Kraj

Rok jałowych wzmożeń [bilans rządu Szydło]

Zamiast oferowanego przez PO spokoju mamy ciągły kryzys, nieustanną mobilizację. Trudno jednak nie ulec wrażeniu, że efekt jest podobnie jałowy.

Podsumowania danego rządu zwykle da się rozbić na szczegółową analizę mocnych i słabych stron, trafionych i przestrzelonych programów, ich mniej lub bardziej udanego wdrażania w życie. W przypadku roku rządów gabinetu Beaty Szydło taka ocena nastręcza jednak sporo trudności. Nie mieliśmy do tej pory rządu, który funkcjonowałby w warunkach tak dalece posuniętej polaryzacji politycznej. Radykalnie utrudnia ona sensowną analizę poszczególnych wycinków działania gabinetu.

Trybunał i zła wiara

Główna oś tej polaryzacji jest konstytucyjna. Spór o Trybunał Konstytucyjny rzuca się cieniem na cały pierwszy rok rządów PiS. Choć w ciągu swojej kadencji, nie naginając prawa, PiS mógłby stopniowo zdobyć większość w Trybunale, zdecydował się na frontalną konfrontację z tą instytucją. W efekcie po roku mamy konstytucyjny kryzys, niejasną sytuację, kto właściwie jest, a kto nie jest sędzią TK, co jest, a co nie jest jego wyrokiem; chaos z ciągle nowymi ustawami mającymi „uporządkować sprawę Trybunału”; zapowiadaną na grudzień batalię o wybór prezesa TK pasującego kierownictwu PiS, która jeśli nie powiedzie się rządzącej partii, skutkować będzie pewnie przeciągającą się obstrukcją prac sądu konstytucyjnego.

W odpowiedzi na te zarzuty słyszymy często, że zawłaszczanie TK zaczęło PO, próbując „nielegalnie” wybrać dwóch sędziów w 2015 roku. To prawda, także PO nie było tu wzorem dobrej praktyki. Jednak złą praktykę poprzedniej władzy powstrzymał Trybunał. To PiS przekroczył granicę, odmawiając podporządkowania się wyrokom sędziów.

Jest różnica między zawodnikiem piłki nożnej, który zagrywa ręką, a takim, który robi to, a potem odmawia uznania decyzji sędziego, stwierdza, że to tylko opinia, i gra dalej, jakby sędziego na boisku w ogóle nie było.

Cała ta sytuacja w oczywisty sposób podkopuje siłę TK, pozbawiając polską demokrację niezwykle ważnego bezpiecznika w postaci niezawisłego, sprawnie działającego sądu konstytucyjnego. Burzy też zaufanie do rządu opozycji i społeczeństwa obywatelskiego. Patrząc na to, co dzieje się w sprawie Trybunału, trudno nie odnieść wrażenia, że PiS rażąco łamie reguły gry, usiłuje przemeblować polską konstytucję, choć nie ma do tego społecznego mandatu.

Demokracja liberalna zakłada przekonanie o minimalnej dobrej wierze politycznego oponenta, jest ono konieczne do współpracy i zawierania kompromisów. Działania rządu generujące kryzys konstytucyjny coraz bardziej utrudniają dobrą wiarę w intencje PiS, intensyfikują konflikt, uniemożliwiają podział sceny politycznej według linii merytorycznych sporów nad kształtem polityki w poszczególnych obszarach. Opozycji trudno sensownie współpracować z rządem, który dąży wyłącznie do wywrócenia negocjacyjnego stolika i chętnie posługuje się retoryką delegitymizującą oponentów, odbierającą im prawo do artykułowania własnych programów, obaw i pomysłów w polityce.

Kukułcze jajo Jarosława?

Oczywiście, to nie premier Szydło jest reżyserką sporu o TK – ani nawet jego główną aktorką. Jednak jako szefowa rządu ponosi polityczną odpowiedzialność za konstytucyjny kryzys. Nie zrobiła nic, by spróbować go rozwiązać czy załagodzić.

Walka PiS o Trybunał ma służyć politycznemu podporządkowaniu tej instytucji władzom partii. Nie tylko TK jest celem podobnego ataku. Przejęte zostały już telewizja publiczna, spółki skarbu państwa i prokuratura, trwa przejmowanie armii, a w kolejce czekają sądy powszechne. Partia Jarosława Kaczyńskiego wywraca niepisane fundamenty ustroju, kwestionując coraz częściej prawomocność wszystkich poprzednich ekip sprawujących władzę po 1989 roku.

Zachowuje się wobec instytucji państwowych niczym armia wobec okupowanego terytorium.

Oczywiście, wszystkie te procesy – zwłaszcza masowy skok na posady w państwowych spółkach – występowały wcześniej. Nigdy nie towarzyszyła im jednak aż taka ostentacja, zaciekłość wobec poprzedników i rewolucyjna retoryka. Ciekawe, czy tak ostentacyjne zawłaszczanie państwa – zwłaszcza lukratywnych posad w spółkach skarbu państwa – może stać się gwoździem do trumny PiS. PO przegrała, gdyż „afera ośmiorniczkowa” przykleiła partii gębę siły wyalienowanej, skorumpowanej i opływającej w luksusy za pieniądze podatników, PiS zachowuje się jeszcze gorzej.

Wbrew kalkulacjom niektórych wyborców przekonanych, że nawet jeśli PiS to „smoleńscy wariaci”, to przynajmniej nie tacy „złodzieje” jak PO, arcykapłan „sekty smoleńskiej”, Antoni Macierewicz, okazał się politycznym patronem Bartłomieja Misiewicza, bez kompetencji i wbrew prawu wciskanego na synekury w państwowych spółkach zbrojeniowych. Chłopak z podwarszawskiej apteki szybko stał się symbolem gorszącego apetytu PiS na państwowe dobra.

W tym zawłaszczaniu z założenia niepartyjnych instytucji znaczącą rolę odgrywają poszczególne resorty rządu premier Szydło. Często kierujący nimi politycy – Zbigniew Ziobro, a zwłaszcza Antoni Macierewicz – mają w obozie władzy silniejszą pozycję niż sama pani premier. Jest wątpliwe, czy może ona ich w ogóle kontrolować, nie mówiąc o odwołaniu. Tym niemniej, to ona znów ponosi polityczną odpowiedzialność za ich działania.

Niebezpieczna samomarginalizacja

Nigdzie klęski rządu Szydło nie są tak widoczne, jak na arenie międzynarodowej. Pewien brytyjski dziennikarz napisał kiedyś książkę podsumowującą swoją nieudaną karierę w Stanach, zatytułowaną Jak stracić przyjaciół i zrazić do siebie ludzi. Gdyby ten tytuł nie był zajęty, minister Waszczykowski mógłby go użyć dla swoich wspomnień podsumowujących pierwszy rok urzędowania w roli szefa MSZ.

Międzynarodową politykę PO można było krytykować za wiele rzeczy. Biernie dryfowała w europejskim mainstreamie, odkładała na jutro kluczowe strategiczne decyzje, odpuściła kwestię Ukrainy – do tej listy można dodać wiele kolejnych zarzutów. Nie da się jednak ukryć, że przy obecnym kierownictwie naszej dyplomacji cała reszta szefów MSZ III RP jawi się jak mężowie stanu na miarę Metternicha, Palmerstona, Talleyranda czy Lorda Castlereagh.

W ciągu roku na własne życzenie zepchnęliśmy się na margines europejskiej polityki. Strategicznie postawiliśmy na sojusz w UE z Wielką Brytanią, która niespecjalnie się sojuszem przejmując, postanowiła Unię opuścić. Zdystansowaliśmy się od Niemców, pozwalając sobie przy okazji na serię idiotycznych i niepotrzebnych gaf. Francję zraziliśmy obcesowo rozegraną sprawą Caracali.

Trójkąt Weimarski – jedna z niewielu platform, za pomocą której Polska była w stanie wpływać na mainstream europejskiej polityki – jest w zasadzie martwy.

Plany budowy Międzymorza, jako alternatywnego wobec Berlina i Brukseli ośrodka wpływów w Europie, na razie ograniczyły się do wspólnych deklaracji w kwestii nieprzyjmowania uchodźców. Postawiliśmy ostentacyjnie na sojusz z Orbánem, który nawet nie ukrywa, że kluczowymi partnerami są dla niego Niemcy, Turcja i Rosja, nie Polska. Do tego ogłaszana jako wielki sukces rządu decyzja o wzmocnieniu wschodniej flanki NATO i rozmieszczeniu amerykańskich wojsk w Polsce, po pierwsze wcale nie jest pewna w kontekście zmiany amerykańskiej administracji, a po drugie – zapadła już w 2014 roku, czyli zanim PiS doszedł do władzy.

Na arenie międzynarodowej Polska traktowana jest jako gracz nieprzewidywalny i coraz bardziej osuwa się w izolację. Nieprzewidywalność czasem służy mocarstwom (np. Rosji), ale nie takim średniakom jak Polska. To, co milionerowi uchodzi jako „urocza ekscentryczność”, w przypadku biedaka skończyć się może pobytem w zakładzie zamkniętym. Opinia państwa niepoważnego być może nie zaszkodziłaby nam przy lepszej geopolitycznej koniunkturze. Niestety jednak bodaj od 2004 roku sytuacja nie była aż tak niepewna.

Problem socjalu

Mimo tego wszystkiego w sondażu opublikowanym dwa dni temu PiS wciąż ma 38% poparcia – więcej niż trzy następne partie razem wzięte. Skąd to poparcie? Polacy są przecież proeuropejscy, kwestia TK wyprowadza dziesiątki tysięcy ludzi na ulice, a „Misiewicze” nie mogą nie gorszyć nawet wyborców PiS.

Odpowiedź jest prosta. PiS w zeszłym roku rozpoznał pewną fundamentalną kwestię. „Transformacyjny kredyt”, jakiego Polacy i Polki gotowi byli udzielać elitom, już się skończył. W ramach tego kredytu gotowi byliśmy zaciskać pasa, żyć poniżej oczekiwań, odkładać gratyfikację w czasie – bo „trzeba nadrobić lata zapóźnienia przez komunę”, bo „musimy się dostosować do Europy”, bo „ciągle jesteśmy społeczeństwem na dorobku”. Ten kredyt musiał się w końcu kiedyś wyczerpać i wszystko wskazuje na to, że tak się właśnie stało.

Polacy i Polki zapragnęli w końcu doświadczyć „historycznego sukcesu”, o którym przed „dobrą zmianą” co dzień informowały ich radio i telewizja. Mieli dość chwilówek, emigracji ekonomicznej, pracy po 50 godzin w tygodniu na śmieciówce za 2 tysiące brutto. Były to wszystko uczciwe i rozsądne żądania.

PO do pewnego stopnia też je dostrzegała. Ale za mało, za późno, a poza tym zbyt silnie kojarzyła się z polityką wyrzeczeń dla słabszych w imię dobrobytu dla wszystkich w przyszłości, a już dziś ostentacyjnie dostępnego dla elit. PiS oczekiwania te potrafił przekuć na atrakcyjną polityczną narrację i emocję oraz szereg konkretnych wyborczych obietnic. Wygrał głównie dzięki temu.

Bez wyborców oczekujących spłynięcia bogactwa w dół, ucywilizowania polityki społecznej i rynku pracy Kluby Gazety Polskiej nigdy nie dałyby PiS-owi zwycięstwa.

Po roku z tych obietnic w życie wszedł jeden, być może najbardziej sztandarowy dla całego dorobku Szydło program: 500+. Wbrew początkowym zapowiedziom nie okazał się on ani formą wspierania dzietności, ani pomocy społecznej dla najuboższym, ale formą powszechnego świadczenia rodzinnego, swoistą pensją za pracę reprodukcyjną i opiekuńczą wykonywaną w gospodarstwie domowym.

Na krótką metę okazał się sporym sukcesem. Wyciągnął z ubóstwa szereg rodzin. Pozwolił im wreszcie wyjechać na wczasy, kupić swobodnie buty na zimę czy nawet samochód cywilizujący dojazdy do pracy. Do rodzin, które dzięki 500+ nie muszą żyć od wypłaty do chwilówki, naprawdę trudno mieć pretensje, że głosują na PiS.

Zwłaszcza, że rząd mistrzowsko rozegrał kwestię 500+ komunikacyjnie, a opozycja zareagowała tak (ataki na „rozdawnictwo” i „wspieranie patologii”), jakby scenariusz tej reakcji napisał jej Jarosław Kaczyński. W jednym opozycja ma rację: rząd Szydło nie ma dziś pomysłu, jak długofalowo sfinansować program. Jeśli skończy się on chaosem i wielką dziurą w budżecie, na lata zablokuje to jakiekolwiek ambitniejsze transfery socjalne.

Jeśli z kolei w jakimś hipotetycznym scenariuszu władzę po PiS przejmie lewica, wycofanie się z 500+ będzie dla niej politycznie niezwykle kosztowne. A nawet zakładając, że uda się w przyszłości zwiększyć dochody państwa i zracjonalizować inne wydatki, 500+ będzie poważnie ograniczać pulę środków na inne programy społeczne i możliwość swobodnego kształtowania polityki w tym względzie przez kolejne ekipy.

Zarazem jednak 500+ daje lewicy pewną szansę. Rozbudza aspiracje Polaków i Polek, pokazuje, że mają oni prawo domagać się od państwa prowadzenia polityki biorącej współodpowiedzialność za ich materialny dobrostan. PiS tych aspiracji nie będzie w stanie spełnić. Po pierwsze, jest niechętny prawdziwej redystrybucji wymagającej głębszego sięgnięcia do kieszeni najzamożniejszych. Po drugie, plan Morawieckiego zakłada zaciągnięcie kolejnego kredytu w społeczeństwie. Ma ono znów zacisnąć pasa, powściągnąć konsumpcję, oszczędzać i inwestować – tym razem w imię „wychodzenia z pułapki średniego rozwoju”, a tak naprawdę w imię budowania narodowej burżuazji.

Sprint w miejscu

Rządy PO przypominały wielkiego anestezjologa usypiającego społeczeństwo i odkładającego na później jego problemy. Sen i brak bólu nie leczyły jednak infekcji, te nabrzmiały w 2015 roku gorączką, która trwa do dziś. PiS rządzi zupełnie inaczej.

Zamiast spokoju mamy ciągły kryzys, nieustanną mobilizację. Mam jednak wrażenie, że efekt jest podobnie jałowy.

Ze wzmożenia dobrej zmiany – poza faktycznie poważnym programem 500+ – wyszła seria gaf w polityce międzynarodowej, ciągły kryzys konstytucyjny, transfer z mediów ojca Rydzyka i TV Republika do mediów publicznych, apel smoleński wciskany w każdą okazję i jakiś Misiewicz w każdej państwowej spółce. Ze wzmożenia opozycji liberalnej został KOD, który po nieszczęśliwych wypowiedziach Mateusza Kijowskiego o Dmowskim i narodowcach przeżywa chyba kryzys przywództwa. A czeka go, prognozowałbym, także kryzys tożsamości – sympatycy KOD zauważą, że nie jest on w stanie w niczym powstrzymać rządu i w końcu zaczną sobie zadawać pytania, po co właściwie angażować się i mobilizować. Największe wzmożenie po lewej stronie – czarny protest – zatrzymało barbarzyńskie zmiany w ustawie o warunkach przerywania ciąży, zachowując status quo, które lewica od zawsze kontestowała.

W Alicji po drugiej stronie lustra jedna z postaci napotkanych w tytułowej krainie mówi do Alicji, że tu trzeba biec nieskończenie szybko, by móc stać w miejscu. Tak dziś w Polsce czuje się progresywna strona, trzeba wielkiej mobilizacji, by stać dalej w miejscu i by sprawy nie pogorszyły się jeszcze bardziej: w kwestii praw kobiet, polityki klimatycznej, ochrony przyrody, języka nienawiści itd. Niewyobrażalny wydaje się scenariusz, gdy zaczynamy poruszać się do przodu.

Zwycięstwo PiS skruszyło być może kliny blokujące polską scenę polityczną. Ale miejsca na strategiczną dyskusją nad przyszłością Polski – nad tym, jak faktycznie wyjść z pułapki średniego rozwoju, co może być motorem wzrostu, co z NATO po wygranej Trumpa, jak mamy się odnaleźć w UE po Brexicie – jak nie było, tak nie ma. Pod tym – kluczowym dla jego długotrwałej, historycznej oceny – względem rok rządu Beaty Szydło okazał się po prostu stracony.

ZLI-SAMARYTANIE-Ha-Joon-Chang

 

**Dziennik Opinii nr 322/2016 (1522)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij