Śródmieście Warszawy, środek tygodnia, około południa. Jeden kierowca przemknął mi przed nosem na pasach, drugi pędził Świętokrzyską na złamanie karku, trzeci wyleciał ze skrzyżowania niczym pocisk, gdy jeszcze miał pomarańczowe. Żadnych służb porządkowych te wyczyny nie zainteresowały. Gdy pytamy, skąd wokół tyle przemocy, to jest część odpowiedzi.
Po długich perypetiach prawdopodobnie wróci wreszcie z Dubaju do Polski Sebastian M. Sąd w Zjednoczonych Emiratach Arabskich zdecydował, że nie ma przeciwwskazań dla ekstradycji. Ostateczną decyzję podejmie tamtejszy minister sprawiedliwości. W większości przypadków byłoby to formalnością, jednak umowa ekstradycyjna Polski z ZEA jest na tyle świeża, że absolutnej pewności mieć jeszcze nie można.
Sebastian M. wróci w rodzinne strony po to, by zostać osądzonym. Miejmy nadzieję, że bardzo surowo, gdyż jego czyn zasługuje na najwyższe potępienie. Pędząc na A1 z jakąś zupełnie nieracjonalną prędkością skosił jadącą mu na drodze Skodę Fabię wiozącą trzyosobową rodzinę – w tym pięcioletniego chłopca. Trudno o większe barbarzyństwo – zabić trzy osoby, w tym małe dziecko, prawdopodobnie jedynie dlatego, że chciało się napawać wysoką prędkością.
Piraci drogowi stosują przemoc psychiczną z wykorzystaniem dźwięku [rozmowa]
czytaj także
Obserwujemy w Polsce eksplozję agresji i brutalności. Jej ostatnie, najbardziej drastyczne przejawy to zarąbanie siekierą portierki na Uniwersytecie Warszawskim, zamordowanie lekarza w Krakowie wielokrotnymi ciosami nożem czy bestialskie zabójstwo 16-letniej Mai z Mławy. A to zaczyna się zwykle od tolerowania przemocowców dnia codziennego. Typów pędzących po drogach, terroryzujących ludzi prędkością i hałasem. Kolesi zaczepiających przechodniów na ulicy lub w tramwaju. Facetów nachalnie „przystawiających się” do kobiet, którzy nie rozumieją słowa „nie” ani „proszę mnie zostawić”. Oni przecież niczego takiego nie zrobili – jedynie sprawili, że inni się bali.
Przez lata przekonywano, że wysoka śmiertelność na polskich drogach to efekt złego stanu infrastruktury – braku oświetlenia ulic, sygnalizacji świetlnej na przejściach czy nierównej nawierzchni. Ewentualnie nadmiaru znaków drogowych albo słabej jakości podążających polskimi drogami pojazdów, gdyż nasz nadganiający Zachód naród wciąż jeszcze nie dorobił się przyzwoitych aut.
Dzisiaj już jednak widać, że przyczyną najbardziej dramatycznych kolizji jest drogowa buta, brawura i zwyczajna, codzienna agresja.
Sebastian M. czy niesławny adwokat Paweł K., który nazwał pojazd dwóch swoich ofiar „trumną na kółkach”, robiąc sobie z tamtej tragedii materiał na społecznościówki, pędzili samochodami marek premium. Podobnie Łukasz Ż., który na Trasie Łazienkowskiej wjechał w czteroosobową rodzinę, zabijając ojca i raniąc pozostałych jej członków, w tym dwoje dzieci. Przy okazji niemal zabił też swoją dziewczynę, której nie udzielił pomocy, gdyż był zajęty ewakuacją do Niemiec, gdzie na szczęście go ujęto i wytransferowano z powrotem nad Wisłę. Jechał sportowym autem, które wypożyczył właśnie w tym celu, by się wyżyć na drodze, a przy okazji popisać przed dziewczyną i kumplami.
Mogłoby się wydawać, ze na tle Europy mamy stosunkowo niewiele wypadków drogowych. Według danych Eurostatu, na które powołuje się portal 300gospodarka.pl, pod względem liczby wypadków drogowych na 100 tys. mieszkańców Polska zajmuje trzecie miejsce od końca, z wynikiem 57. „Lepsze statystyki mają tylko Finlandia (52,9) i Dania (41,1). To wyraźny sygnał, że pod względem natężenia wypadków na tle populacji Polska wypada korzystnie” – czytamy w tekście omawiającym dane.
Jeśli weźmiemy jednak dane dotyczące liczby ofiar, jest już zgoła inaczej. W 2024 roku na polskich drogach zginęły 52 osoby w przeliczeniu na milion mieszkańców. To dokładnie tyle samo ile rok wcześniej, średnia unijna spadła zaś w tym czasie z 46 do 44 osób na milion. W tej kategorii znajdujemy się już siódmym miejscu od góry, wspólnie z Węgrami.
Najwyższy czas skończyć z ulgowym traktowaniem drogowych morderców
czytaj także
Skoro pod względem liczby wypadków wypadamy świetnie, za to śmiertelność na polskich drogach jest nadal koszmarna, to znak, że za wypadki oraz ofiary w głównej mierze nie odpowiadają zwyczajni kierowcy, którzy się zagapią, albo tak zwani niedzielni, nieumiejący zbyt dobrze jeździć, lecz drogowi przemocowcy drastycznie łamiący prędkość.
Pokazują to również dane policji. Według policyjnego raportu Wypadki drogowe w Polsce w 2024 roku winę za 91 proc. kolizji ponoszą kierujący. Piesi odpowiadają za 4,5 proc. wypadków, a niesprawność techniczna ledwie za 0,1 proc. Co więcej, niedostosowanie prędkości do warunków ruchu jest przyczyną tylko 22 proc. wypadków, ale aż niemal 40 proc. ofiar śmiertelnych na drogach. Wskaźnik śmiertelności zbyt wysokiej prędkości jest więc dwukrotnie większy od średniej dla wszystkich przyczyn wypadków razem wziętych. Nieustąpienie pierwszeństwa przejazdu, czyli typowe miejskie wykroczenie, jest przyczyną 26 proc. kolizji i 14 proc. zabitych.
Trzy czwarte wypadków w 2024 roku spowodowali mężczyźni. Najbardziej niebezpieczni byli tak zwani młodzi kierowcy, czyli w wieku 18–24 lata: z ich winy zdarzyło się 15 proc. kolizji (niemal 3 tys.), w których zginęło 271 osób. „Przyczyną 34,3 proc. wypadków, które spowodowali młodzi kierowcy, było niedostosowanie prędkości do warunków ruchu, a o ich ciężkości świadczy 60,1 proc. zabitych w wypadkach przez nich spowodowanych. Jest to grupa osób, którą cechuje brak doświadczenia i umiejętności w kierowaniu pojazdami i jednocześnie duża skłonność do brawury i ryzyka” – czytamy w raporcie policji.
Co więcej, dwie trzecie zabitych zginęło w piątek i sobotę, gdy na ulicach spotykamy najwięcej popisujących się bossów w sportowych autach. Wystarczy przejść się ulicami warszawskiej Woli wieczorową porą w weekend, by na własne uszy przekonać się, ilu tych ludzi wyjeżdża na stołeczne drogi. To nie tylko koszmarne doświadczenie dla osób z nadwrażliwością sensoryczną, czyli większości neuroatypowych, ale też bywa zwyczajnie zabójcze dla innych użytkowników dróg.
Niedawno, idąc Śródmieściem około południa w środku tygodnia, na własne oczy widziałem ze trzy wykroczenia drogowe. Jeden kierowca przemknął mi przed nosem na pasach, drugi pędził Świętokrzyską rycząc silnikiem, a inny wyleciał ze skrzyżowania niczym pocisk, gdy jeszcze miał pomarańczowe. Żadnych służb porządkowych te wyczyny nie zainteresowały, chociaż dosłownie dziesięć metrów dalej przy stacji metra siedmiu funkcjonariuszy wsadzało do furgonetki jednego (prawdopodobnie) bezdomnego.
czytaj także
Tak właśnie wygląda stanie na staży prawa w Polsce. Nieestetycznie wyglądające i niezbyt kulturalne „pijaczki” mogą mieć pewność, że zaraz zainteresuje się nimi jakiś funkcjonariusz. Dobrze ubrani przemocowcy w drogich samochodach mogą czuć się bezpiecznie, chociaż to ci drudzy stwarzają prawdziwe zagrożenie, podczas gdy ci pierwsi są niebezpieczni głównie dla siebie samych.
Od tolerowania przemocowych zachowań dnia codziennego, które na polskich drogach są wręcz masowe i objawiają się choćby lekceważonym trąbieniem na każdego, kto tylko na moment wstrzyma ruch, zaczyna się akceptacja agresywnych postaw i maczystowskiej mentalności. Jak się to kończy, niestety też już wiemy.