Trzeba wrócić do zasady solidarności pokoleń. I naprawić rynek pracy.
Michał Sutowski: PiS chce obniżać wiek emerytalny, PO chce utrzymać status quo. Gdzie lewica powinna stanąć w tym sporze?
Piotr Szumlewicz: Od wieku emerytalnego ważniejsza jest kwestia solidarności pokoleń – reforma systemu z 1999 roku oznaczała w dużej mierze odejście od zasady, zgodnie z którą obecnie pracujący finansują świadczenia emerytów, licząc, że następne pokolenie sfinansuje z kolei ich emerytury. Pierwszym postulatem lewicy powinno być zatem odwrócenie reformy z 1999 roku. To tu właśnie leży sedno problemu – w obecnym systemie, jeśli nie będziemy pracować bardzo długo, na przykład do 67 roku życia, to otrzymamy bardzo niskie emerytury, w przypadku kobiet wręcz głodowe. Stąd alternatywa narzucana nam przez PiS i PO – pracujemy bardzo długo i dostajemy emerytury niskie bądź pracujemy krótko i dostajemy tyle co nic – jest źle postawiona. Najpierw mówmy o solidarności pokoleń, potem o szczegółach.
Czy na tę solidarność pokoleń nas jeszcze stać?
Rozwiązania są na wyciągnięcie ręki. Należałoby zacząć od zniesienia górnego progu podstawy, od której odprowadza się składki na ZUS – dziś wynosi on 2,5 średniego wynagrodzenia miesięcznie. Dochody powyżej tej kwoty nie są oskładkowane! Oczywiście należałoby to zrobić w połączeniu z powrotem do dawnego systemu zdefiniowanego świadczenia. W obecnym systemie wysokość emerytury zależy od wysokości zapłaconych przez każdą jednostkę składek; gdyby zamożni odprowadzali składkę od całego wynagrodzenia, otrzymywaliby też gigantyczne emerytury. Dawny system spłaszczał te różnice, bo wpłacający najwięcej mieli proporcjonalnie mniejszą stopę zastąpienia, a ubodzy – większą.
A co z wiekiem emerytalnym, nawet jeśli traktujemy to pytanie jako wtórne? Czy lewica powinna się upierać przy odwracaniu reformy Tuska? Naprawdę żyjemy dziś dłużej niż pół wieku temu…
Przede wszystkim podwyższenie wieku do 67 lat było bardzo źle przygotowane. Nie jestem pewny, czy należy dziś wracać do progów 65/60, zwłaszcza że orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego, choć nie nakazuje wprost wyrównania wieku emerytalnego mężczyzn i kobiet, to jednak sugeruje, żeby zmierzać w kierunku wyrównania różnic. Być może zatem obniżenie wieku emerytalnego do poziomu 65/63 byłoby najlepszym rozwiązaniem – z kilku powodów. Po pierwsze, to prawda, że średnia oczekiwana długość życia rośnie, ale polskie społeczeństwo wciąż statystycznie jest w gorszym zdrowiu niż społeczeństwa zachodnie. Po drugie, reforma o tyle jest fikcją, że realny wiek przechodzenia na emeryturę wciąż wynosi niewiele ponad 60 lat. I po trzecie, reformatorzy nie pamiętali o tym, jak trudny dla seniorów jest polski rynek pracy. Od czasu wydłużenia wieku emerytalnego rząd bardzo niewiele zrobił, aby zapewnić im godną pracę.
Bezrobocie spadło ostatnio poniżej 10 procent.
Ale wśród seniorów nieznacznie wzrosło. Krótko mówiąc, ani społeczeństwo pod względem zdrowotnym, ani rynek pracy nie są przygotowane na podwyższony wiek emerytalny.
Zanim każemy ludziom pracować do 67 roku życia, rozwiążmy problemy po stronie gospodarki i służby zdrowia.
A co z pomysłem uzależnienia przejścia na emeryturę od stażu pracy? Takie kryterium pozwoliłoby zróżnicować wiek emerytalny w zależności od momentu rozpoczęcia pracy. Przecież niektórzy pracują nawet od 17 roku życia.
Kryterium stażu od lat znajduje się w programie OPZZ, a teraz jest częścią programu Zjednoczonej Lewicy. Wprowadzając go, można by nawet pomyśleć o zniesieniu wieku emerytalnego w ogóle. Kłopot jednak polega na tym, że w sytuacji, gdy na rynku pracy dominują umowy śmieciowe, wymóg stażowy dla większości młodych ludzi jest zupełną abstrakcją. To znaczy: pomysł jest dobry i od lat go bronię, ale żeby to rozwiązanie naprawdę działało, potrzebne jest radykalne „odśmieciowienie” polskiego rynku pracy.
Co to znaczy w praktyce?
Z punktu widzenia samego systemu emerytalnego chodzi oczywiście o równe oskładkowanie wszystkich typów umów. Ale to także coś więcej: aby pracownicy czuli się mniej niepewnie, bardziej stabilnie na rynku pracy, konieczne jest też stopniowe ograniczanie umów zleceń. Już dziś Państwowa Inspekcja Pracy wskazuje, że około 20 procent umów zleceń powinno być etatami. Powinniśmy też zwalczać wymuszone samozatrudnienie i darmowe staże.
Ponieważ do systemu trafia dziś po prostu za mało pieniędzy, składki ZUS na etatach są, jeśli nie wysokie, to w każdym razie mocno odczuwalne dla osób mało zarabiających. Trzeba więc zmierzać do równego oskładkowania każdego typu dochodów i umów – nie chodzi tylko o zlecenia i dzieła, ale także o rozmaite honoraria, diety itd. Niedawno rząd wprowadził oskładkowanie wynagrodzeń w radach nadzorczych, co stanowi mały krok, ale w niewątpliwie dobrym kierunku. Podkreślam jednak – upowszechnianie składki to byłaby strategia przejściowa, bo docelowo powinniśmy zmierzać do eliminacji „śmieciowych” umów w ogóle, a zwłaszcza umów zleceń.
Propozycją niejako spoza obecnego sporu o system emerytalny jest tzw. emerytura obywatelska, czyli powszechne świadczenie równe dla wszystkich, finansowane z podatków. Może to jest odpowiedź, którą powinniśmy na serio rozważyć?
Nigdzie na świecie emerytura obywatelska nie jest jedynym świadczeniem. W polskich warunkach ten model mógłby niestety oznaczać, że 95 procent obywateli otrzyma bardzo niską emeryturę, rzędu dzisiejszych 900–1000 złotych. A nieliczna reszta będzie sobie to świadczenie podwyższać poprzez własne oszczędności bądź jakąś formę drugiego czy trzeciego filara. Pamiętajmy, że na ten trzeci filar w obecnym systemie stać było tylko około 8 procent Polaków. Obawiam się zatem, że w Polsce efektem wprowadzenia takiego rozwiązania byłby podział społeczeństwa na bardzo biedną masę seniorów i wąską grupę zamożnych, którym wygodną starość zapewni prywatny komponent systemu. Można zresztą odnieść wrażenie, że zgłoszone niedawno przez PO propozycje likwidacji osobnej składki na ZUS ostatecznie poszłyby w tym kierunku.
Skoro tak, to pożądany system – jak rozumiem – miałby funkcjonować w ramach starego-nowego modelu repartycyjnego, na wzór tego sprzed 1999 roku. Jego przeciwnicy głosili, za analitykami Banku Światowego, że indywidualny, kapitałowy system zdefiniowanej składki to jedyny ratunek przed katastrofą wynikającą z niekorzystnych trendów demograficznych. Nawet jednak badacze krytyczni wobec reformy emerytalnej – jak Michał Polakowski – wskazują, że system repartycyjny w Polsce mógłby się zbilansować tylko pod warunkiem zlikwidowania niemal wszystkich przywilejów branżowych. Co na to związki zawodowe?
To po kolei. Najpierw demografia: sytuacja demograficzna Polski w momencie przygotowywania reformy emerytalnej była na tle Unii Europejskiej bardzo korzystna, a dziś, tzn. prawie 20 lat później, jest w miarę korzystna. Prognozy robią się niekorzystne dopiero na okres blisko 2050 roku, ale to na podstawie projekcji obecnych trendów i przy założeniu, że polityka rodzinna, opiekuńcza i gospodarcza będą dalej tak nieudolne, tzn. że rodzić się będzie tak samo mało dzieci, tworzyć się będzie tak samo mało miejsc pracy i będziemy przyjmować tak samo mało imigrantów zarobkowych. Mamy tu przecież całkiem spore pole manewru i całkiem sporo czasu!
Jest też problem liczby ludzi realnie pracujących w danej grupie wiekowej, bo tu też mamy dużo do zrobienia.
A co z kosztownymi przywilejami różnych grup, sięgającymi lat 80. albo i wcześniej?
Pragnę tylko przypomnieć, że w latach 1994–1999, a więc kiedy te straszne przywileje obowiązywały i obowiązywał ten rzekomo zbankrutowany system repartycyjny, zadłużenie krajowe spadało; zaczęło za to rosnąć po wprowadzeniu otwartych funduszy emerytalnych, na skutek odprowadzania do nich części składki. Jeśli chodzi o konkretne branże i ich tzw. przywileje, sprawa jest skomplikowana. W Polsce działają one jako pozostałość dawnych branżowych układów zbiorowych, z których dzisiaj praktycznie niewiele zostało. Jest jeszcze Karta Nauczyciela, ale już na przykład z układów branżowych z kolejarzami czy górnikami pozostał właściwie tylko komponent emerytalny; czternastek już prawie nie ma, podobnie z deputatami węglowymi… Do tego na te wszystkie „przywileje” różnych grup zawodowych nie wydajemy więcej niż na rozmaite ulgi czy zwolnienia dla przedsiębiorców. Tak czy inaczej: ewentualne ograniczanie tych przywilejów – czy raczej praw nabytych – może dotyczyć tylko tych pracowników, którzy jeszcze nie podjęli pracy. Inaczej byłoby to złamanie zawartej przez państwo umowy.
Wiele z przywilejów branżowych z lat 80., zwłaszcza wcześniejsze emerytury, miało charakter polityczny – Jaruzelski w ten sposób kupował społeczeństwo obietnicami z odroczonym terminem płatności. Często nie miało to związku choćby z trudnymi warunkami pracy. KRUS z kolei stworzono w czasach, gdy sytuacja społeczna była zupełnie inna, tzn. w warunkach powszechnej biedy na wsi oraz dominacji małych gospodarstw, z których trudno było wypracować dochód, a co dopiero opłacić normalny podatek i składki. Ale dziś już bardzo wielu rolników na to stać.
To jasne, że system jest daleki od ideału i patologie trzeba zwalczać. W górnictwie są ludzie pracujący na dole, w bardzo ciężkich warunkach, narażeni na różne niebezpieczeństwa – i im te świadczenia się bezwzględnie należą. Ale są też tacy, którzy nigdy nie zjechali pod ziemię czy po prostu pracują w biurze – i tu warto się zastanowić, czy należy im się to samo.
Jeśli chodzi o KRUS, to także sprawa nie jest jednoznaczna. Trudno popierać ten mechanizm, jeśli słyszy się, że np. Janusz Korwin-Mikke należy do KRUS.
Wielu rolników jest dziś bardzo zamożnych. A jednocześnie to całkiem prosty i tani w obsłudze system, który daje zabezpieczenie społeczne całej masie naprawdę niebogatych ludzi, a zarazem wysokość składek jest zróżnicowana w zależności od wielkości gospodarstwa. Mówiąc krótko: przywileje branżowe pełnią często niezbędną funkcję socjalną albo są rekompensatą za bardzo trudne warunki pracy. Trzeba je racjonalizować, ale propozycje ich hurtowego znoszenia to demagogia.
A może tej demagogii byłoby mniej, gdyby przywileje wiązały się tylko z warunkami pracy w konkretnym miejscu, a nie były uzależnione od tego, czy dana branża ma wystarczającą siłę przetargową?
Problem w tym, że dziś świat pracy jest silny tylko w kilku branżach: to górnicy, nauczyciele czy kolejarze. Tylko oni są w stanie walczyć o utrzymanie pozostałości dawnych umów zbiorowych. Jeśli teraz zaczniemy „kawałkować” branże, to najpierw one, a potem cała reszta świata pracy straci minimum siły przebicia. Najpierw wygrywa się jednych przeciwko drugim, a potem obezwładnia ich po kolei – na tym przecież polegała polityka Margaret Thatcher w latach 80.! Rząd tak naprawdę boi się już tylko górników, ewentualnie nauczycieli, że zrobią strajk 1 września. Z powodów strategicznych zatem uderzanie w górnictwo jako całość, dzielenie branży na tych, którym się należy, i tych, którym się nie należy, oznaczałoby uderzenie w cały świat pracy, utratę może najpotężniejszego bastionu związkowego. Jeśli daną branżę się kawałkuje – przez zróżnicowanie typów szkół o różnych zasadach zatrudniania, przez ustalanie siatki płac na poziomie pojedynczych placówek służby zdrowia, przez prywatyzację kopalń – to zanika solidarność pracownicza.
Rozumiem argument, że w odbiorze społecznym dodatkowe świadczenia dla branży jako całości, niepowiązane z rzeczywistymi warunkami pracy są przedmiotem krytyki. Ale jeśli zburzymy solidarność całych grup zawodowych, które są dziś jako tako zorganizowane, to w konsekwencji równanie w dół dotknie cały świat pracy.
Powszechny odbiór społeczny jest taki: w Nowej Soli w czasie transformacji tysiące ludzi poszły na bruk i grosza pomocy nie zobaczyli, a asystentka dyrektora kopalni dostaje trzynastkę, piórnikowe i ekwiwalent za węgiel, o wyższej emeryturze nie wspominając. To może jednak lepiej uzależniać przywileje, uprawnienia i dodatki od tego, czy komuś w pracy grozi pylica czy niekoniecznie. Łatwiej to pogodzić z ogólnym poczuciem sprawiedliwości.
Widzę to raczej jako dwa poziomy zabezpieczenia sytuacji pracowników, a nie alternatywę. Powinny istnieć ogólnokrajowe, ponadbranżowe warunki minimalne związane z pracą niebezpieczną czy w trudnych warunkach. Bo to faktycznie trudno zrozumiałe, że górnicy – przynajmniej ci na etacie – mają niezłe standardy zatrudnienia, a strażakom płaci się za nadgodziny 60 procent stawki. Takie regulacje – może na przykład wyższa płaca minimalna przy pracy w trudnych warunkach – byłyby jednak bazą i punktem wyjścia do walki o poprawę warunków pracy już na poziomie branż. Bo trudno o lepszy mechanizm polityczny niż układy zbiorowe – państwo wyznacza dla wszystkich ogólne ramy, a grupy zawodowe organizują się do obrony swych interesów i uzyskania warunków, które uwzględniają specyfikę ich pracy.
Cały czas mówisz o podziale tortu. A co z wpływem na to, jak ten tort rośnie? Czy związki zawodowe nie powinny się angażować w kształtowanie polityki gospodarczej na poziomie całych sektorów, a nawet państwa?
Akurat wpływ na politykę państwa ściśle się wiąże z podziałem tortu – myślę choćby o ustawowej regulacji rozwarstwienia płac w danym przedsiębiorstwie. Swego czasu proponowałem, aby to było 1 do 8, ale gdyby przeszło 1 do 12 czy nawet trochę więcej, to i tak byłby postęp w porównaniu z dzisiejszą sytuacją, kiedy na przykład prezes firmy Comarch zarabia 8 milionów złotych rocznie, a część jego pracowników pobiera płacę bliską minimalnej. To oznacza, że stosunek wynagrodzeń najlepiej do najgorzej zarabiającego pracownika tej firmy wynosi 1 do ponad 300. W Wielkiej Brytanii czy USA zdarza się więcej, ale w Niemczech, Japonii czy Skandynawii byłoby to zdecydowanie zbyt wiele. Inny mechanizm zmiany systemowej to chociażby radykalny wzrost progresji podatkowej.
Rozumiem jednak, że pytanie dotyczy nie tyle wpływu związków na podział zysków przedsiębiorstwa, ile głębszej partycypacji w zarządzaniu, jak choćby w modelu niemieckim, gdzie związki są reprezentowane w radach nadzorczych. To mogłoby być dobre rozwiązanie, tylko w Polsce napotyka pewną barierę. Z badań profesora Juliusza Gardawskiego wynika, że polscy pracownicy niespecjalnie chcą brać współodpowiedzialność za zarządzanie przedsiębiorstwem; widzą siebie raczej w roli uczestników konfliktu klasowego, w którym chodzi głównie o uzyskanie więcej od pracodawców.
A na poziomie powyżej przedsiębiorstwa? Czy związki zawodowe nie powinny kształtować polityki przemysłowej? Współokreślać priorytety polityki strukturalnej i wydatki z funduszy UE?
Pamiętajmy, że na poziomie ogólnokrajowym w ostatnich latach głosu związków nie brano pod uwagę niemal w ogóle – i to był powód, dla którego OPZZ zawiesiło swoją obecność w Komisji Trójstronnej. Najmniej przy tym słuchano nas właśnie w sprawach o charakterze strukturalnym, na przykład przy profilowaniu Polskich Inwestycji Rozwojowych czy podnoszeniu wieku emerytalnego. Jeśli pytamy jednak, jak być powinno, to oczywiście związki muszą oddziaływać również na politykę makro. Moim zdaniem na przykład powinny walczyć o zniesienie specjalnych stref ekonomicznych. Ten postulat, co ciekawe, popiera także wielu pracodawców. Strefy istnieją jeszcze tylko w kilku krajach świata i żaden z nich poza Polską nie należy do Unii Europejskiej. Co więcej, w krajach takich jak Chiny czy nawet Korea Północna strefy służyły eksperymentowaniu z nowymi rozwiązaniami biznesowymi. U nas stanowią wyłącznie sfery wyzysku, gdzie zatrudnia się ludzi poniżej wszelkich standardów. Jako przykład podam Iławę, gdzie utworzenie SSE tak zaniżyło płace, że w mieście średnie wynagrodzenie jest niższe o 30 procent niż dookoła; wiemy przecież, że w normalnych warunkach tendencja jest odwrotna…
Skoro wyszliście z Komisji Trójstronnej, to jak chcecie walczyć o takie strukturalne rozwiązania jak likwidacja specjalnych stref ekonomicznych?
Dobry przykład stanowią tu kolejarze z OPZZ, którzy próbowali powstrzymać powstanie spółki Koleje Śląskie, służącej de facto demontażowi Przewozów Regionalnych. Związki zawodowe w tej branży dość konsekwentnie walczą o konsolidację spółek kolejowych, a zatem o odwrócenie dotychczasowego trendu. Ich postulaty powinny też dotyczyć podziału środków europejskich między kolej i transport samochodowy – od lat wskazuje się, że na autostrady wydajemy nieproporcjonalnie dużo pieniędzy z UE i należy tę nierównowagę skorygować. Krótko mówiąc, w takich sprawach jak istnienie specjalnych stref ekonomicznych, podział środków na politykę transportową czy polityka energetyczna związki odgrywają i powinny odgrywać ważną rolę – współdecydować o strategii, ale też bronić, jak w górnictwie, pozostałych jeszcze bastionów dobrego zabezpieczenia społecznego pracowników.
Przykład kopalń jest akurat o tyle kontrowersyjny, że nieraz same związki zawodowe zakładają spółki, które prowadzą „na kontraktach” prace pod ziemią w te same wolne weekendy, które związki wcześniej wywalczyły…
Takie przypadki oczywiście powinny być piętnowane i blokowane – w każdej instytucji znajdą się ludzie nieprzyzwoici, a ewentualne zamiatanie tematu pod dywan na pewno się związkom nie przysłuży.
Jeśli chodzi o rozwiązania prawne, to niewątpliwie rozmaite patologie ograniczyłaby zasada jawności płac. Utrudniłoby to „kupowanie” związkowców przez pracodawców, względnie wygrywanie jednych przeciwko drugim czy wręcz wykorzystywanie związków do antypracowniczych posunięć, jak w przypadku outsourcingu części prac w kopalniach na związkowe spółki.
Ograniczenie umów zbiorowych także sprzyja złym zjawiskom. Gdyby umowy zbiorowe funkcjonowały powszechnie, związki w poszczególnych zakładach tylko nadzorowałyby ich przestrzeganie. Tymczasem w warunkach fragmentacji czy wręcz rozbicia polskiego ruchu związkowego każdy niejako gra na siebie.
Związkowcom zarzuca się często partykularyzm. Jak przy obecnym – niewysokim przecież – poziomie ogólnego uzwiązkowienia w Polsce można trafić do szerokich warstw pracowników?
Pamiętajmy, że w Polsce podział na członków związków zawodowych i resztę pracowników jest trochę rozmyty przez fakt, że wywalczone przez związki uprawnienia dotyczą wszystkich pracowników, a nie tylko członków danego związku. W ostatnich latach centrale związkowe uczyniły walkę z umowami śmieciowymi jednym ze swych najważniejszych postulatów. Oczywiście, można powiedzieć, że mamy w tym własny interes, bo sami pracownicy branż dotychczas uzwiązkowionych i uetatowionych zagrożeni są „uśmieciowieniem” – dobrym przykładem jest tu telewizja publiczna, gdzie dużą część pracowników przesunięto do firmy zewnętrznej, która następnie wymusiła na nich samozatrudnienie. Nasze postulaty mają jednak oczywiste przełożenie na sytuację wszystkich pracowników. Myślę przede wszystkim o minimalnej płacy godzinowej oraz radykalnym ograniczeniu umów zleceń, a także walce – skutecznej – o zmianę definicji pracownika, tak by do związków zawodowych mogli wstępować nie tylko ci na etacie.
Mówisz tu o niedawnym orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego, który zakwestionował ograniczenie prawa wstępowania do związków zawodowych do ludzi zatrudnionych na umowę o pracę. To przełom w sprawie „śmieciówek”?
To konstytucyjne prawo każdego pracownika jest w Polsce de facto ograniczone. W przypadku około połowy pracujących wstąpienie do związku zawodowego jest albo trudne, albo wręcz niemożliwe i dotyczy to nie tylko rodzaju umowy, ale także na przykład liczby pracowników potrzebnych do założenia związku – w mikroprzedsiębiorstwach jest ich po prostu zbyt mało. Trybunał Konstytucyjny dał zielone światło do zmiany tego stanu rzeczy, ale jego orzeczenie ma charakter przede wszystkim symboliczno-mobilizacyjny. Rząd musi zmienić ustawę o związkach zawodowych tak, by uzgodnić ją z orzeczeniem Trybunału, ale na razie nic się jeszcze nie zmieniło.
Platforma Obywatelska lansuje teraz tzw. kontrakt – który miałby zastąpić i śmieciówki, etaty.
Jestem temu raczej przeciwny.
Nawet gdyby kontrakty zmniejszyły stosowanie umów cywilnoprawnych, to zarazem ograniczyłyby znacznie uprawnienia pracowników etatowych.
Projekt Platformy zakłada na przykład radykalne ograniczenie roli sądów pracy, a więc utrudnia pracownikowi korzystanie z kluczowego instrumentu egzekwowania jego praw. Jeśliby założyć, że po wyborach ta propozycja będzie aktualna, to z tego choćby powodu byłbym przeciwny ewentualnej koalicji z Platformą Obywatelską, nie wspominając już o ugrupowaniu Ryszarda Petru.
A jeśli po wyborach rządzić będzie PiS, co jest przecież bardzo prawdopodobne? Jak układałyby się relacje waszego związku z rządem Beaty Szydło albo Jarosława Kaczyńskiego?
Wbrew pozorom sprawy społeczno-gospodarcze nie są dla PiS bardzo istotne. Niedawno jako kandydat na ministra pojawił się przecież Jarosław Gowin, zdeklarowany thatcherysta i przeciwnik związków zawodowych. W rządzie sprzed dekady ministrem finansów była może jeszcze bardziej liberalna Zyta Gilowska – wiele zatem zależy od humoru Jarosława Kaczyńskiego, od tego, czy spodoba mu się dobrać do polityki gospodarczej raczej liberała, czy też raczej chadeka, bo na socjaldemokratę nie liczę. Związki PiS z NSZZ „Solidarność” są oczywiście bardzo silne, ale sama „Solidarność” w moim przekonaniu na tym sojuszu straciła dotąd dużo energii – wyciszyła część postulatów, licząc, że PiS obejmie władzę, a przy tym przymyka oczy na różne grzeszki bynajmniej nie propracowniczych polityków lokalnych tej partii. PiS-owi trudno byłoby oczywiście prowadzić jawnie antyzwiązkową politykę, ale spodziewam się układu zbliżonego do tego z czasów AWS i Mariana Krzaklewskiego.
Legitymizacja neoliberalnej polityki rządu i dowartościowanie symboliczne?
Może nie w pełni neoliberalnej, ile liberalno-chadeckiej, w tym sensie, że uznano by prawo do ochrony zatrudnienia w niektórych sektorach gospodarki – głównie „męskich”, przemysłowych, gdzie „Solidarność” jest bardzo silna, przy jednoczesnym lekceważeniu wszystkich pozostałych, zwłaszcza sektorów sfeminizowanych, pracy opiekuńczej itd. Dialog społeczny odbywałby się wyłącznie na linii PiS – „Solidarność”, może z pominięciem pracodawców, choć ukłon w stronę Kaczyńskiego w Krynicy sugeruje, że być może został tam zawarty jakiś nieformalny deal. Krótko mówiąc: po rządach Kaczyńskiego nie spodziewam się niczego dobrego. Nie jest wykluczone, że relacje pozostałych związków zawodowych z PiS-owskim rządem byłyby nawet gorsze niż z rządem Platformy.
Piotr Szumlewicz – socjolog, filozof, publicysta, ekspert OPZZ. Startuje z czwartego miejsca warszawskiej listy Zjednoczonej Lewicy.
**Dziennik Opinii nr 286/2015 (1070)