Związek jednopłciowy można sformalizować w Czechach i na Węgrzech. Polski rząd i parlament znów ucieka od problemu.
Znów się nie udało? Komisja Ustawodawcza Sejmu miażdżącą większością głosów (15:3) zaopiniowała negatywnie projekt ustawy o związkach partnerskich, złożony przez SLD i Ruch Palikota. Ramię w ramię – jednomyślnie – głosowali konserwatyści z PO, PiS i Solidarnej Polski. Powód – projekt rzekomo godzi w konstytucyjny zapis o „ochronie”, jaką Rzeczpospolita Polska zapewnia małżeństwu. Tak, jak gdyby konstytucyjna ochrona małżeństwa oznaczała niepodważalny monopol tej instytucji na regulowanie życia intymnego Polek i Polaków i w majestacie prawa wykluczała wszystkich tych, którzy w tej formie „związku kobiety i mężczyzny” zmieścić się nie mogą, jak geje i lesbijki – bądź nie chcą, jak coraz większa ilość heteroseksualnych obywatelek i obywateli.
Teoretycznie marszałek Sejmu ma pełne prawo nie sugerować się opinią komisji i poddać ustawę pod dalsze prace – w końcu Komisja Ustawodawcza to nie Trybunał Konstytucyjny. Ewa Kopacz, która ostatnio odmówiła spotkania z przedstawicielami polskiej społeczności LGBT, otrzymała jednak wygodną wymówkę. Może odwołać się do opinii komisji, że projekt jest „niekonstytucyjny”. Opinię taką podpiera jedna z dwóch przeciwstawnych ekspertyz prawników. Jeśli Kopacz to zrobi, to prace nad ustawą zostaną przerwane z powodu dość wątłych przesłanek i w trybie, który można by nazwać „technicznym”, bez głosowania całej izby. Sejm kolejny raz uniknie debaty o związkach partnerskich i o prawie osób homoseksualnych do kształtowania swojego życia w zgodzie z własnymi aspiracjami i uczuciami.
Jeżeli oprze się na „technicznej” decyzji komisji, podpartej jedną z dwóch przeciwstawnych opinii konstytucjonalistów, Sejm kolejny raz uniknie debaty o związkach partnerskich i o prawie osób homoseksualnych do kształtowania swojego życia w zgodzie z własnymi aspiracjami i uczuciami. Premier Tusk i pozostali posłowie „liberalnej” partii rządzącej zyskują specyficzny komfort: nie będą musieli tłumaczyć się swoim wyborcom, dlaczego głosowali w tej sprawie tak – a nie inaczej; odpowiedzialność spocznie na ich paru kolegach z komisji. Problematyczną kwestię znów zamiecie się pod dywan. Tak, jak kiedyś – przecież niewiele brakowało, by były dziś między nami pary gejowskie i lesbijskie obchodzące niedawno siódmą rocznicę sformalizowania związku.
Kopacz jak Cimoszewicz
Rok 2004 – schyłkowy Miller, potem Belka – z wicepremierką Jarugą-Nowacką w rządzie. Jeszcze nigdy wcześniej i już nigdy później nie było tak blisko. Senat – w którym SLD miało wówczas przytłaczającą większość – przyjął projekt ustawy o związkach partnerskich, który w planach obowiązywać miał od 1 stycznia 2005. Jednak nowo powołany marszałek Sejmu Włodzimierz Cimoszewicz – późniejszy ulubieniec liberalnych mediów i dyżurna „cywilizowana twarz” lewicy postkomunistycznej – nie poddał go pod dyskusję i głosowanie, pozostawiając w przysłowiowej „zamrażarce”. Wtedy „komfort” zyskali posłowie Sojuszu, którym partyjny kolega odebrał jedną z ostatnich szans realizacji jakiegoś elementu programu emancypacyjnego – tuż przed polityczną marginalizacją ich partii kilka miesięcy później.
Ten pierwszy projekt powstał z inicjatywy prof. Marii Szyszkowskiej, wówczas senatorki SLD. Dotyczył wyłącznie związków jednopłciowych. Pozwalał zarejestrowanym parom m.in. na przyjęcie wspólnego nazwiska, na dziedziczenie po partnerze/partnerce; dawał też cudzoziemcom pozostającym w związkach homoseksualnych z obywatelami polskimi takie same prawa, jak małżonkom w analogicznej sytuacji i dopuszczał opcję wspólnoty majątkowej partnerów.
W pierwszej w historii polskiego parlamentu debacie o związkach homoseksualnych, która przetoczyła się wówczas przez senacką komisję, prócz senatorów wzięli udział również m.in: redaktor „Innej Strony” Janusz Marchwiński – niegdyś dziennikarz „Radia Wolna Europa”, dziś właściciel klubu w Krakowie i mecenas tamtejszego Teatru Nowego. A także dzisiejszy poseł Robert Biedroń, prezes Kampanii Przeciw Homofobii oraz dwie przedstawicielki Biura Prawnego Episkopatu Polski, z których jedna – co znamienne – przeszła potem do pracy w kancelarii Rzecznika Praw Obywatelskich.
Do pierwotnego projektu ustawy dopisano m.in. artykuł zabraniający adopcji któremukolwiek z uczestników związku partnerskiego – w praktyce po to, by najskuteczniej jak to możliwe pozbawić osoby homoseksualne możliwości wychowywania dzieci. Kwestia ta pojawiła się również w dyskusji nad najnowszym projektem – kilka dni temu jeden z posłów zauważył, że skoro ustawa w proponowanym kształcie nie zawiera zakazu przysposabiania, to jeden z partnerów mógłby adoptować dziecko samodzielnie i w praktyce wychowywać je wspólnie z drugim. Tym razem fobii tej nie dano szansy, by wpłynęła na treść ustawy, którą po prostu w całości przekreślono.
Czy związek partnerski dubluje małżeństwo?
Język debaty sprzed ośmiu lat może wydawać się miejscami trochę poczciwy czy naiwny. Oczywiście, prawica odwoływała się wówczas chwilami do pojęcia „grzechu” czy moralności katolickiej. Jednak zauważyć trzeba, że w komisji senackiej rozmawiano wtedy o ludzkich aspiracjach, problemach, potrzebach. Tym razem nawet takiej dyskusji nie było – posłowie Platformy zagłosowali karnie przeciw (podobnie jak ich koledzy z pozostałych partii prawicy), uwijając się z refleksją nad projektem w godzinę. Trudno uwierzyć, by nie działali tak szybko i zgodnie pod wpływem instrukcji z góry. Tyle tylko czasu było trzeba, by ważna dla milionów Polek i Polaków sprawa rozbiła się o totem „tradycji”, stojący na grząskim gruncie wątpliwej interpretacji Konstytucji.
A przecież interesujące w zaopiniowanym negatywnie przez sejmową komisję ustawodawczą projekcie jest właśnie to, co czyni proponowany w nim model związku partnerskiego odmiennym od „konstytucyjnie chronionego” małżeństwa. Wiążąc się ze sobą, partnerzy określaliby, czy zobowiązują się do wierności, czy pragną tworzyć wspólnotę majątkową albo czy upoważniają towarzysza/towarzyszkę życia do podejmowania czynności prawnych w swoim imieniu. Sami decydowaliby o kształcie swojej relacji i jej usankcjonowaniu prawnym. Co ważne, tym razem opcję związku partnerskiego pozostawiono także dla par heteroseksualnych, które z różnych względów chciałyby sformalizować swoje pożycie właśnie w taki sposób. Czy było to dodatkowym argumentem „przeciw” dla naszych obrońców małżeńskiego węzła? Raczej nie zwiększą oni atrakcyjności małżeństwa przez utrudnianie innych form wspólnego życia.
Że związki partnerskie „dublują” instytucję małżeństwa zdawało się również sędziom Sądu Konstytucyjnego na Węgrzech, gdzie w 2009 wprowadzał je rząd Ferenca Gyurcsány’ego. W efekcie jednak udostępniono możliwość ich zawarcia wyłącznie parom homoseksualnym, dla których małżeństwa są na Węgrzech niedostępne. Tak – w byłych „demoludach” podejście do sformalizowanych związków jednopłciowych też się zmienia.
Wcześniej – po wielu nieudanych próbach – ekipie premiera Jiříego Paroubka udało się wprowadzić związki partnerskie w Czechach. Również wyłącznie dla par jednopłciowych. Weto prezydenta Vaclava Klausa odrzucone zostało przez parlament, dzięki czemu 1 lipca 2006 roku w Kladnie (Kraj Środkowoczeski) uroczyście swój związek mogli zawrzeć Pavel Sýkora i Miloslav Sejkora.
Kiedy podobny dzień nastanie w Krośnie bądź Legnicy? Dziś powiedzieć możemy jedno – zapewne nie przed końcem rządów Platformy Obywatelskiej.