Z Tomkiem Wołkiem nawet nie próbowaliśmy się zgodzić w różnych sprawach, ale byliśmy oboje ciekawi swoich opinii i przemyśleń. Na antenie toczyliśmy rozmowy o polityce, a poza anteną o rodzinie, naszych doświadczeniach, a czasem o kompletnych duperelach. Tomek zachwalał wygodę crocsów, ja komfort glanów.
Tomasza Wołka poznałam nie jako komentatora sportowego, nie jako działacza opozycji czy redaktora naczelnego „Życia Warszawy” czy „Życia”, ale jako kolegę z audycji w Radiu Tok FM. To tam spotkałam go po raz pierwszy kilka lat temu, kiedy czasami pojawiałam się w piątkowych porankach prowadzonych przez Jacka Żakowskiego. Ostatnio widywaliśmy się z Tomkiem Wołkiem co tydzień.
Kiedy dołączyłam do chłopaków, mieli już swoje radiowe rytuały. Wiadomo było, który pije jaką kawę – Wołek czarną, i do tego osobno szklankę wody. Wiadomo było też, że przy okazji każdej rozmowy przywoła jakąś anegdotę. Tymi anegdotami ze swojego życia, prywatnego, politycznego, medialnego, ale i tymi wyczytanymi w książkach – sypał jak z rękawa. Pierwsza historyjka leciała, jeszcze gdy siedzieliśmy w „poczekalni” i gadaliśmy o pierdołach. Ale nawet gdy już wchodziliśmy do studia, czekając, aż zapali się lampka informująca, że jesteśmy na antenie, Tomek Wołek kończył kolejną opowieść. Zawsze miałam wrażenie, że Jacek Żakowski, choć w tym studiu spotykali się od 19 lat i dobrze znali swoje zwyczaje, patrzył na tę lampkę i na Wołka, i mimo upływu lat martwił się, że kolega nie wyrobi się z puentą i usłyszą ją słuchaczki i słuchacze. Nigdy tak się nie stało.
czytaj także
We wspomnieniach o Tomaszu Wołku przeczytacie o szczegółach z jego życiorysu, o tym, że urodził się w 1947 r., że w 1968 r. brał udział w strajku studenckim, działał w Ruchu Młodej Polski, był w Solidarności. Od 1990 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Życia Warszawy”, w latach 1993–1995 redaktorem naczelnym, a od 1996 do 2001 r. i później, w okresie 2004–2005 – naczelnym „Życia”. Że w 2011 został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a w 1997 dostał Nagrodę Kisiela.
Dla wielu osób, które nie pamiętają tamtych lat albo nie śledziły życiorysu Tomasza Wołka, był on przede wszystkim jednym z komentatorów politycznych, co piątek występujących w trzódce – razem z Jackiem Żakowskim, Wiesławem Władyką i przez lata – z Tomaszem Lisem. Podobno kiedy powstała formuła tego programu, panowie bardziej różnili się od siebie poglądami – do liberalnego, czasem centrolewicowego Tok FM Wołek przyszedł z (mocno) prawej strony. Z czasem te różnice się zatarły.
Kiedy ja dołączyłam do grona piątkowych komentatorów, powiedziałam Jackowi, Wieśkowi i Tomkowi: „chłopaki, to jest dla mnie przygoda życia”. Oni się już dobrze znali. Ja byłam nowa. Wiedzieliśmy wszyscy, że dla dobra audycji musimy się dogadać. Nie oznacza to, że musimy uwspólnić poglądy i wypracować jakąś jednolitą opinię. Wręcz przeciwnie – musimy się uważnie słuchać i mądrze nie zgadzać. To wzajemne słuchanie się było i pozostanie kluczowe.
Z Tomkiem Wołkiem nawet nie próbowaliśmy się zgodzić w różnych sprawach, ale byliśmy oboje ciekawi swoich opinii i przemyśleń. Na antenie toczyliśmy rozmowy o polityce, a poza anteną o rodzinie, naszych doświadczeniach, a czasem o kompletnych duperelach. Tomek zachwalał wygodę crocsów, ja komfort glanów.
czytaj także
Do końca Tomasz Wołek był aktywny. W ostatni piątek wystąpił w Poranku. Jak zawsze jedną z kolejnych wypowiedzi zaczynał spokojnym głosem i słowami „nie zgadzam się z tobą”. Bardzo kaszlał. Zmartwiłam się. I jak zwykle wkurwiłam na głosy tych wszystkich w sieci, którzy czepiali się, że ktoś głośno sapie czy kaszle. Jak ktoś jest chory, to kaszle. Odczepcie się.
Miałam przyjemność poznać Tomasza Wołka nie z kart historii, nie ze wspomnień, ale takiego, jakim był na co dzień pod koniec życia. Wesoły, nigdy na nic się nieskarżący – poza polityką oczywiście. I takim go zapamiętam.