Jak posłowie potraktowali obserwatorki prac nad projektem ustawy „Za życiem”
Nie wydaje mi się, żebym w ciągu całego swojego życia miała tyle okazji do zastanawiania się nad kwestiami postawy i aktywności obywatelskiej, co w ciągu ostatniego miesiąca.
Kiedy na początku października razem z delegacją kobiet z Czarnego Protestu zjawiłyśmy się w Sejmie, żeby obserwować prace komisji sprawiedliwości i praw człowieka, oburzyło nas cofnięcie nam przepustek – do Sejmu weszło tylko pięć z prawie trzydziestu kobiet. Oburzyło nas też zwołanie komisji z zaledwie trzygodzinnym wyprzedzeniem. Wszystko wskazywało, że sprawę projektu Stop aborcji planowano zakończyć możliwie szybko i po cichu. Odmowa wstępu na sejmową galerię, usprawiedliwiana najpierw wycieczkami szkolnymi, potem zbyt późnym złożeniem listy przepustek, a wreszcie delikatnością sprawy, która budzi wiele emocji – w domyśle zbyt wiele, by kobiety na galerii mogły to znieść bez wzniecenia rejwachu – była jednak przede wszystkim nieuzasadnionym pozbawieniem nas praw obywatelskich, bo prace nad obywatelskimi projektami są z zasady jawne i dostępne dla obserwatorów. Efektem tamtego dnia było pismo do Rzecznika Praw Obywatelskich z prośbą o zbadanie sytuacji.
Od tego czasu minął prawie miesiąc i znowu wylądowałyśmy w Sejmie w dziesiątkę. Słuchałyśmy rozmów o projekcie ustawy, którą nazwano „Za życiem”. Nowatorstwo ustawy przejawia się przede wszystkim w kwestii jednorazowej zapomogi w wysokości 4 tys. złotych dla rodzin dzieci z niepełnosprawnością stwierdzoną w okresie płodowym lub podczas porodu, oraz we wprowadzeniu do dokumentu posiadającego moc prawną pojęcia „dziecko w fazie prenatalnej”, charakterystycznego dla dyskursu obozu rządzącego. W ustawie ani razu nie pojawiają się określenia prawidłowe z medycznego punktu widzenia, jak na przykład „płód”.
Nie bez powodu mówi się, że celem ustawy jest nakłonienie jak największej liczby kobiet do donaszania ciąży mimo stwierdzonych zagrożeń dla matki bądź przewidywanej śmiertelnej lub nieuleczalnej choroby płodu.
Podczas prac komisji padły między innymi stwierdzenia, że badania prenatalne kwalifikujące ciążę do legalnej w Polsce terminacji są zazwyczaj tylko przypuszczeniami, które się nie potwierdzają. Nowe prawo ma zapewniać szczególną opiekę tym kobietom, które zdecydują się na poród nawet w przypadku ciężkiej czy śmiertelnej choroby płodu. W czasie gdy projekt wchodzi w życie, stopniowo rośnie liczba szpitali, które zrezygnowały z wykonywania zabiegów terminacji ciąży – mówimy oczywiście o zabiegach legalnych.
Zapomoga, wsparcie medyczne i w zakresie opieki paliatywnej są zarezerwowane dla kobiet, które pozostawały pod opieką lekarza od dziesiątego tygodnia ciąży. Wyklucza to kobiety, które mogą pomocy potrzebować najbardziej – te, które nie śledzą swoich cykli, nie mogą sobie pozwolić na wizytę u lekarza zaraz po wykonaniu testu ciążowego. Jednocześnie zastrzeżenie opieki medycznej od dziesiątego tygodnia może skutecznie ukrócić próby dążenia do terminacji ciąży, jeśli stwierdzi się ciężkie schorzenia lub zagrożenie dla matki.
Stąd prawdopodobnie biorą się głosy określające ten projekt jako podkładkę pod zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej.
Jednocześnie pomoc nie obejmuje dzieci, u których schorzenie wrodzone stwierdzono już po porodzie. Tak dzieje się na przykład w przypadku autyzmu, który jest diagnozowany w ciągu pierwszych trzech lat życia.
To chyba obserwowanie prac komisji, której drugiej posiedzenie odbyło się o godz. 22 tego samego dnia co pierwsze, spowodowało u mnie utratę resztek złudzeń dotyczących szacunku dla praw obywatela – dodajmy, że obywatela w jakiś sposób aktywnego i zainteresowanego działaniami władzy. Z galerii sejmowej do domu poselskiego zostałyśmy przeprowadzone podziemiami, aby uniknąć kontroli straży sejmowej, a jednego napotkanego po drodze mundurowego towarzysząca nam posłanka musiała zagadać, by zrezygnował ze sprawdzania nam przepustek: było oczywiste, że jeśli raz wyjdziemy z budynku sejmu, to już tam tego dnia nie wrócimy. Trudno oprzeć się wrażeniu, że zwoływane jedno po drugim posiedzenia miały na celu właśnie przeprowadzenie przyspieszonego postępowania przy ograniczeniu obecności strony obywatelskiej i pozarządowej.
Mimo przeszkód dotarłyśmy na komisję. Kiedy próbowałyśmy skorzystać z prawa do zadawania pytań, okazało się jednak, że obecność obserwatorów z zewnątrz jest na tyle niemile widziana, że posłowie dość aktywnie próbują jakąkolwiek wymianę zdań uniemożliwić. Z naszej strony – od Moniki, specjalistki od praw ciężarnych i sytuacji polskiego położnictwa – padło pytanie o postulowaną w ustawie zmianę przepisów, która w praktyce oznaczać będzie rezygnację z regulacji dotyczących opieki okołoporodowej i tak zwanych ciąż trudnych. Regulacje te zostały przyjęte w czerwcu tego roku i umieszczają Polskę w pierwszej trójce państw UE o najlepiej skonstruowanym systemie opieki okołoporodowej – gdyby tylko te prawa były realizowane. Z odpowiedzi na to pytanie wynikło, że Krzysztof Michałkiewicz z Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej nie zdaje sobie sprawy z kształtu obowiązujących obecnie praw: nie był w stanie się do nich odnieść ani określić, czym w zasadzie postulaty nowego projektu różniłyby się od obowiązujących standardów; mowy o skuteczniejszym ich wdrażaniu nie było.
Gdy jedna z naszych koleżanek określiła się jako przedstawicielka czarnego protestu, została wyśmiana i odmówiono jej możliwości zadania pytania.
Ze strony posła Jana Mosińskiego padło stwierdzenie, że czarny protest to eufemizm, choć nie wiemy na co. Nazwano nas też Matriksem, zapewne ze względu na czarne ubrania. Usłyszałyśmy też, że nie jesteśmy stroną w tej dyskusji, a politykom w komisji nie zależy na szacunku „takich obywateli”. Dodajmy, że parę godzin wcześniej minister Michałkiewicz podszedł do nas rozradowany, że widzi na komisji obywatelki i matki. Niestety byłyśmy zmuszone przekłuć tę bańkę pobłażliwej radości, uświadamiając mu, że nie jesteśmy tu po to, żeby przyklaskiwać projektowi.
Dodatkowego czaru sytuacji dodał fakt, że posłanka Bernadetta Krynicka, siedząca naprzeciwko nas, stroiła do nas miny. Nie do końca wiedziałyśmy, jak się zachować, potraktowane jak niekompetentne i nieco rozwydrzone pannice. Na nasze pytanie o to, skąd wezmą się środki na wydatki związane nie tylko z zapomogą, ale z całym pakietem usług, które ustawa obiecuje, odpowiedziano nam, że „się znajdą”. Ot, prosta sprawa.
Wyszłam z Sejmu przed godziną dwudziestą trzecią mocno poruszona. Zaczęłam się zastanawiać, w jaki sposób ma wyglądać promowanie aktywności obywatelskiej i świadomego uczestnictwa w procesach zarządzania państwem, jeśli zaangażowani społecznie obywatele są w Sejmie narażeni na tak prymitywne wyrazy wrogości ze strony polityków?
Wychowana w duchu pietystycznego poszanowania dla polskiej demokracji zakładałam, że jest to ustrój, który powinien opierać się na szacunku – nie tylko obywatela do władzy, ale też i przedstawicieli władzy do obywatela. Może na szacunku wyrachowanym, opartym na świadomości mniej lub bardziej odległych wyborów, ale jednak obecnym. W czwartek okazało się, że ruch społeczny, który doprowadził do wyjścia na ulice setek tysięcy kobiet, nie był wystarczający, by chociaż uznać jego istnienie: w ustach posła Mosińskiego (którego, po jego wypowiedzi tego dnia w Sejmie: „Ja mam głos i ja mam rację!” nie potrafię nazywać inaczej niż posłem Najmojsińskim) stał się eufemizmem.
Przypuszczam, że poseł mógł użyć tego słowa bezmyślnie, nie zastanawiając się, co ono tak naprawdę znaczy, bo oczywistych konotacji tu nie ma. Jednak gdybym chciała zinterpretować tę wypowiedź na korzyść zdolności erystycznych posła, stwierdziłabym, że owszem, w tych sejmowych ławach, w których kobiety ubrane na czarno są wyśmiewane, „czarny protest” może być eufemizmem używanym z pogardliwym uśmiechem, bo nie zawsze wypada wprost powielić wypowiedzi prawicowych publicystów i ulżyć swemu sercu, mówiąc po prostu – dziwki morderczynie.
Czytaj także:
Agnieszka Wiśniewska, „Za życiem”, czyli niemoralna propozycja PiS-u
**Dziennik Opinii nr 312/2016 (1512)