczeństwie przemysłowym, jakie znamy z książek ojców-założycieli socjologii. Daniel Bell przejście do społeczeństwa postindustrialnego ogłosił na początku lat 70, a pod ich koniec ukazała się redefiniująca status nauki i religii Kondycja ponowoczesna Lyotarda. Stawało się także coraz bardziej widoczne, że wiodącą rolę w gospodarce przejęły od przemysłu usługi, a ważniejszym kapitałem od pracy stała się wiedza. To przeorganizowało całe życie społeczne. Radykalizująca się indywidualizacja rozbiła wspólnoty i tradycyjne rodziny. Nie tylko kobiety masowo weszły na rynek pracy (a więc pojawiły się wreszcie także matki-założycielki socjologii), ale zaczęły zanikać tradycyjnie rozumiane klasy społeczne, choć nierówności zaczęły się zwiększać i pojawiły się nowe – związane z płcią, orientacją seksualną i statusem imigranta. To wszystko jest dziś wiedzą zdobywaną raczej w liceum niż na uniwersytecie.
Ale Beck pierwszy postanowił zbadać nowe ryzyka, jakie wiążą się z tą zmianą, i zaproponować nowe rozwiązania. Gdy Habermasowi i innym chodziło o wciąż tradycyjne „wkluczanie innego”, Beck pisał, że w obliczu nowych zagrożeń nie ma już „innych”.
„Od biedy można się odgrodzić, od katastrofy atomowej już nie”. Wytwarzane przez modernizację ryzyko przestało być lokalne, zaczęło być globalne, ponadnarodowe i ponadklasowe. A przede wszystkim straciliśmy możliwość naukowej i politycznej kontroli nad nim. Ekspertyza goni dziś ekspertyzę i żadnej nie towarzyszy już status pewności, jaką znaliśmy wcześniej. Wielu ryzyk nie da się po prostu oszacować. Jak zmierzyć efekt wojny atomowej? A nawet wybuchu elektrowni atomowej. Twierdzenia Becka doskonale potwierdziła niedawna katastrofa elektrowni atomowej w Japonii, której konsekwencji nikt nie potrafił ani przewidzieć, ani im skutecznie zaradzić. Nieobliczalne są też ryzyka społecznych przemian wywołanych przez modernizację, czyli rosnącego bezrobocia, starzejącego się społeczeństwa, rosnących nierówności ekonomicznych, spekulacyjnego kapitału czy terroryzmu.
Pisząc Społeczeństwo ryzyka, Beck zdołał wykroczyć poza spór modernistów z postmodernistami. W przeciwieństwie do postmodernistów nie odrzucał projektu nowoczesności, nie podejrzewał go o fundamentalne nieporozumienie, a przede wszystkim nie zostawiał nas z ironicznym uśmiechem wobec idei postępu. Jak sam pisał: „Post to słowo-kod bezradności”. Ale nie twierdził również, że nic się nie stało, a nowoczesność przed zagrożeniami obroni się sama, jak zdaje się wierzyć Jürgen Habermas. Nie jest tak, że rewersem nowoczesności jest zagłada, ale zagłada nam grozi, jeśli nie podejmiemy radykalnych działań.
Mogący dotknąć każdego, a więc wydawałoby się, że bardziej „demokratyczny” zasięg ryzyka, może nas zmobilizować do współpracy ponad partykularyzmami bardziej niż wcześniej. Dlatego Beck wierzył w szanse kosmopolitycznej, ponadnarodowej demokracji i ruchów społecznych. Dziś, jeszcze bardziej niż w latach 80., jest jasne, że państwo narodowe stało się zupełnie niewydolne. Jeśli nie jest się Stanami Zjednoczonymi (nomen omen), albo Chinami, czyli de facto ponadnarodowym kontynentem, a nie państwem, to nie ma się dziś szans w starciu z globalnymi procesami. Demografia, ekologia, gospodarka śmieją się dziś z państw narodowych.
I wszyscy jednocześnie wiemy, że nie ma żadnych szans na rząd światowy, demokrację kosmopolityczną. Nawet integracja europejska stanęła w połowie kroku i więcej wskazuje na to, że się cofnie, niż że pójdzie naprzód. Nawet skromniejsze nadzieje Jürgena Habermasa na patriotyzm konstytucyjny są dziś jedynie rzewnym wspomnieniem.
Beck rozumiał dobrze, co nas tak uporczywie trzyma przy państwach narodowych, mimo że zmierzamy z nimi prosto w przepaść. Tym czymś jest pamięć zbiorowa zamknięta w narodowym kontenerze.
„Wszyscy jesteśmy nacjonalistami” – tak właściwie należałoby sobie szczerze powiedzieć. Nie umiemy wyobrazić sobie życia w jakimś narodzie europejskim, nie mówiąc o światowym. O przeszłości bezrefleksyjnie myślimy jako historii jednego narodu. Naród to nasza pamięć, a nasza pamięć to naród, jak dwie strony tej samej monety. Za którą zresztą można kupić spore poparcie polityczne.
Tak jak historia Polski, która żadną historią Polski oczywiście nie jest, bo jest historią Polaków. O Żydach, Ukraińcach, Białorusinach, Niemcach i innych narodach mówi się tam, jeśli w ogóle się mówi, jak o gościach (i to niemile widzianych). Dlatego Beck, wraz ze swoimi współpracownikami Natanem Sznaiderem, Danielem Levym i wieloma innymi, postanowił zająć się badaniem granic pamięci zbiorowej i możliwościami jej przekroczenia.
Ani on, ani nikt inny nie znalazł rozwiązania tego problemu, a ostatnio wręcz wszystkich ogarnęło zupełnie zwątpienie w możliwości uczynienia polityki bardziej ponadnarodową. Idee Becka w kontekście dzisiejszych problemów nabierały coraz bardziej romantycznego charakteru, mówiąc więcej o naszych chmurnych nadziejach, niż dając konkretne rozwiązania. Ale pierwszym obowiązkiem socjologa jest dobra diagnoza i w tym Beck może poszczycić się mianem tego uczonego, który jako jeden z pierwszy zauważył to, co dziś jest dla każdego „oczywistą oczywistością”.
Na koniec słowo od siebie. Beckowi w pracy pomagało wyjątkowo przyjazne nastawienie i umiejętność współpracy z innymi badaczami. Niewielu uczonych może pochwalić się tak wielką liczbą uczniów, współpracowników, albo po prostu przyjaciół. Dla mnie Beck był pierwszym zagranicznym nauczycielem. Jego pierwszy tekst po polsku ukazał się w debiutanckim numerze „Krytyki Politycznej” w 2002 roku. Nie wiedziałem jeszcze, że żaden ze mnie tłumacz, i przełożyłem jego Manifest kosmopolityczny. Demokracja ponad państwem narodowym oraz namówiłem dwóch wybitnych polskich uczonych prof. Marka Siemka i prof. Marcina Króla do napisania polemiki.
Gdy niedługo potem wydawnictwo „Scholar” wydało Społeczeństwo ryzyka i Beck przyjechał do Polski, Instytut Goethego zorganizował mi wywiad z autorem. Dwa tygodnie później profesor przysłał mi bilety samolotowe (nigdy wcześniej nie leciałem samolotem) i zaproszenie do współpracy na Ludwig-Maximilians-Universität w Monachium w ramach programu badawczego na temat globalizacji pamięci zbiorowej, dzięki któremu kilka lat później napisałem w Instytucie Socjologii UW swoją pracę magisterską i kilka bardzo zaangażowanych tekstów na temat ukosmopolitycznienia wszystkiego co się da dla „Gazety Wyborczej” i „Rzeczpospolitej”. Czas był sprzyjający, bo dyskutowano właśnie nad projektem konstytucji dla Unii Europejskiej, ostatnim od tego czasu poważnym projektem rzeczywiście ponadnarodowej integracji.
Profesor był typem obszernego Bawarczyka, któremu nie schodzi z twarzy uśmiech i którego nic nie jest w stanie zdenerwować. Zupełne przeciwieństwo Anthony’ego Giddensa, jednego z najbliższych mu intelektualnie uczonych. Pobłażliwe i opiekuńcze nastawienie Bawarczyka (swoją drogą urodzonego w Słupsku) chroniło przed bolesnymi szczególnie dla młodych żartami sarkastycznego Anglika.
1 stycznia Beck wracał do domu z uniwersytetu, gdy nagle dostał ataku serca. Umarł, zanim przyjechał ambulans. W taki sposób przypomniało profesorowi o sobie bardzo tradycyjne ryzyko śmierci.
Czytaj także:
Maciej Gdula, Horyzont Becka