Czy rozumiecie, dlaczego jest dla mnie bohaterem?
Pewnego dnia, będąc w stanie Iowa, poznałem dżentelmena, który tam mieszkał. Jeśli mam być szczery, to używam tu określenia „dżentelmen” wyłącznie z grzeczności, gdyż z całą pewnością nie tak go wówczas postrzegałem. Był właścicielem i zarządcą czegoś, co określał jako „produkcja trzody chlewnej”. Ja natomiast, ze swojej perspektywy, określiłbym to raczej jako „Auschwitz dla świń”.
Warunki były okrutne. Świnie były stłoczone w klatkach jedynie nieco większych od ich ciał. Klatki były poustawiane rzędami, jedna na drugiej, na wysokość trzech pięter. Na dole miały metalowe ruszta, przez które odchody zwierząt z górnego i środkowego piętra spadały na zwierzęta, które były na dole. Wspomniany właściciel tego koszmaru ważył, jestem tego pewien, ponad sto kilogramów. Co jednak było bardziej niezwykłe w jego wyglądzie, to że wydawało się, że zbudowany był z betonu. Jego ruchy miały płynność i grację betonowej ściany.
Jakby tego było mało, to, co mówił, zdawało się składać głównie z burknięć, z których wiele brzmiało dla mnie tak samo i z których żadne nie było przyjemne dla ucha. Patrząc, jak sztywne były jego ruchy i oceniając ogólne wrażenie, jakie sprawiała jego postać, pomyślałem – dość błyskotliwie, jak sądziłem – że nie było to spowodowane jedynie tym, że akurat tego ranka nie miał czasu na dokończenie codziennej praktyki jogi.
Nie miałem jednak zamiaru wyjawiać mu swojej opinii o nim czy też o jego hodowli, gdyż odwiedzałem rzeźnie i obory incognito, by dowiedzieć się jak najwięcej o współczesnych metodach hodowli zwierząt na mięso. Na zderzaku mojego samochodu nie było żadnej naklejki, a moje ubranie i fryzura zostały celowo dobrane tak, by nie zdradzały, że moje poglądy mogą różnić się od tych, które były powszechne w okolicy. Powiedziałem farmerowi, że prowadzę badania na temat hodowli zwierząt, i zapytałem, czy mógłby poświęcić mi kilka minut, bym mógł skorzystać z jego wiedzy. W odpowiedzi wyburczał kilka słów, których co prawda nie zdołałem rozszyfrować, domyśliłem się jednak, że mogę zadać mu kilka pytań oraz że oprowadzi mnie po chlewni.
Nie podobała mi się ta sytuacja i moje odczucia nie uległy zmianie, gdy weszliśmy do jednego z budynków, w których trzymał świnie. Wchodząc tam, natychmiast doznałem uczucia, które mogę opisać jedynie jako nagłą i całkowitą utratę węchu. Powietrze było przesiąknięte nieprawdopodobnym odorem amoniaku, siarkowodoru i innych trujących gazów, które wydzielały odchody zwierząt. Wyglądało na to, że gromadziły się wewnątrz tego budynku zdecydowanie zbyt długo. Smród przyprawiał mnie o mdłości i zastanawiałem się, jak odczuwają go stłoczone tam zwierzęta. Zapach odbierany jest przez komórki sitowe. Świnie, podobnie jak psy, mają ich w swoich nozdrzach blisko dwieście razy więcej niż ludzie. W swoim naturalnym środowisku świnie potrafią wyczuć, ryjąc w ziemi, zapach jadalnych korzeni, które znajdują się pod jej powierzchnią.
Świnie nie zabrudzą swoich legowisk, jeżeli tylko mają taką możliwość, gdyż, pomimo reputacji, jaką się im niesprawiedliwie przypisuje, są to dość czyste zwierzęta. Te świnie nie miały jednak kontaktu z ziemią, a ich nosy dręczył nieustanny odór ich własnej uryny i odchodów, zwielokrotniony tysiąckrotnie przez odchody innych świń, które miały nieszczęście być zamknięte w klatkach w tej chlewni.
Byłem tam jedynie kilka minut, jednak im dłużej tam przebywałem, tym bardziej rozpaczliwie chciałem wyjść na zewnątrz.
Świnie natomiast były tam uwięzione – ledwo zdolne do tego, by uczynić krok, zmuszone wytrzymywać ten smród, niemal całkowicie unieruchomione. 24 godziny dziennie, 7 dni w tygodniu, bez żadnych przerw i, zapewniam was, bez wakacji.
Muszę przyznać, że człowiek, który prowadził to miejsce, uprzejmie odpowiadał na moje pytania, dotyczące głównie lekarstw, jakie stosuje się często w przemysłowej hodowli świń. Pomimo tego jednak mój stosunek do niego, jak również do jego farmy, nie stał się ani trochę bardziej pozytywny. Nie pomogło też, gdy w odpowiedzi na szczególnie głośny pisk jednej ze świń kopnął nagle ostrzegawczo w klatkę; po budynku rozniósł się głośny dźwięk, powodujący kwiczenie wielu świń.
Było mi coraz trudniej ukryć, co sądziłem o tym wszystkim, i przemknęło mi przez myśl, by powiedzieć mu, jak oceniam warunki, w jakich trzyma zwierzęta. Zaraz jednak z tego zrezygnowałem. Było oczywiste, że był to człowiek, z którym wchodzenie w dyskusję nie miało sensu.
Po mniej więcej piętnastu minutach miałem już dość i zbierałem się do wyjścia. Byłem pewien, że jest zadowolony, że za chwilę będzie mógł się mnie pozbyć. Jednak wówczas wydarzyło się coś, co zmieniło moje życie na zawsze i, jak się później okazało, również jego.
Najpierw pojawiła się jego żona, która wyszła z domu i serdecznie poprosiła, abym został na obiad. Na twarzy farmera pojawił się grymas, jednak z poczuciem obowiązku zwrócił się do mnie i oświadczył: „Małżonka chciałaby, aby został pan na obiad”. Zawsze mówił o niej per „małżonka”. Wywnioskowałem z tego, że najwyraźniej nie był na bieżąco z aktualną myślą feministyczną w tym kraju.
Nie wiem, czy mieliście kiedyś okazję zrobić coś, choć nie mieliście najmniejszego pojęcia dlaczego. Bo po dziś dzień nie potrafiłbym wyjaśnić, co skłoniło mnie, by odpowiedzieć: „Dziękuję, będzie mi bardzo miło”. Zostałem na obiad, choć nie zjadłem wieprzowiny, którą podano. W ramach wymówki powiedziałem, że lekarz martwił się o poziom mojego cholesterolu. Nie przyznałem się, że jestem wegetarianinem, ani też, że poziom mojego cholesterolu wynosił 125. Starałem się być uprzejmym gościem i odpowiednio się zachowywać. Nie chciałem powiedzieć czegokolwiek, co mogłoby doprowadzić do sprzeczki. Para gospodarzy (oraz ich dwoje synów, którzy również siedzieli przy stole) odnosiła się do mnie życzliwie, podając mi jedzenie i tak dalej, i zaczęło powoli do mnie dochodzić, że pomijając całą resztę, mogli być, na swój sposób, porządnymi ludźmi. Zadałem sobie pytanie, czy gdyby byli przejazdem w moim mieście i spotkałbym ich przez przypadek, to czy ja bym zaprosił ich na obiad. Wiedziałem, że raczej nie. Niemal na pewno nie. Tymczasem siedziałem u nich na obiedzie, a oni starali się być wobec mnie tak gościnni, jak tylko potrafili. Musiałem to przyznać. Choć nie mogłem znieść tego, jak traktował świnie, to jednak ten farmer nie był reinkarnacją Adolfa Hitlera. Przynajmniej nie w tamtej chwili.
Oczywiście, zdawałem sobie sprawę, że gdybym tylko poruszył bardziej drażliwy temat, bez wątpienia skończyłoby się to wielką kłótnią. Starałem się więc, aby rozmowa przebiegała łagodnie, bez wstrząsów. Oni chyba również się o to starali, gdyż poruszane przez nas tematy były całkowicie płytkie. Rozmawialiśmy o pogodzie, o rozgrywkach Małej Ligii, w której brało udział ich dwóch synów, a potem o tym, jak pogoda wpłynie na rozgrywki. Utrzymywanie powierzchownego charakteru rozmowy szło nam całkiem dobrze i trzymaliśmy się z dala od jakichkolwiek kwestii, które mogłyby spowodować konflikt. A przynajmniej tak mi się wydawało. Gdyż nagle, zupełnie nieoczekiwanie, farmer wskazał na mnie groźnie palcem i warknął do mnie w taki sposób, że się przestraszyłem:
– Czasem chciałbym, żebyście wy wszyscy, obrońcy praw zwierząt, po prostu zdechli.
Skąd mógł wiedzieć, że mam jakikolwiek związek z prawami zwierząt, nigdy się nie dowiem – starałem się unikać tego tematu jak tylko mogłem – ale mój żołądek natychmiast zacisnął się w supeł. Co gorsza, w tej samej chwili jego obaj synowie zerwali się od stołu i ulotnili z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Następnie włączyli głośno telewizor, by, jak zakładałem, zagłuszyć to, co miało się za chwilę rozegrać. Żona chwyciła nerwowo kilka naczyń i zniknęła w kuchni. Gdy patrzyłem, jak zamykają się za nią drzwi i gdy usłyszałem dźwięk wody płynącej w zlewie, poczułem się, jakbym tonął. Nie miałem żadnych wątpliwości: zostawili mnie z nim samego.
Byłem przerażony. W tych okolicznościach jakikolwiek błędny ruch mógłby zakończyć się katastrofą. Próbowałem wziąć się w garść. Starałem się odzyskać choćby pozory wewnętrznego spokoju, obserwując swój oddech, jednak nie udawało mi się to z bardzo prostego powodu. Nie było czego obserwować.
– Co takiego mówią, że aż tak pana to martwi? – zapytałem w końcu, wymawiając słowa ostrożnie i wyraźnie, próbując ukryć swoje przerażenie. Ze wszystkich sił starałem się zdystansować od ruchu obrońców praw zwierząt, którego najwyraźniej nie był entuzjastą.
– Oskarżają, że źle traktuję swoje zwierzęta – warknął.
– Dlaczego mieliby tak twierdzić? – zapytałem, doskonale zdając sobie sprawę dlaczego. Myślałem jednak wówczas wyłącznie o tym, by przetrwać. Ku memu zaskoczeniu jego odpowiedź okazała się całkiem konkretna, pomimo że przemawiała przez niego złość. Powiedział mi dokładnie, co obrońcy praw zwierząt sądzą o przemysłowym chowie zwierząt, takim jak u niego, a także dlaczego się temu sprzeciwiają. Następnie, nie robiąc przerwy, rozpoczął tyradę na temat tego, jak bardzo nie podoba mu się, że ktoś mówi mu, że jest okrutny, choć nie ma pojęcia o tym biznesie, i że lepiej byłoby, gdyby zajął się swoimi sprawami.
Gdy mówił, węzeł w moim żołądku zaczął się rozluźniać. Stało się jasne – co bardzo mnie ucieszyło – że nie chciał mnie skrzywdzić, a jedynie dawał ujście swojej frustracji. Po części wynikała ona z tego, że choć nie podobały mu się niektóre z rzeczy, jakie robił zwierzętom – trzymanie ich w małych klatkach, używanie wielu lekarstw czy odbieranie młodych matkom tak szybko po porodzie – nie widział innego wyjścia. Gdyby zaniechał tych metod, nie mógłby konkurować z innymi farmerami, co postawiłoby go w trudnej sytuacji ekonomicznej. Tak się to dziś robi – powiedział mi – i on również musiał tak to robić. Nie podobało mu się to, a jeszcze bardziej nie podobało mu się, że jest obwiniany o to, co musi robić, by wykarmić swoją rodzinę.
Tak się akurat złożyło, że tydzień temu odwiedziłem chlewnię znacznie większą od jego. Jak się tam dowiedziałem, częścią strategii biznesowej jej właścicieli było usunięcie z rynku ludzi takich jak on, poprzez zastosowanie w pełni zmechanizowanej, masowej produkcji, tak by mali farmerzy przestali być konkurencyjni. Potwierdzało się więc to, co mi teraz mówił. Niemal wbrew sobie zacząłem rozumieć pułapkę, w jakiej się znalazł. Byłem w jego domu, gdyż on i jego żona mnie do niego zaprosili; gdy rozzejrzałem się wokół, stało się oczywiste, że nie było im łatwo związać koniec z końcem. Ich rzeczy były zniszczone. Była to rodzina żyjąca na krawędzi. Wyglądało na to, że hodowla świń była jedynym sposobem, jaki ten farmer znał, by się utrzymać. I robił to, choć ani trochę nie podobał mu się kierunek, w jakim zmierzała ta branża. Momentami, gdy opowiadał mi o tym, jak bardzo nienawidzi współczesnych metod hodowli świń, przypominał mi tych samych obrońców praw zwierząt, którym jeszcze kilka minut temu życzył śmierci.
Zaczynałem odczuwać pewien szacunek do człowieka, którego wcześniej oceniłem tak surowo. Była w nim przyzwoitość. Było w nim coś, co sprawiało, że chciał czynić dobro. I im bardziej zaczynałem wyczuwać w nim dobro, tym bardziej zastanawiałem się, jak to możliwe, że traktuje swoje świnie w ten sposób. Wkrótce miałem się dowiedzieć, jak do tego doszło…
Rozmowa trwa, gdy nagle widzę na jego twarzy zatroskanie. Pochyla się, trzymając głowę w rękach. Wygląda na załamanego. Wygląda na to, że stało się coś strasznego. Miał atak serca? Wylew? Jest mi trudno oddychać i jasno myśleć.
– Co się dzieje? – pytam.
Mija dłuższa chwila, zanim odpowiada. Czuję ulgę, że jest w stanie mówić, choć to, co mówi, nie bardzo rozjaśnia sytuację.
– Nieważne – odpowiada. – I nie chcę o tym mówić.
Mówiąc to, robi ruch ręką, jakby odpychał coś od siebie. Kontynuujemy rozmowę przez kilka następnych minut, jednak cały czas czuję się nieswojo. Mam wrażenie, że sprawy są niepoukładane i niejasne. Coś ciemnego pojawiło się w pokoju, nie wiem jednak, co to jest ani jak sobie z tym radzić.
Chwilę później znów dzieje się to samo. Na jego twarzy znów pojawia się przygnębienie. Siedząc tam, wiem, że mam do czynienia z czymś ponurym i przytłaczającym. Znowu czuję, że jest mi ciężko oddychać. Wreszcie spogląda na mnie i widzę, że ma wilgotne oczy.
– Ma pan rację – mówi. Oczywiście lubię, gdy ktoś przyznaje mi rację, jednak w tej sytuacji nie mam najmniejszego pojęcia, o co może mu chodzić.
– Żadne zwierzę – ciągnie – nie powinno być traktowane w taki sposób. Szczególnie świnie. Czy wie pan, że są to inteligentne stworzenia? Są także bardzo przyjazne, gdy się je dobrze traktuje. Ja jednak tego nie robię.
W oczach zbierają mu się łzy. Mówi, że przypomniało mu się coś z dzieciństwa. Coś, o czym nie myślał przez wiele lat. Wracało to do niego stopniowo. Opowiada, że dorastał na małej farmie w stanie Missouri. Była to farma w starym stylu, na której zwierzęta biegały swobodnie, znajdowały się na niej pastwiska i podwórza, a wszystkie zwierzęta miały imiona. Jak się dowiedziałem, był jedynym synem farmera, który miał żelazną rękę. W związku z tym, że nie miał braci ani sióstr, często czuł się samotny. Jego towarzyszami były zwierzęta z farmy, a w szczególności kilka psów, które były dla niego niczym przyjaciele. Ku memu zaskoczeniu wśród jego przyjaciół była także udomowiona świnia.
Gdy zaczyna opowiadać o tej świni, można odnieść wrażenie, że staje się innym człowiekiem. Wcześniej mówił bardzo monotonnie. Teraz jednak jego głos się ożywia. Język jego ciała, który do tej pory wskazywał przede wszystkim na długotrwałe cierpienie, staje się ożywiony. Opowiada mi, że latem chodził spać do stodoły. Było tam chłodniej niż w domu, a świnia przychodziła do niego i spała obok. Prosiła przy tym, by drapał ją po brzuchu, co chętnie robił. Na jego farmie był staw, w którym lubił pływać, kiedy było gorąco. Jeden z psów był tym tak zaaferowany, że wszystko psuł: wskakiwał do wody, podpływał do niego i drapał go pazurami. Już chciał zrezygnować z pływania, gdy nagle wkroczyła świnia, by uratować sytuację. Najwyraźniej również umiała pływać, gdyż podpłynęła do psa, który męczył chłopca, i wcisnęła się pomiędzy nich. Udało się jej trzymać psa na dystans. Zachowała się w tej sytuacji jak ratownik, a właściwie jak świński ratownik.
Z dużą przyjemnością słuchałem, jak farmer opowiada mi o swojej świni. Byłem jednocześnie zaskoczony, jak się ta rozmowa rozwinęła. I wtedy znów się to zdarzyło. Po raz kolejny cień porażki przemyka po jego twarzy i znów wyczuwam, że chodzi o coś bardzo smutnego. Coś w nim, widzę to, próbuje wydostać się na światło dnia, pomimo cierpienia i udręki. Nie wiem jednak, co to takiego, ani jak mogę mu pomóc.
– Co stało się z pana świnią? – pytam.
Wzdycha. I było tak, jakby cierpienie całego świata było zawarte w tym westchnieniu. Następnie zaczyna powoli mówić.
– Mój ojciec kazał mi ją zabić.
– I zrobił pan to?
– Uciekłem, ale nie udało mi się ukryć. Znaleźli mnie.
– Co było dalej?
– Mój ojciec dał mi wybór.
–Jaki?
– Powiedział, że albo zabiję tę świnię, albo nie będę już jego synem.
Co za wybór – pomyślałem – czując presję, jaką wielu ojców wywiera na swoich synów, szkoląc ich, by się nie przejmowali, by byli odważni i silni, co często kończy się tak, że stają się bezduszni i bezlitośni.
– Zrobiłem to – mówi i teraz łzy zaczynają płynąć mu po policzkach. Jestem poruszony i onieśmielony. Człowiek, którego posądzałem o brak ludzkich uczuć, płacze teraz przede mną, przed kimś obcym. Człowiek, który wydawał mi się bezduszny, a nawet pozbawiony serca, jest osobą, której zależy i to zależy bardzo. Jak bardzo myliłem się co do niego.
Hodowcę świń dręczyło wspomnienie tak bolesne, tak wielka trauma, że nie umiał sobie z nią poradzić. Wtedy coś się zamknęło. To było zbyt wiele dla niego, aby mógł to znieść. Będąc małym dzieckiem, postanowił, że nigdy więcej nie da się zranić, że już nigdy nie wystawi się na ból. W swoim sercu zbudował mur, którym odgrodził się od miłości i przywiązania do tej świni. A teraz, wiele lat później, zajmował się zawodowo zabijaniem świń, wciąż, jak sobie wyobrażałem, szukając aprobaty ojca. Mój Boże – pomyślałem – czego ludzie nie zrobią, by zyskać akceptację swojego ojca.
Sądziłem, że był zimnym i pozbawionym uczuć człowiekiem. Jego surowość nie była jednak przejawem braku uczuć, jak z początku uważałem. Było dokładnie odwrotnie – był to przejaw tego, jak bardzo wrażliwym był w głębi duszy człowiekiem. Gdyby nie to, nie cierpiałby tak bardzo i nie musiałby zbudować tak grubego muru. Napięcie w jego ciele, które rzuciło mi się w oczy, gdy go po raz pierwszy zobaczyłem, ta zbroja, którą nosił, świadczyła o tym, jak bardzo został zraniony i jak wielki potencjał uczuć wciąż miał w sobie, pod nią. Oceniłem go, mówiąc szczerze, bezlitośnie. Przez resztę wieczoru siedziałem przy nim z pokorą i z wdzięcznością za to, co było w nim i co sprawiło, że miał dość siły, aby to głęboko ukryte uczucie mogło wypłynąć na powierzchnię.
Rozmawialiśmy przez wiele godzin, o różnych rzeczach. Po tym wszystkim, co się stało, martwiłem się o niego. Przepaść pomiędzy jego uczuciami a stylem życia, który prowadził, zdawała się tragicznie wielka. Czym innym mógł się zająć? To było wszystko, co znał. Nie miał dyplomu szkoły wyższej. Jego umiejętność czytania i pisania była bardzo słaba. Kto chciałby go zatrudnić, gdyby zechciał zająć się czymś innym? Kto by w niego zainwestował i przeszkolił go w tym wieku? Kiedy w końcu opuszczałem jego dom, pytania kłębiły mi się w głowie; nie miałem na nie odpowiedzi. Spróbowałem więc nieco nonszalancko zażartować. – Może będzie pan uprawiał brokuły lub coś w tym rodzaju – powiedziałem. Spojrzał na mnie, najwyraźniej zupełnie nie rozumiejąc, o czym do niego mówię. Przemknęło mi przez myśl, że było całkiem możliwe, że w ogóle nie wiedział, czym są brokuły.
Rozstaliśmy się tego wieczora jak przyjaciele i choć widujemy się teraz bardzo rzadko, to z biegiem lat pozostaliśmy przyjaciółmi. I myślę o nim jak o bohaterze. By zmierzyć się ze wspomnieniami z dzieciństwa, potrzeban była odwaga; ale, jak wkrótce zobaczycie, nie był to jeszcze koniec jego męstwa.
Pisząc książkę Dieta dla nowej Ameryki, opisałem w skrócie, co mi opowiedział, nie wchodząc w szczegóły ani nie podając jego nazwiska. Sądziłem, że skoro mieszka wśród hodowców świń w stanie Iowa, to może będzie dla niego lepiej, jeżeli nie będzie ze mną kojarzony. Kiedy ukazała się książka, wysłałem mu egzemplarz, pisząc, że mam nadzieję, że nie będzie dla niego kłopotem to, jak opisałem tamten wieczór. Wskazałem mu także, na których stronach może ten opis znaleźć. Kilka tygodni później otrzymałem od niego list. Zaczynał się tak: „Drogi Panie Robbins, dziękuję za książkę. Kiedy ją zobaczyłem, dostałem migreny”.
Oczywiście chcę, aby mojej książki wywierały wpływ na czytelników. Zupełnie jednak nie o taki wpływ mi chodziło.
Pisał dalej, że te bóle migrenowe nasiliły się tak bardzo, że, jak to ujął, „małżonka” zasugerowała mu, aby może przeczytał tę książkę. Uważała, że może być jakiś związek pomiędzy jego bólami głowy a książką. Napisał, że nie widział w tym większego sensu, jednak zrobił to, gdyż „małżonka” często miała rację w takich sprawach. „Pisze pan dobrze” – napisał. I uwierzcie mi, te trzy słowa znaczyły dla mnie więcej, niż gdy ukazała się niezwykle pochlebna recenzja mojej książki w „New York Timesie”. Pisał dalej, że czytanie mojej książki było dla niego bardzo trudne, gdyż wynikało z niej, że nie powinien dalej robić tego, co obecnie robił. W międzyczasie bóle głowy nasiliły się i trwały aż do poranka, gdy skończył książkę. A czytał ją całą noc. Poszedł wówczas do łazienki i spojrzał w lustro. „W tamtej chwili postanowiłem – pisał – że sprzedam całe stado i skończę z tym interesem. Nie wiem jednak, co będę dalej robił. Być może, jak pan powiedział, zacznę uprawiać brokuły”.
I stało się tak, jak napisał – sprzedał swoje chlewnie w Iowa i przeprowadził się z powrotem do Missouri, gdzie kupił małą farmę. Mieszka tam dziś, prowadząc coś na kształt modelowej farmy.
Uprawia ekologicznie warzywa – a wśród nich, jestem tego pewien, brokuły – które sprzedaje na lokalnym targowisku. OK, ma świnie, jednak tylko dziesięć i nie trzyma ich w klatkach ani też ich nie zabija. Zamiast tego ma kontrakt z lokalnymi szkołami. Przyjeżdżają do niego na wycieczkę dzieci ze szkół, w ramach stworzonego przez niego programu „Poznaj świnkę”. Pokazuje dzieciom, jak inteligentnymi zwierzętami są świnie, jak przyjazne mogą być, gdy się je dobrze traktuje. Ułożył program tak, aby każde z dzieci miało okazję podrapać świnię po brzuchu. Został sam niemal wegetarianinem, zrzucił sporo zbędnych kilogramów, a jego zdrowie znacznie się poprawiło. I, całe szczęście, radzi sobie dziś lepiej finansowo niż w przeszłości.
Czy rozumiecie, dlaczego ten człowiek jest bliski mojemu sercu? Czy rozumiecie, dlaczego jest dla mnie takim bohaterem? Odważył się zrobić krok nad przepaścią; zaryzykował wszystko i zostawił to, co zabijało jego duszę, choć nie miał pojęcia, co wydarzy się później. Porzucił styl życia, o którym wiedział, że jest zły i zaczął żyć tak, że teraz wie, że jest to właściwe.
Kiedy patrzę na to, co dzieje się dziś na świecie, czasem obawiam się, że się nam nie uda. Gdy jednak przypomina mi się ten człowiek i siła jego ducha, kiedy przypominam sobie, że jest wielu innych, których serca biją tak samo szybko, wówczas myślę, że jednak jest to możliwe.
Czasem myślęe, że nie ma nas dostatecznie wielu, by odwrócić obecny bieg zdarzeń. Wówczas jednak przypominam sobie, jak bardzo myliłem się co do hodowcy świń. Zdaję sobie sprawę, że bohaterów takich jak on jest więcej, że są wszędzie. Nie rozpoznaję ich jednak, dlatego że mam pewne wyobrażenie na temat tego, jak powinni wyglądać i się zachowywać. Przesłaniają mi ich moje własne poglądy.
Ten człowiek jest jednym z moich bohaterów, gdyż przypomina mi, że możemy wyjść z klatek, które budujemy dla siebie i dla innych i stać się lepszymi ludźmi. Przypomina mi o tym, jakim człowiekiem sam chciałbym się stać. Gdy go poznałem, nie uwierzyłbym, że kiedyś napiszę o nim to wszystko. Pokazuje to, jak niezwykłe może być życie i że nigdy do końca nie wiadomo, czego możemy się spodziewać. Ten hodowca świń przypomina mi, by nigdy nie lekceważyć potęgi ludzkiego serca.
Był to dla mnie przywilej, że mogłem spędzić z nim ten dzień, i jestem wdzięczny, że mogłem być katalizatorem jego przemiany. Zdaję sobie sprawę, że moja obecność pomogła mu w jakiś sposób, wiem jednak doskonale również, że sam otrzymałem znacznie więcej, niż dałem. Według mnie na tym właśnie polega łaska – gdy z naszych oczu znikają zasłony, dzięki czemu możemy rozpoznać dobro w sobie nawzajem i je wspierać. Inni mogą marzyć o wielkich bogactwach lub o ekstatycznych podróżach do mistycznych wymiarów. Dla mnie jednak na tym właśnie polega magia ludzkiego życia.
John Robbins – autor książek o żywności i zdrowym stylu życia, w tym bestsellera „Diety dla nowej Ameryki”, przetłumaczonego na ponad 30 języków. Jest także współautorem książki „Głosy rewolucji żywnościowej” oraz współzałożycielem The Food Revolution Network.
Tłum. Marcin Gerwin