We wtorek 26 grudnia mija rok od rozpoczęcia siedemnastodniowego protestu głodowego w Dobrzeniu Wielkim. W akcie desperacji mieszkanki i mieszkańcy gminy zaprotestowali przeciwko aneksji swoich miejscowości do miasta Opola. O uczuciach, motywach, dynamice i o wszystkim, czego nie widziały kamery, pisze Michał Pytlik, który głodował wspólnie z nimi.
To był któryś dzień drugiej połowy grudnia 2016 r. W Borkach, które za kilkanaście dni miały zostać oficjalnie włączone w granice Opola, zebraliśmy się na kolejnym spotkaniu organizacyjnym. Wśród nas byli członkowie i członkinie ówczesnego komitetu Tak dla Samorządności, radne i radni gminy Dobrzeń Wielki, wójt, sołtysi, najbardziej zaangażowani mieszkańcy oraz członek Partii Razem. Część z nas miała już za sobą przesłuchania na komisariacie w sprawie „zakłócenia miru domowego” w biurze Patryka Jakiego, inni byli jeszcze przed nimi. W cieple rozpalonego kominka, przy wielkim drewnianym stole zastanawialiśmy się, co dalej.
czytaj także
Kilkadziesiąt manifestacji, wyjazdy do Sejmu, spotkania z politykami opozycji, blokowanie dróg wojewódzkich, zajęcie biura poselskiego, niezliczone petycje – nic nie pomogło. Decyzja rządu z 19 lipca 2016 r. o przyłączeniu do Opola 12 sołectw i podzieleniu czterech sąsiednich gmin za kilkanaście dni miała nieubłaganie wejść w życie. Wśród podupadających nastrojów na wokandę wszedł w końcu temat, który krążył już od pewnego czasu – protest głodowy. Ostateczność.
Gdzie go zorganizować? Opolska katedra da nam ogólnopolski rozgłos, ale w środku będzie strasznie zimno. Starsi nie wytrzymają. A poza tym, księża będą nas chcieli wygonić. W budynku Ratusza? Też byłoby o nas głośno, ale wyprowadzi nas policja, tak samo jak z biura Jakiego. Może w Urzędzie Gminy albo Gminnym Ośrodku Kultury? Bylibyśmy u siebie, bezpieczni, ale kogo w Polsce to zainteresuje? No i najważniejsze: ilu mamy gotowych do protestu? Można ich policzyć na palcach jednej ręki. Za mało. A niektórzy i tak jeszcze się wahają.
Omówienie tematu nie polepszyło nam nastrojów. Rozeszliśmy się w poczuciu, że to się raczej nie uda. Jedyne wyjście, które mogłoby jeszcze coś zmienić, oddala się. Przegraliśmy.
Przyszedł czas na zeznania na komisariacie i rozejście się do domów. Zbliżały się święta. Wątpliwe, by osoby obecne wtedy w Borkach zapomniały na te kilka dni o swojej sprawie. Anektowanej części gminy odebrano tożsamość (w Borkach nie było dosłownie ani jednej osoby, która zagłosowałaby za aneksją sołectwa do Opola), zmieniając borkowian czy świerklan w opolan, pozostałej części odebrano coś bardziej namacalnego – tereny inwestycyjne i dziura w budżecie to przecież nie abstrakcje, lecz darmowe lekcje tańca, ekologiczne ogrzewanie, dofinansowanie do szczepień przeciwko HPV, stroje dla piłkarzy, najstarsze w kraju liceum wiejskie, biblioteki, zajęcia z ping-ponga, wyjazd zespołów wokalnych na koncert czy nawet refundowanie szczoteczek do zębów w placówkach oświaty (pięć złotych). Po ponad roku intensywnych protestów i po miażdżącym wyniku konsultacji społecznych, wszyscy mieli coś do stracenia. To miały być najsmutniejsze święta w ich życiu.
***
Początek obserwowałem z mojego rodzinnego Rybnika. Coś się stało w międzyczasie – ktoś się zdecydował, ktoś kogoś przekonał, ktoś to zebrał do kupy i ustalił. 26 grudnia, po świątecznym koncercie kolęd, w Gminnym Ośrodku Kultury ogłoszono początek protestu głodowego. Rozpoczęło go sześć osób: Janusz Piontkowski, Maria Koschny, Mateusz Sergienko, Józef Malcharczyk, Gerard Kasprzak i Krzysztof Musioł. „Niech pani otworzy oczy. Niech pani nie patrzy oczami władzy, niech pani patrzy oczami obywatela” – mówiła Marysia do Beaty Szydło ze sceny. Jeszcze tego samego wieczoru do protestu dołączyły kolejne dwie osoby.
Pierwsze uczucie – radość, że jednak udało się podjąć ten desperacki krok. Drugie – żal, że nie mogę tam być razem z nimi. Decyzję jednak podjąłem: wcześniej niż co roku wracam z Rybnika i dołączam do nich następnego dnia. Byłem jedną z tych osób na zebraniu w Borkach, które były zdecydowane. Teraz okazało się, że jest jeszcze jakaś nadzieja. Protestu głodowego zignorować przecież nie można. Przynajmniej tak nam się wydawało.
O 14:14 napisała do mnie Katrin, która dołączyła do protestu poprzedniego wieczoru: „Czekamy na Ciebie! Gdzie jesteś?” – pytała. „U Moniki, będę za pół godziny”. Dałem jej trzy słoiki tradycyjnej śląskiej potrawy świątecznej – moczki. Jeden był dla niej, dwa miały być przechowane na kilka dni dla innych osób. Ale już nigdy ich nie odebrałem. Monika to pierwsza osoba w gminie Dobrzeń Wielki, którą poznałem przy okazji protestów. Po ulewnej demonstracji pod elektrownią zaprosiła mnie do swojego domu, gdzie mogłem się osuszyć. Teraz poczęstowała mnie makówką – ostatnim posiłkiem na najbliższe 16 dni.
czytaj także
***
„No w końcu!”, wołała do mnie Katrin, kiedy z gitarą na plecach wchodziłem na scenę sali kinowej Gminnego Ośrodka Kultury. Tego wtorku o 15:00 nie dało się odczuć ani krzty dramaturgii czy patosu. Na scenie nie było jeszcze baneru „Protest głodowy”, nie było łóżek polowych, na których przeleżeliśmy te kilkaset godzin, nie było telewizora, na którym niemal każdego wieczoru sprawdzaliśmy, czy szkalują nas dziś w „Kurierze Opolskim” TVP3 Opole. Nasze żądanie było proste – wykreślenie jednego punktu z rozporządzenia rządu. Powoli uczyliśmy się, jakie mamy atuty i niestety dowiadywaliśmy się, jak bywamy naiwni.
Marysia, pytana o to, jak się czuje, często odpowiadała: „Głód fizyczny można znieść, ale głód psychiczny jest najgorszy”. Mieszkańcy i mieszkanki gminy wiedzieli o tym od początku. Już od pierwszego dnia gromadzili się setkami na sali kinowej. Odwiedzający przynosili nam wodę i soki. Było ich tyle, że po proteście wypełniliśmy nimi wszystkie półki w magazynie. Kiedy po roku debatowaliśmy w biurze Stowarzyszenia Obrony Samorządności „Na Swoim”, piliśmy jeszcze soki pomidorowe z tamtego czasu.
Rodziny, przyjaciele, znajomi, nieznajomi, mniej i bardziej zaangażowani – wszyscy przychodzili porozmawiać, popatrzeć, spotykać się, pomóc. Danusia niemal codziennie brała moje rzeczy do prania, Dominika przyniosła mi ciepłe laćki (kapcie) i sweter, w których chodzę do dziś, Łukasz kupił mi cały zestaw bielizny i dezodorant. Żadne dni nie oddawały lepiej hasła protestów: „Cała gmina zawsze razem!” – to był czas, w którym wszyscy byliśmy ze sobą naprawdę. Potrzebowaliśmy siebie. Swoich uśmiechów, żartów i wszystkiego, co pozwalałoby zapomnieć, po co tu jesteśmy. Wraz z dobrzeńskim zespołem muzyczno-tanecznym Ethno Drums, który jak co wtorek miał próbę w GOK, wyszedł nam radosny, całkowicie spontaniczny koncercik. Przy dźwiękach gitary i bębnów śpiewaliśmy Bella Ciao i La Lega. Do rytmu We Will Rock You improwizowaliśmy rymowane obelgi pod adresem prezydenta Wiśniewskiego, wojewody Czubaka i wiceministra Jakiego. To był w zasadzie pierwszy dzień jednej z najbardziej dramatycznych form protestu, a my bawiliśmy się jak na karnawale. Łudziliśmy się, że wcale nie upokorzono nas do tego stopnia, by wyniszczać swoje organizmy w obronie Małej Ojczyzny. Czy mogliśmy się zachowywać inaczej? Przecież zwariowalibyśmy. A poza tym, po prostu się lubimy.
Ten obraz nie pasował oczywiście do schematu, który uruchamia się przy słowach „protest głodowy”. Nie byliśmy wychudzeni, sini z bólu. I na tym właśnie skojarzeniu postanowiło zagrać TVP3 Opole. Telewizja szybko wyemitowała materiał, w którym zarzucono nam bycie jakimiś cyrkowcami, a nasz protest to jeden wielki happening – co to za protest, co to za poświęcenie, skoro oni świetnie się bawią i prawdopodobnie mają jeszcze alkohol (Mateusz trzymał butelkę wody za kurtką)? Od tego momentu już nigdy nie śmialiśmy się tak samo. A nawet jeśli, to z poczuciem, że nie powinniśmy, że nam nie wolno. Przecież musimy cierpieć. Może dzięki temu zwiększymy nasze szanse.
O ile materiały TVP3 Opole nas nie zaskoczyły, o tyle zainteresowanie mediów – już tak. Przez cały okres protestów przeciwko rozbiorowi Dobrzenia Wielkiego kluczową kwestią było przebicie się do mediów ogólnopolskich. To było karkołomne zadanie. Do czasu protestu głodowego, poza mało znaczącymi wyjątkami, boleśnie niewykonalne. Temat powiększenia Opola, tak bezprecedensowy w skali kraju, był zewsząd zbywany jako sprawa lokalna najmniejszego województwa w Polsce. Teraz to się zmieniło. Choć skala zainteresowania nie zbliżyła się nawet do rozgłosu, jaki uzyskał projekt Wielkiej Warszawy, to ogólnopolskie media odwiedzały nas dosyć regularnie. Artykuły w prasie, setki dla telewizji, kilka relacji na żywo. Nie musieliśmy głodować ani w katedrze, ani w Ratuszu – myliliśmy się. Całe szczęście, bo w tej niedoli przynajmniej mogliśmy brać prysznic.
Nikt z nas nie mógł mieć pojęcia, ile to wszystko potrwa. Mijały pierwsze dni, a nam wydawało się, że to już strasznie długo, że przecież skoro jesteśmy wizerunkowym problemem dla władzy, a zainteresowanie było znacznie większe niż wcześniej, to coś znaczącego już powinno się stać. Niestety w tym przypadku byliśmy bardzo naiwni. Czas sprzyjał jedynie „zdobieniu” sali kinowej coraz to nowszymi dekoracjami. Pojawiły się transparenty: „Nawet wolne zwierzęta żyją gdzie chcą” czy „Nie wyrzucajcie Polski z naszych serc” (w odpowiedzi na haniebne dezawuowanie nas na tle narodowościowym). Jedna z takich dekoracji z perspektywy czasu nabrała wielkiego znaczenia: na fragmencie kartonu ktoś skonstruował licznik, którym odmierzaliśmy godziny protestu. Co kilka godzin zmienialiśmy ręcznie wypisane kartki. Ten licznik stał się dla nas ważnym symbolem. Kiedy w październiku protest głodowy rozpoczęły rezydentki i rezydenci w Warszawie, pojechaliśmy go wręczyć protestującym jako nasz akt solidarności. Jak wielkie było nasze wzruszenie, gdy okazało się, że ten żałośnie prosty licznik, ten kawałek oklejonego kartonu przez cały czas był na pierwszym planie we wszystkich serwisach informacyjnych…
Kartki w liczniku wymieniane były coraz częściej. Czas mijał. Mieszkanki i mieszkańcy wpadli na pomysł akcji „Solidarni z głodującymi!”. Wszyscy popierający nas wrzucali swoje zdjęcia z hashtagami #popieramglodujacych i #calagminazawszerazem. Licząc na marketing wirusowy, mieliśmy nadzieję, że akcja zatoczy szerokie kręgi. Ta mobilizacja odbiła się głośnym echem, nawet jeśli tylko lokalnie. Jej wartość psychologiczna była dla nas bardzo duża. W najważniejszej sprawie wciąż jednak nie działo się nic. Pojawiały się pierwsze wątpliwości, czy to wszystko ma sens.
Pierwsza nadzieja nadeszła 29 grudnia. To dzień, w którym miało miejsce ostatnie posiedzenie rządu w 2017 r. Zmiana, której się domagaliśmy, jest do przeprowadzenia w kilka minut – z rozporządzenia o zmianie granic wystarczy wykreślić jeden z ponad dwudziestu punktów, zmieniających granice w całej Polsce – ten, który dotyczy gminy Dobrzeń Wielki. Można było o tym zdecydować na posiedzeniu rządu. Nadzieje wiązaliśmy z tym, że premierka Szydło nie wiedziała, jak została załatwiona sprawa na Opolszczyźnie, bo pod stołem przypchnął ją Patryk Jaki. Teraz, kiedy nasza sprawa stała się ogólnopolska, Beata Szydło musiała mieć tę wiedzę i mogła zdecydować po naszej myśli.
Choć twierdzenie to nie było pozbawione podstaw, czas pokazał, że byliśmy niesłychanie naiwni. Konferencji prasowej podsumowującej posiedzenie słuchaliśmy na żywo. Krzysiek trzymał komputer w rękach. Na sali był z nami Paweł Kukiz (który pochodzi z Łosiowa koło Opola) oraz opolska radna PO, Jolanta Kawecka. Byliśmy w kontakcie z mediami w Warszawie, Rafał telefonicznie naciskał, by zadać pytanie o głodówkę w Dobrzeniu Wielkim. Pytanie w końcu padło. Z napięciem czekaliśmy na odpowiedź.
„Proszę państwa, no decyzja zapadła” – zaczęło się źle. „Ja tylko proszę, jeżeli jest to możliwe, tych mieszkańców, którzy dzisiaj wyrażają swoje obawy, ażeby ze spokojem tę decyzję przyjęli”. Premierka Szydło dodała, że prezydent Opola zapewnił opiekę nad anektowanymi miejscowościami.
„A my się łudziliśmy, że ona o niczym nie wie” – rzucił załamany Rafał. Jęk zawodu. „Słuchajcie, nie wychodzimy stąd, dopóki ona tu nie przyjedzie” – mówiła Marysia. Wówczas głos zabrała radna Kawecka. Powiedziała, że miała nadzieję na inny scenariusz, ale skoro sami słyszeliśmy, że nic się nie zmieni, to lepiej by było, gdybyśmy zakończyli głodówkę, a w Opolu zostaniemy przywitani godnie. Wybuchła prawdziwa burza. „Ale my nie chcemy do Opola!”. W zasadzie trudno powiedzieć, po co radna do nas przyszła. Można się było spodziewać, że próbowała nabić kilka punktów Platformie Obywatelskiej, ale popisała się całkowitym brakiem wyczucia. Wybuchła kłótnia, kilka osób zaczęło płakać. Kawecka wdała się w dyskusję, w której od początku była skazana na porażkę – radne i radni PO zawsze głosowali przeciwko nam. Po kilkuminutowej kłótni w pewnym momencie Katrin rzuciła: „Niech pani stąd idzie!”. Radna pośpiesznie opuściła salę. Tych wydarzeń nie wytrzymała najstarsza z nas, ponadsiedemdziesięcioletnia Małgosia – ciśnienie skoczyło jej tak bardzo, że musieliśmy wezwać pogotowie.
Ustami Marysi wygłosiliśmy apel do premierki Szydło. Pierwsza nadzieja zgasła tak szybko, jak tylko się pojawiła.
***
Zwrot akcji nastąpił późnym wieczorem 30 grudnia. Odwiedzający nas rozeszli się już do domów, a ja rozmawiałem jeszcze z mężem Moniki, Mateuszem. Mój wzrok zwrócony był w stronę tylnego wejścia na salę, kiedy około 22:30 wyłonił się z niego Mirosław Pietrucha, wiceprezydent Opola. Zaraz za nim weszła ówczesna rzeczniczka Ratusza, Katarzyna Oborska-Marciniak. Zdębiałem, a serce natychmiast zaczęło bić szybciej. Czym prędzej pobiegłem na górę do gabinetu Gerarda, w którym dyrektor GOK-u siedział razem z Rafałem. „Pietrucha i Oborska przyjechali, schodźcie szybko!”. Gdy znaleźliśmy się ponownie na sali, okazało się, że jest też prezydent Opola, Arkadiusz Wiśniewski.
Tego spotkania nie zapomnimy nigdy. Oto przyjechała do nas Ratuszowa Trójca, która od ponad roku obrażała nas, a teraz zaczęła nam współczuć i rzekomo przyjmować nasze decyzje ze zrozumieniem. Głodujące i głodujący nie zgłębili tajników protokołu dyplomatycznego, byli za to niezwykle czuli na każdy fałsz związany ze sprawą podzielenia ich gminy. I na kilometr wyczuwali tę hipokryzję.
Prezydenci i rzeczniczka usiedli przed nami, plecami do pustej jeszcze publiczności. Umówiliśmy się, że niczego nie nagrywamy. Niemal od razu oświadczyli nam, że zmiana granic jest niemożliwa, lecz otwarci na dialog przyjechali spytać, jak mogą nam pomóc, byśmy w zamian zakończyli nasz protest. Ile pieniędzy potrzeba, by od nowego roku nie zamykać Gminnego Ośrodka Kultury? Jaka kwota zapewni funkcjonowanie gminy? Rozmawiajmy. Te pytania nie miały oczywiście sensu, bo w tej walce nigdy nie chodziło o same pieniądze, lecz głównie o integralność mieszkanek i mieszkańców. O jedność wszystkich miejscowości.
Emocje narastały bardzo szybko. Pierwszy był Marek (imię zmienione), który nie wiadomo skąd wbiegł na scenę i zaczął szarpać Wiśniewskiego. „Ty gnoju, zmarnowałeś mi 13 miesięcy życia!”, krzyknął z półpłaczem w oczach. Zamarłem. „Marek, przestań!” – ratowaliśmy sytuację, choć pewnie z chęcią zrobilibyśmy to samo, co on. Prezydent milczał.
Niemal od razu okazało się, że wśród rozmówców utworzyły się dwa obozy: kiedy jedni tonowali przekaz i uważali na słowa, drudzy nie patyczkowali się i wygarniali wszystko bez ogródek. Tymczasem za sprawą poczty pantoflowej sala kinowa GOK w kilkanaście minut wypełniła się mieszkankami i mieszkańcami gminy. Mimo że padały prośby o ciszę, sytuacja wymykała się spod kontroli. Rzeczniczka Oborska-Marciniak poprosiła, byśmy zamienili się miejscami, gdyż tyłem do publiczności ekipa z Ratusza zaczyna się czuć niepewnie. Prezydent Wiśniewski poprosił o możliwość wysłania SMS-a do żony, że „wszystko jest z nim w porządku”.
Na scenie obecna była Linda, jedna z koleżanek z gminy. Zwróciła się w stronę rzeczniczki: „I co, patrz teraz na mnie! Fajnie wyzywać nas od volksdeutschów, nie? Powiedz mi to teraz prosto w oczy! No, dawaj!”. Rzeczniczka odwróciła głowę i przez kilkadziesiąt sekund obie patrzyły na siebie. Trudno zapomnieć ten pełen napięcia moment, kiedy mieszkanka wygarnia rzeczniczce, że jest powodem całego zła na świecie, a ta, przestraszona, potrafi jedynie w milczeniu odwrócić wzrok.
Ludzi przybywało, a chaos narastał. Prezydent po cichu prosił o przejście do innego pomieszczenia, lecz kolektywnie postanowiono, że te rozmowy dotyczą wszystkich przybyłych mieszkanek i mieszkańców, więc włączamy mikrofon. Niechętny temu Wiśniewski zaczął powtarzać doskonale znane wszystkim slogany. Przy zdaniu: „To nie jest tak, że zabieramy wam ponad 60 proc. budżetu, bo zabieramy wam także zadania” sala już nie wytrzymała. Zaczęły się krzyki, kumulowany przez kilkanaście miesięcy gniew teraz znalazł swe ujście w pełni. Krzyczano: „Wypierdalaj, wypierdalaj!”, „Złodzieje! Złodzieje!”.
Doszło do paradoksalnej sytuacji, w której my, głodujący, musieliśmy bronić ludzi z Ratusza przed linczem. Dyrektor obiektu, Gerard, zasłaniający prezydenta ciałem, rzucił w jego stronę: „Lepiej im coś obiecaj, bo zaraz cię zabiją”. Kto był na tej sali, wie, że to nie był żart. Ostatnimi słowami Wiśniewskiego była obietnica, że jeszcze do nas wróci. Ale nie wrócił już nigdy.
Przed GOK stała policja. Kto ją wezwał tak szybko? Może SMS nie był do żony?
Była zimna, gwieździsta noc. W świetle księżyca przed budynkiem GOK zbudziły się demony. Migały dziesiątki postaci. Kopały w samochód, pluły w szybę i blokowały przejazd. Kiedy jeden z nich torował Wiśniewskiemu drogę do auta, ten powiedział mu „dziękuję” i podał dłoń. Joachim, ściskając ją, oznajmił: „I tak pana nie lubię”. Samochód, z pomocą policji, odjechał.
Ludzie poczuli siłę. Po raz pierwszy poczuli, że mają swoje zdanie i jakiś wpływ na wydarzenia. Ich największy wróg uciekł przed nimi w popłochu. „Teraz wiedzą, z kim mają do czynienia! Dobrze, że się boją, mają się nas bać!” – mówił mi Piotr. Początkowo byłem załamany. Usiadłem na stoliku przed salą kinową i patrzyłem przed siebie w jeden punkt. Pocieszyć mnie przyszła Julia, ale nie umiałem jej nic sensownego odpowiedzieć. „Wykorzystają to przeciwko nam. Powiedzą, że chcieli rozmawiać, ale z nami się nie da, więc już nikt nic nie zrobi. To koniec” – myślałem. Ale nie miałem racji. Wprawdzie rozmowy niczego nie przyniosły, lecz były koniecznym impulsem dla podniesienia morale. A przede wszystkim, teraz już nie dało się nas zignorować. Sprawa naszego protestu w końcu ruszyła do przodu. W niecały tydzień osiągnęliśmy więcej niż przez ostatnie 13 miesięcy.
Ta noc zmieniła wszystko. Piotr napisał nawet tekst na kartce, a Ela skomponowała melodię. Niestety kartka gdzieś się zgubiła, lecz pierwszą zwrotkę pamiętam bardzo dokładnie:
Balladę wam pragnę zanucić,
Cichutko, tak od niechcenia,
Balladę o tym, jak Wiśnia
wyjechał w piątek z Dobrzenia.
***
Kiedy sytuacja nabrała impetu, musieliśmy zdecydować, co dalej. Tak rozpoczęły się nasze regularne narady na górze budynku, w zamkniętej salce. O poranku przyjechał do nas biskup opolski, Andrzej Czaja, prosić, byśmy przerwali protest głodowy. Choć Kościół ma w Dobrzeniu Wielkim mocny autorytet, nikt nie miał wątpliwości, że biskup nas nie przekona. Po godzinie 14:00 wydaliśmy oświadczenie o następującej treści:
„My, głodujący, oświadczamy, że warunkiem zawieszenia protestu głodowego jest przyjazd do nas przedstawiciela rządu z deklaracją rozpoczęcia rozmów dotyczących rozwiązania zaistniałej sytuacji.”
Zastanawialiśmy się, czyjego przyjazdu powinniśmy żądać. Premierki Szydło? Ministra spraw wewnętrznych, Błaszczaka? Chodziło nam o kogoś, kto ma kompetencje do zmiany słynnego już rozporządzenia. Jeśli wymienimy konkretną osobę, to tracimy szanse na spotkanie z inną. W związku z tym zdecydowaliśmy się wezwać „przedstawiciela rządu”. Już wkrótce miało się okazać, jak wielki popełniliśmy błąd.
Tymczasem stawało się jasne, że Sylwestra nie spędzę w towarzystwie krakowskiego Razem i chóru rewolucyjnego, tak jak planowałem. Nie wybaczyłbym sobie rezygnacji z protestu, zwłaszcza w takim czasie. To było oczywiste. Jeden z tygodników o naszej nocy z 31 grudnia na 1 stycznia napisał: „Sylwester, jakiego nie było”. Z potrzeby serca mieszkanki i mieszkańcy gminy przyszli do GOK, by spędzić ostatni dzień w roku razem. To przecież nie było tylko zakończenie roku. To był koniec gminy w dotychczasowym kształcie. Już nic nie będzie takie, jak dawniej.
Tuż przed północą odśpiewaliśmy nieoficjalny hymn gminy. Józek kazał mi zmienić tonację w gitarze… To było najgorsze wykonanie, jakie dotąd słyszałem. Fałszowaliśmy jak jasna cholera. Kiedy wybiła północ, wielu z nas popłakało się. Pierwsza była Ania. W tej atmosferze, dla wielu zapewne najsmutniejszym Sylwestrze w życiu, złożyliśmy sobie życzenia. Nie minęło wiele czasu, gdy ludzie rozeszli się do domów, a my, głodujący, jeszcze sobie trochę pośpiewaliśmy. Tak właśnie weszliśmy w nowy rok – bez złudzeń, że będzie lepszy od poprzedniego.
Do tej pory trudno się było wyspać, bo zawsze coś się działo z samego rana. Jeśli nie przychodziły media, to odwiedzał nas biskup. Po Sylwestrze powiedziałem Januszowi: „No, to przynajmniej się w końcu wyśpimy. Nikt przecież nie przyjdzie do nas w nowy rok”. W sali nr 7 na górze, przy dźwięku telewizora i delikatnym pochrapywaniu Janusza, zasypiałem co noc na podłodze na materacu. Tym razem z wygodnym poczuciem, że będę mógł obudzić się, o której będę chciał.
Zbudzili nas koło 7:00. Gdy wyszedłem z pokoju, zmrużonymi od światła na korytarzu oczyma dostrzegłem dwie postaci: wysokiego, łysego mężczyznę i elegancką, pomalowaną kobietę w niebieskiej marynarce i na obcasach. Mówiąc im „dzień dobry”, starałem się zawrzeć w tych dwóch słowach całą nienawiść, jaka we mnie tkwiła, ale chyba średnio mi to wyszło.
Przyjechał wojewoda, Adrian Czubak. Nie, to nie żart. Jeśli władze Opola odwiedzają nas o 22:30, to wojewoda i jego zastępczyni, Violetta Porowska, piękni i schludni przyjeżdżają w nowy rok o 7:00 rano. Być może liczyli na to, że będziemy mieli kaca po szampańskiej zabawie sylwestrowej? Budynek GOK był zamknięty, więc zbudzili Gerarda klaksonem samochodowym.
„Zażądaliście spotkania z przedstawicielem rządu. No więc jesteśmy!” – to były pierwsze słowa Czubaka. Od tej chwili słowo „jestem” weszło do naszego wewnętrznego języka. Nagle zrozumieliśmy wszystko: wojewoda jest przedstawicielem rządu w terenie, lecz jednocześnie nie ma żadnych kompetencji, by zmienić punkt w rozporządzeniu. I tak wkopaliśmy się z naszym oświadczeniem. Na dodatek przyjechał już w nowym roku, by usytuować się w wygodnej pozycji: no cóż, rozporządzenie weszło już w życie.
W trakcie rozmów najostrzejszy był Romek. W pewnej chwili rzucił: „No to po co żeście przyjechali?”. W tym momencie wojewoda wstał i już prawie wyszedł – w końcu robił nam łaskę swoją obecnością i nikt nie będzie na niego krzyczał. Zimną krew zachował Janusz. Wynegocjowaliśmy, że nie będziemy niczego ustalać o 7:00 rano, a na propozycję rozmów odpowiemy do godziny 15:30. Przy wyjściu Porowska miała poprosić Gerarda o wspólne zdjęcie. Nie zgodził się.
W tym pośpiechu wydarzeń zyskaliśmy cenny czas na naradę. Kolejnego dnia odbyły się negocjacje, w których udział wzięła delegacja głodujących, wojewoda i biskup. Jak się później okazało, również prezydent Opola, a z naszej strony Rafał i Łukasz, którzy wprawdzie nie brali udziału w proteście głodowym, lecz byli czołowymi postaciami konfliktu i radnymi gminy Dobrzeń Wielki. Spotkanie miało się odbyć na neutralnym terenie. Wybrano więc opolską Kurię Diecezjalną.
Po kilkugodzinnych rozmowach wynegocjowano, że wojewoda jak najszybciej zwróci się do rządu z prośbą o spotkanie z nami i natychmiast poinformuje nas o tym, co ustalił.
W zamian z protestu wycofają się trzy osoby. Aby nie psuć atmosfery rozmów, na prezydencie Wiśniewskim wymuszono deklarację, że tablice z nazwami miejscowości anektowanymi do Opola nie będą jeszcze zdjęte. To obietnica, której nigdy nie dotrzymał. Z protestu wycofała się Katrin, Robert i Gerard, a dla nas nastał pełen napięcia i frustracji czas oczekiwania na wiadomość od wojewody.
***
Przez te 17 dni nie mogło zabraknąć wydarzeń, z których trudno się dziś nie śmiać. Nie da się bowiem zapomnieć ogarniającego cały budynek zapachu ryb, które ktoś z wielkim wyczuciem sytuacji smażył nad nami. Albo jednego z głodujących, który przed kamerą TVN24 oświadczył: „Jestem tego przeciw!”. Kolegę musieliśmy wyłączyć z naszego grona po dwóch dniach, bo chwalił się po cichu, że jadł rybę po grecku i pure. Z kolei do Józka podeszła pewna osoba i szczerze, w dobrej wierze powiedziała mu po cichu, że chce pomóc, więc wsadziła mu do kieszeni kawał szynki. Innym razem zaś przedstawiono nam prezentację medyczną o tym, jak wracać z protestu do normalnego życia – co jeść, czego nie jeść, przez jaki czas itd. Kiedy ograniczenia żywieniowe z każdym slajdem rosły, zadałem w końcu pytanie: „Proszę pana, to czym mam posmarować ten chleb?”. „Jaki chleb?” – usłyszałem w odpowiedzi.
Ale protest głodowy był także dużym rozczarowaniem – nie boję się tego powiedzieć. O ile lokalne mieszkanki i mieszkańcy oddali swe serce, by być razem z nami, o tyle na zewnątrz brak zrozumienia i victim blaming bywały naprawdę porażające. Przed przystąpieniem do protestu wydawało mi się, że jego forma mieści się w pewnym kanonie aksjologicznym. Spodziewałem się, że zwolennicy powiększenia Opola albo zamilkną, albo będą szczególnie uważać na słowa lub wykażą się choć minimalną empatią. Po roku od tamtych wydarzeń nie wiem, jak mogłem być tak naiwny. Poza życzeniem nam śmierci, deklaracjami „solidarnościowego” zamówienia pizzy czy ordynarnymi bluzgami, najtrudniejsze były chyba powtarzające się treści: „gdyby wybrali inną formę protestu, to bym ich poparł, ale to jest zwykły szantaż”. Gdyby wszystkie te osoby faktycznie nas wcześniej poparły, być może nie musielibyśmy się na ten „szantaż” w ogóle decydować.
czytaj także
3 stycznia w „Kurierze Opolskim” ukazał się kolejny materiał poświęcony powiększeniu Opola. Informował, że przez te trzy dni nie stało się nic nadzwyczajnego. Dni upływały normalnie. Redaktorzy znaleźli nawet przypadkowe osoby na ulicy, w tym mieszkankę zupełnie innej gminy, która przez Dobrzeń jedynie przejeżdża. Osoby te stwierdzały, że przecież nic się nie zmieniło, a w niektórych obszarach jest nawet lepiej. Mieszkańcy rzekomo chwalą sobie odśnieżanie anektowanych terenów. To był ważny punkt, gdyż odśnieżanie dróg w gminie cieszyło się bardzo dobrą reputacją – przy najmniejszych opadach od razu, od samego rana przyjeżdżały samochody, by ułatwić poruszanie się. Telewizja Jakiego zapomniała odnotować, że Czarnowąsy i Borki odśnieżono, ale stare dzielnice Opola były zasypane śniegiem, bo już zabrakło sprzętu. Innymi słowy – urządzono pokazówkę.
Tak więc zapowiadano tragedię, a przecież w trzy dni po powiększeniu Opola wszystko jest tak samo. Niesamowite! Dla nich może i było tak samo. Ale dla nas już wszystko było inne.
***
Wojewoda nie dawał znaku życia. Z mediów dowiedzieliśmy się, że minister Błaszczak został poinformowany, ale nie daje żadnej odpowiedzi. Wspólnie czuliśmy, że próbuje się nas wziąć na przeczekanie. Kiedy obecny przy rozmowach Łukasz skontaktował się telefonicznie z wojewodą i zasugerował mu, że głodujący czują się coraz gorzej, usłyszał: „Ja też się dziś jakoś źle czuję”. Tego było dosyć. Swój protest „odwiesił” Gerard, który w czasie przerwy zdążył zjeść talerz zupy. Do protestu „w związku z brakiem reakcji” dołączył również Łukasz.
Przez rok protestów mieszkanki i mieszkańcy zdążyli zdobyć rozmaite kontakty – z dziennikarzami, z lokalnymi politykami i posłami. Tą drogą udało się do nas sprowadzić Pawła Kukiza. Tym, co rzucało się szczególnie w oczy podczas jego wizyty, była łatwość, z jaką nawiązywał on kontakty z ludźmi. Kukiz nie miał żadnego problemu, by znaleźć wspólny język ani z radnymi, ani z najstarszą w naszym gronie Małgosią. Każda lewicowa działaczka i działacz powinni byli zobaczyć, jak to się robi. Kukiz obiecał pomoc – miał zadzwonić do ministra Błaszczaka i wspomnieć Kaczyńskiemu o naszej sprawie podczas spotkania z nim na Nowogrodzkiej. W trakcie narady w salce na górze przekonywał nas, jak absurdalne jest oskarżanie jego ruchu o konszachty z PiS-em.
Kukiz, razem ze swoim opolskim posłem, Pawłem Grabowskim, obiecali pomoc w sprawie wojewody. Do kolejnego spotkania doszło więc 5 stycznia. Tym razem wziął w nim udział również Kukiz, jako obserwator.
Nauczeni niespełnionymi deklaracjami, tym razem postawiliśmy jasne żądanie: zawiesimy protest tylko i wyłącznie wtedy, gdy dostaniemy potwierdzoną na piśmie obietnicę spotkania albo z premierką Szydło albo z ministrem Błaszczakiem. Wszystkie oświadczenia szły przez moją korektę. Teraz napisaliśmy:
„Prosimy Panią Premier Beatę Szydło lub Ministra MSWiA Mariusza Błaszczaka o niezwłoczne wyznaczenie daty spotkania (nie później niż 12 stycznia 2017) w miejscu wyznaczonym przez Panią Premier lub Pana Ministra”.
Mało kto zdaje sobie dziś sprawę, że poszliśmy na duże ustępstwo. Protest głodowy rozpoczęliśmy z postulatem wykreślenia z rozporządzenia punktu dotyczącego zmiany granic gminy Dobrzeń Wielki. Teraz prosiliśmy już tylko o spotkanie, o wysłuchanie nas i przedstawienie naszych racji. Postać ministra Błaszczaka wzbudzała szczególne opory. Wielokrotnie sugerowano nam spotkanie z wiceministrem Sebastianem Chwałkiem. Wiedząc jednak, że to człowiek Jakiego, konsekwentnie odmawialiśmy. Już mieliśmy z nim do czynienia i wiedzieliśmy, czego moglibyśmy się spodziewać.
„Każda z głodujących osób straciła już między 5 a 6 kilogramów”
czytaj także
Wspomnienie Patryka Jakiego nieprzypadkowo pojawia się w tej relacji na dość późnym etapie. Choć Jaki ogłosił się ojcem projektu powiększenia Opola i załatwił całą sprawę na szczeblu rządowym, od rozpoczęcia protestu głodowego zamilkł. Kiedy władze Opola pełne hipokryzji wyrażały zrozumienie i współczucie, Jaki raczej stronił od komentarzy. Do wiceministra dodzwonił się Łukasz. Polityk zaprosił nas na spotkanie do Warszawy. Nawet łaskawie opłaci nam transport. Podziękowaliśmy. Łukasz rozmawiał również z biskupem, który przekazał nam informację, że Elżbieta Witek, szefowa gabinetu politycznego premierki Szydło, nie rozumie, dlaczego nie chcemy spotkać się z wiceministrem Chwałkiem. Choć z telefonów tych wynikało raczej niewiele, to przynajmniej zyskaliśmy pewność, że informacja na nasz temat dotarła na najwyższe szczeble rządowe.
Mierząc nasze siły, wyznaczyliśmy sobie datę 12 stycznia. A jeśli znów nas zignorują albo wezmą na przeczekanie, to co dalej? Naprawdę nie wiedzieliśmy. Nie mieliśmy na to żadnego scenariusza. Po prostu nie mieściło nam się w głowie, że ktoś może nas tak bezceremonialnie olać. W związku z tym nie czekaliśmy biernie, lecz dalej robiliśmy wszystko, by zwrócić na siebie uwagę. Postanowiliśmy zaostrzyć formę protestu: od tej pory rezygnujemy z soków i pijemy już tylko wodę. Rozpoczął się kolejny impas.
***
Odwiedzało nas wielu dziennikarzy i dziennikarek ogólnopolskich mediów. Jedna wizyta była jednak szczególna – przyjechał do nas pan z Dużego Formatu. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać i doszliśmy do tego, że jestem członkiem Partii Razem, okazało się, że pan zaczął mnie kojarzyć. Po chwili, od słowa do słowa, rzecz stawała się jasna: to Piotr Wójcik, który kręcił relację naszego partyjnego protestu pod Kancelarią Prezesa Rady Ministrów dziewięć miesięcy wcześniej, w marcu 2016 r. Pan Wójcik kojarzył mnie, bo w tym materiale wypowiadałem ostatnie słowa.
Relacja Dużego Formatu ukazała się 9 stycznia. Kiedy nie musiałem być obecny na sali kinowej, wymykałem się na górę do sali nr 7, by oglądać ten materiał i płakać po cichu, gdy pojawiają się słowa „Wysłuchajcie nas”, a w tle śpiewamy: „Tu jest nasze miejsce”. Do dziś łzy cisną mi się do oczu. Ten materiał również kończą moje słowa.
Bacznie obserwowaliśmy wszystkie media. Nie mieliśmy szczęścia, bo trwał kryzys sejmowy, więc przebicie się z naszym tematem było znacznie trudniejsze. Był jednak plus tej sytuacji. 9 stycznia przyjechał do nas Grzegorz Schetyna. To był czas, w którym wszyscy oczekiwali komentarza przewodniczącego PO na temat tego, że jako jedyny nie przyjdzie on na spotkanie mediacyjne, na które całą opozycję zaprosił Stanisław Karczewski. W związku z tym do Gminnego Ośrodka Kultury zjechały wszystkie możliwe media. Doszło wówczas do dziennikarskiej schizofrenii: Schetyna przez dobrych kilkanaście minut mówił o sytuacji w Dobrzeniu Wielkim, po czym młoda dziennikarka z mikrofonem TVN w ręce zadała tylko jedno pytanie – bo po to najwyraźniej przyjechała: dlaczego nie przyjdzie pan na spotkanie do Karczewskiego? Cała konferencja była transmitowana na żywo, tysiące ludzi słuchały przewodniczącego PO, który tłumaczył naszą sytuację, a na żółtym pasku – nic. Tylko o spotkaniu z Karczewskim, choć temat ten poruszony był może przez minutę. Ta nierównomiernie dzielona uwaga między Warszawą a peryferiami w naszym kontekście była bardzo dotkliwa.
Jedna kwestia wymaga doprecyzowania: jak to możliwe, że mieszkanki i mieszkańcy chwytali się PO, która w Radzie Miasta zawsze głosowała przeciwko nim? Czy byli oni zwolennikami PO, Partii Razem czy którejś z opcji politycznych? Odpowiedź jest prosta: chwytali się brzytwy. Kiedy Schetyna powiedział nam w salce na górze, że „nie przyjechał tu robić polityki, nie o politykę tu chodzi”, to raczej nikogo tym nie przekonał. Chodziło tylko i wyłącznie o rozgłos, o presję na rząd. W tym samym celu przyjęliśmy wcześniej Mateusza Kijowskiego, który wpadł do nas w drodze na spotkanie w Namysłowie. Ówczesny lider KOD zawitał może na 15 minut. Zdesperowani głodujący opowiadali mu o wszystkim, co ich spotkało, na co Kijowski odpowiadał jedynie potakiwaniem głową: „tak, to rzeczywiście straszne”. Gwiazdorsko rozchylił marynarkę, by pokazać nam, że ubrał koszulkę „Cała gmina zawsze razem!”, i odjechał.
Wizyta Schetyny nie była jednak daremna. Tego samego dnia, 9 stycznia, miały miejsca dwa wydarzenia, z których jedno było przełomowe. Biuro prasowe MSWiA wydało komunikat, w którym stwierdzono, iż Mariusz Błaszczak jest na bieżąco informowany o sytuacji na Opolszczyźnie, a decyzja o poszerzeniu Opola jest dobra dla całego regionu. Te słowa podcięły nam skrzydła, ale w tym momencie apelowaliśmy już tylko o spotkanie, więc komunikat nie wpłynął w żaden sposób na nasze działania. I wtedy, w godzinach wieczornych, zawitał u nas niespodziewany gość.
Była niska, filigranowa, miała rozpuszczone blond włosy. W salce na górze powiedziała nam, że widzi, jak bardzo się męczymy, a nie mając jasnej strategii, nasze poświęcenie pójdzie na marne. Jest zawodową mediatorką i chętnie zajmie się tą sprawą za symboliczne wynagrodzenie. Nazywa się Aneta Gibek-Wiśniewska i mieszka w anektowanych do Opola Czarnowąsach. Jeśli zdecydujemy się jej zaufać i skorzystać z jej usług, zrobi wszystko, by doprowadzić do spotkania z ministrem Błaszczakiem. Porozmawia ze stronami, wyśle potrzebne pisma, skontaktuje się z kim trzeba. To wszystko pod sformalizowaną postacią oficjalnej mediatorki, co zwiększa nasze szanse.
Skąd się wzięła? Czy możemy jej zaufać? Może jest przez kogoś podstawiona? Z naszej strony to nie była paranoja. Nasze telefony naprawdę były podsłuchiwane. Nazwisko mediatorki wprawdzie nie kojarzyło się zbyt dobrze, ale przyprowadził ją do nas Marek Kinder – radny Czarnowąsów, prezes Ochotniczej Straży Pożarnej. A kiedy mówiła, że nie mamy jasnej strategii i nasze działania są chaotyczne, trudno było jej odmówić racji. Potrzebowaliśmy pomocy, a jeśli ona mogła nam ją dać, mieliśmy niewiele do stracenia.
Już następnego dnia mediatorka gościła w lokalnych mediach. Kiedy przyjechała do nas, powiedziała nam, że druga strona była pełna zdziwienia i nieufności, ale ostatecznie udało się ją przekonać do współpracy. Skarżyła się, że nasi przeciwnicy nie bardzo rozumieli, czym jest mediacja, skoro podeszli do tematu podejrzliwie, podczas gdy celem mediacji jest właśnie budowa wzajemnego zaufania. Pani Gibek-Wiśniewska obiecała w następnej kolejności skontaktować się przedstawicielami ministerstwa. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku.
I było. Przyszedł dzień 11 stycznia. Partia Razem wypuściła w mediach społecznościowych film, w którym w sali nr 7, z flagą Dobrzenia Wielkiego w tle, w koszulce „Cała gmina zawsze razem!” proszę Beatę Szydło o spotkanie z nami. W rękach miałem imienny bilet, kupiony specjalnie dla premierki. To nagranie rozeszło się bardzo szeroko, ale, jak się okazuje, nie było ono konieczne. Mediatorka przekazała nam informację, że ma otrzymać z ministerstwa dokument, w którym minister Błaszczak wyznacza datę i miejsce spotkania z nami. Wszystko więc wskazywało na to, że jeszcze dziś, po 17 dniach, będziemy mogli zawiesić protest głodowy.
O 16:00 mediatorka otrzymała oficjalne pismo z ministerstwa:
„W nawiązaniu do oświadczenia osób głodujących w Dobrzeniu Wielkim z dnia 5 stycznia 2017 r., zawierającego między innymi deklarację zawieszenia protestu głodowego, oraz do Pani oświadczenia z dnia 11 stycznia 2017 r. uprzejmie informuję, że reprezentację osób głodujących zapraszam na spotkanie z panem Mariuszem Błaszczakiem, ministrem spraw wewnętrznych i administracji, w dniu 16 stycznia 2017 r. o godzinie 12:00 w siedzibie Centrum Partnerstwa Społecznego «Dialog» przy ul. Limanowskiego 23 w Warszawie.”
Na zegarze widniała kartka wskazująca 370. godzinę protestu. Stało się. Do dziś zastanawiamy się, jak to możliwe, że mediatorka załatwiła to wszystko w dwa dni, skoro nas ignorowano ponad dwa tygodnie. Ale stało się. Mogliśmy pójść do domu. Tę bitwę wygraliśmy.
Klimatu oficjalnej uroczystości zakończenia protestu głodowego nie sposób oddać słowami. Można ją zobaczyć w całości.
***
Na usta zapewne ciśnie się wiele pytań. Jednym z tych, które często nam zadawano, zwykle po cichu, było to, czy nie podjadaliśmy czegoś na boku. Przecież mogliśmy i nikt by się nie zorientował. Czy byliśmy uczciwi?
Tak, byliśmy. Niczego nie podjadaliśmy i bardzo uważaliśmy, by na stole przed sceną nie było zbyt dużo darów od mieszkanek i mieszkańców. Chowaliśmy je albo za sceną, albo w magazynie. Prawdą natomiast jest również to, że po zaostrzeniu protestu nie zawsze piliśmy tylko wodę. Zaostrzyliśmy protest, ale nie w stu procentach.
Jak się czuliśmy? Głód naprawdę nie był wielkim problemem. Momenty, w których miałem ochotę na pizzę, przychodziły zazwyczaj przed snem, w sali nr 7. Ale nie wspominam ich jako szczególnie trudnych. Spodziewałem się, że najgorsze będą pierwsze dni, pierwsza ochota na posiłek, ale dzięki tworzeniu wspomnianej na początku ułudy, chyba skutecznie udało mi się o niej zapomnieć. Nikt z głodujących nie skarżył się szczególnie na apetyt. O ile mi wiadomo, nikt z nas nie przygotowywał swojego organizmu do tej zmiany, a prawdopodobnie szybko przyzwyczaił się do braku jedzenia. Byliśmy pod stałą opieką medyczną – co dwa dni przyjeżdżali lekarze, którzy mierzyli nam ciśnienie, badali zawartość cukru we krwi i dawali porady: pić dużo słodkich napojów, a do herbaty dawać dużo cukru.
To, że znieśliśmy głód bez katorgi, nie może jednak przysłaniać dramatu całej sytuacji. Karetka przyjeżdżała do nas sześć razy. Poza tym znacznie gorzej było pod względem psychicznym. Frustracja nieraz sięgała zenitu. Poczucie, że narażamy swe zdrowie i życie, a rząd, który wyniósł na sztandary słuchanie zwykłych ludzi, nas ignoruje, było upokarzające. Nienawiść, którą wylewało w naszą stronę wielu ludzi z zewnątrz, nie przeszła całkowicie obok nas. Kłamliwe relacje TVP3 Opole były frustrujące do szpiku kości. Ofiarami nagonki stali się Rafał i Łukasz. Tego wszystkiego być może nie było po nas widać (bo też o to się staraliśmy), ale przecież nie staliśmy się nagle pozbawieni uczuć. To dlatego, gdy powtarzaliśmy, jak ważna jest dla nas obecność mieszkanek i mieszkańców oraz ich dobre słowo, nie sililiśmy się na kurtuazję. Tak było naprawdę. I za to będziemy im dozgonnie wdzięczni.
Z perspektywy czasu narzuca się pytanie: czy było nam to w ogóle potrzebne? Mediacje ostatecznie skończyły się farsą, mediatorka nie pobrała „symbolicznego wynagrodzenia”, lecz pokaźną kwotę, miejscowości zostały anektowane do Opola, a gmina od stycznia 2017 r. funkcjonuje w okrojonych granicach (i nie jest dziś samodzielna finansowo). 9 kwietnia zostaliśmy zmuszeni wznowić protest, który w cztery osoby prowadziliśmy przez ponad 200 godzin.
czytaj także
Czy nasze poświęcenie i utrata zdrowia miały jakiś sens? Nie ma tu jednoznacznej odpowiedzi. Wymęczyliśmy nasze organizmy, a nie wywalczyliśmy tego, o co nam chodziło. Jednak w odhumanizowanym procesie powiększenia Opola to właśnie w tych krótkich momentach to my byliśmy podmiotem i dyktowaliśmy warunki. Jeśli na co dzień brakuje nam solidarności, to przekonaliśmy się na własnej skórze, że są takie chwile, w których działa ona niemal bezwarunkowo. Ich znaczenie trudno przecenić. Czuliśmy to za każdym razem, gdy ktoś wręczał nam obraz, autorski tomik poezji, a niejaka pani Magda z Warszawy zamówiła dla nas kwiaty, pisząc w liściku: „Wytrwajcie!”.
W tych dniach solidarność wygrała ze złodziejstwem, a serdeczność z arogancją.
***
W proteście brały udział różne osoby. Z początkowej szóstki bez żadnej przerwy do samego końca głodowali Marysia i Janusz. Gerard miał krótką przerwę, by utrzymać kompromis wypracowany z wojewodą. Józek pod sam koniec, po drugiej wizycie w szpitalu, musiał zrezygnować. Ja dołączyłem po kilkunastu godzinach od rozpoczęcia i wytrwałem do końca. Krysia była z nami prawie od początku i również pozostała z nami do końca. Romek negocjował swój udział z rodziną, aż przekonał ją, by dołączyć – również pozostał z nami do 11 stycznia. Łukasz dołączył po nowym roku, kiedy okazało się, że jesteśmy ignorowani przez wojewodę. Przez długi czas byli z nami także Artur i Małgorzata. Przez kilka dni głodowała z nami Katrin, Andrzej, Robert, Krzysiek, Henryk, Ania, Renata. W grupie inicjatorów był również Mateusz. Większość z tych osób podpisała się na protestacyjnej koszulce, która wisi dziś w gabinecie dyrektora Gminnego Ośrodka Kultury.
czytaj także
Każda i każdy z nas miał swoją historię. Ania zostawiła pod opieką męża dwójkę małych dzieci. Małgorzata, najstarsza w naszym gronie, miała problemy z ciśnieniem, ale bez żadnych wątpliwości wracała do nas po wizytach w szpitalu. Marysia musiała dogadywać się ze swoim pracodawcą i wykorzystała większą część przysługującego jej urlopu, podobnie jak Romek. Żona Łukasza miała problemy ze snem i bardzo ponure wizje. Rodzina Janusza naciskała mocno, by tata wrócił już do domu. Ja wymknąłem się z domu i dołączyłem w tajemnicy, a później dostałem solidny ochrzan pt. „skończcie to już”. Renata nie jadła, lecz przeniosła swoją pracę w biurze na salę kinową.
Żadne więzi nie trwają wiecznie. Część z nas zaprzyjaźniła się, innych łączy dobre koleżeństwo, są również osoby, które szanują się, choć nie pałają do siebie wielką sympatią. W tych dniach naprawdę byliśmy dla siebie jak rodzina. Poznawaliśmy nasze życia, poglądy, wszystkie siły i słabości. Na drewnianym podeście sali kinowej i na łóżku polowym zrozumieliśmy, że lepszy świat nie przychodzi do nas z nieba, lecz samemu trzeba o niego walczyć. I choć nie osiągnęliśmy zamierzonego celu, to byliśmy, jesteśmy i zawsze będziemy dumni z tego, co wtedy zrobiliśmy.