PiS powtarza swoje błędy sprzed lat.
„Białe miasteczko”, protest pielęgniarek pod Kancelarią Prezesa Rady Ministrów sprzed ośmiu lat, można pamiętać z kilku powodów. Po pierwsze, był spektakularny, w dosłownym sensie. Protestujące kobiety (i mężczyźni) co godzina – po pierwszej próbie usunięcia ich spod KPRM – „odstraszały” policjantów zaimprowizowanymi grzechotkami zrobionymi z plastikowych butelek wypełnionych kamieniami lub drobnymi monetami. Na terenie „białego miasteczka” zorganizowano punkt nieodpłatnych badań, niejako przenosząc – do tego przy telewizyjnych kamerach – pracę i etos pielęgniarstwa w przestrzeń publiczną. Na Al. Ujazdowskie ciągnęli celebryci, aktywistki i dziennikarze
Po drugie, „białe miasteczko” do pewnego stopnia przełamało schemat służący do relacjonowania protestów pracownic i pracowników sektora publicznego. Zazwyczaj duże mainstreamowe media odnosiły się do takich protestów dość sceptycznie, piętnując rzekomą roszczeniowość protestujących albo grożąc negatywnymi gospodarczymi konsekwencjami ewentualnej realizacji podnoszonych postulatów. Tu było inaczej, także dlatego, że rządziła koalicja populistów PiS-LPR-Samoobrona, a premierem był Jarosław Kaczyński. Zwyczajowo zachowujące dystans do związków zawodowych i protestów media przyjęły inną narrację, zdolną do zbudowania pewnej elementarnej empatii.
Po trzecie, można protest pamiętać jako sukces, który dołożył się do późniejszej porażki wyborczej Prawa i Sprawiedliwości i zwycięstwa w tym samym roku Platformy Obywatelskiej – choć prawda o tym, co „białe miasteczko” osiągnęło jest dużo bardziej złożona.
Można jednak odświeżyć sobie w pamięci jeszcze jeden istotny element sytuacji sprzed ośmiu lat, a było nim utwardzenie postawy rządzących. Już spontaniczna okupacja KPRM – rozpoczęta m.in. przez ówczesną szefową OZZPiP, Dorotę Gardias – i powstanie miasteczka były reakcją na nieprzyjęcie petycji pielęgniarek przez premiera Jarosława Kaczyńskiego. Prawdopodobnie, gdyby wówczas szef PiS-u zareagował w jeden z typowych dla liberalnych rządów sposób pacyfikowania niepokojów społecznych – przez dialog czy kooptację, nawet jakiś pusty i demagogiczny rytuał – dużo trudniej byłoby o przyciągnięcie uwagi i zdobycie poparcia dla protestu. Może nawet nie byłoby woli jego rozpoczęcia.
Prezes Kaczyński wybrał jednak konfrontację. O głodówce pielęgniarek mówił, że „głodówka to nie jest niezjedzenie kolacji. Jak będą w stanie głodu przez, dajmy na to, trzy dni czy dwa choćby, to wtedy będzie można mówić o głodówce. Na razie nie zjadły kolacji. To nikomu jeszcze nie zaszkodziło”.
A o okupacji KPRM: „panie opuszczą ten gmach – będziemy rozmawiać. Nie opuszczą, nie będziemy. Nie mogę rozmawiać z pielęgniarkami w warunkach, kiedy jest łamane prawo karne, bo wtedy nie mógłbym wydawać ministrowi sprawiedliwości poleceń walki z przestępczością.” i dodawał, że „gdyby to byli mężczyźni, to już by ich tutaj dawno nie było”. Wypowiedzi drugorzędnych polityków PiS-u z tamtych dni nie zostały zapamiętane im tak dobrze, jak te Kaczyńskiemu – lub wcześniejsze „kamasze” Dornowi – ale można się spodziewać, że szły ścieżką wyznaczoną przez Prezesa.
Prawo i Sprawiedliwość popełniło wtedy dość podstawowy błąd polityczny – partia, która szła do wyborów z hasłami Polski solidarnej i z intencją tropienia zmowy elit, zantagonizowała grupę, do której nie dało się przykleić etykiety „układu”, ani niespecjalnie dało się nią straszyć „ciemny lud”. W takich okolicznościach – i dzięki szerokiemu poparciu mediów oraz wszystkich środowisk w jakikolwiek sposób rządowi przeciwnych – protest pielęgniarek dostarczył także spektakularnych dowodów na autorytarne tendencje, o które wielu było skłonnych Kaczyńskiego oskarżać. Głodówka przyciągała coraz więcej uwagi. „Jesteśmy już dość mocno osłabione, ale nie zamierzamy rezygnować z głodówki. Będziemy ją prowadzić na pewno do poniedziałkowych rozmów z ministrem Religą. Ewentualna decyzja o zakończeniu protestu może być podjęta jedynie wtedy, gdy otrzymamy od rządu konkretne zapisy dotyczące poprawy naszej sytuacji” – mówiły Wirtualnej Polsce po pięciu dniach głodowania. Negocjacje ogłoszono po ponad tygodniu, przystąpił do nich z ramienia rządu właśnie minister prof. Zbigniew Religa, rozmowy odbyły się bez udziału premiera. „Białe Miasteczko” zlikwidowano prawie dwa tygodnie po rozpoczęciu pierwszych rozmów. Ostatecznie zgodzono się, że nadwyżki z przyszłorocznych funduszy rozdysponowanych w ramach NFZ sfinansują podwyżki wynagrodzeń w służbie zdrowia. Udało się to tylko po części, bo poprzez rozdrobnienie odpowiedzialności finansowej i deregulację służby zdrowia, do kogo trafiły podwyżki zależało w dużej mierze od dyrektorów i dyrektorek placówek opieki zdrowotnej.
Głośne protesty pielęgniarek nie skończyły się wcale w 2007 roku.
Dlaczego zatem tamten był tak istotny? „Białe miasteczko” przyniosło lekcję przede wszystkim politykom. Od poważnego potraktowania protestujących – tyle z tego zrozumiano – ważniejszy jest medialny odbiór działań rządu. Poza tym: trudno kopać się z poduszką, więc jeśli rząd nie będzie antagonizował protestujących, lecz stwarzał wrażenie dialogu, to trudniej będzie protestowi utrzymać impet. Zrozumiał to premier Tusk, jak i Ewa Kopacz – zarówno jako ministra zdrowia, jak i późniejsza premierka. Pielęgniarki głodowały więc w 2010 roku, okupowały galerię sejmową w 2011, rozbiły kolejne miasteczko w 2012. Za każdym razem słyszały nie obelgi – jak wcześniej – ale obietnice kontynuowania dialogu, większych starań, przyjrzenia się sprawie…
Donald Tusk w przeciwieństwie do Jarosława Kaczyńskiego nie miał zamiaru przed nikim zamykać drzwi – przynajmniej dopóki patrzyły kamery – a Ewa Kopacz za każdym razem robiła zatroskaną minę. To niekoniecznie pomagało pielęgniarkom, ale z pewnością pomagało rządowi zredukować wizerunkowe straty, zdecydowanie mniejsze od tych, które poniósł w 2007 Kaczyński. Duże media znów odkryły pokłady zrozumienia i cierpliwości dla rządu: podkreślano, że nowe „białe miasteczko” to tylko namiastka „prawdziwego białego miasteczka” sprzed lat.
Hasło „Donaldzie Tusku – wywieziemy cię na wózku” chyba nie przebiło się do „Wiadomości”.
Choć Jolanta Kwas z OZZPiP mówiła wtedy Polskiej Agencji Prasowej „Jesteśmy tu znów, bo przez pięć lat nasze sprawy nie zostały załatwione”, to kolejne protesty pielęgniarek nigdy nie zostały odebrane w mainstreamie jako fundamentalny sprawdzian dla rządu, test na jego uczciwość i społeczny słuch – jak wtedy, gdy pielęgniarkom wygrażał Kaczyński. PO nie rozbiło się o te protesty. Platforma odchodziła od władzy – z wcześniejszą minister zdrowia Ewą Kopacz jako szefową gabinetu – z podpisanym w 2015 porozumieniem o podwyżkach o 400 złotych rocznie. Lub, jak precyzują same pielęgniarki, 230 złotych netto. I znów, jak osiem lat temu, pojedyncze porozumienie nie było w stanie odpowiedzieć na systemowe zaniedbania i strukturalne problemy pielęgniarek wynikające z długoletniego urynkowienia, deregulacji i prekaryzacji. Dotykało to przede wszystkim personel medyczny i tak najsłabiej wynagradzany i cieszący się najmniejszym prestiżem. Dzisiejszy strajk w CZD – prestiżowym szpitalu w stolicy – pokazuje właśnie to: nagromadzenie problemów, od których nawet najlepsze placówki nie mogą się uwolnić, a które wraz ze starzeniem się społeczeństwa i malejącą liczbą pielęgniarek mogą tylko się zaostrzyć.
Choć zmieniło się bardzo wiele, w obecnym proteście pielęgniarek w CZD, nie brakuje analogii z „białym miasteczkiem” z 2007 roku.
Minister Radziwiłł – choć rok temu, gdy ministrem jeszcze nie był, podkreślał konieczność podwyżek dla pielęgniarek – dziś mówi, że „chodzi im tylko o kasę”.
Pani premier znacząco milczy przez pierwszy tydzień. Niczym echo Jarosława Kaczyńskiego sprzed lat niesie się wezwanie, żeby pielęgniarki najpierw przestały strajkować, a potem próbowały rozmawiać z rządem. Sympatia mediów znów się odwróciła. Dziś proPiS-owskie Wpolityce.pl sugeruje, że protest pielęgniarek jest sterowany, że wpływ na decyzję o strajku w CZD miał Komitet Obrony Demokracji, że pielęgniarki nieodpowiednio adresują swoje pretensje i nie są w stanie docenić choćby pomocy, jaką otrzymały… w ramach programu 500+. Słowem: obóz prawicy – przynajmniej przez pierwsze dni – znów wybrał strategię konfrontacyjną. W poczuciu bycia oblężoną twierdzą, być może nie umiał inaczej. Dziś, jak i wtedy, pierwszy namysł przychodzi po tygodniu. Analogia najprostsza – i powtórka z lekcji – jest jednak taka: znów PiS tylko na tym straci. Ale być może, jak i wtedy, wygrana z rządem i wygrana pielęgniarek okażą się być dwiema różnymi rzeczami.
Za cenne rady przy pisaniu tekstu dziękuję dr Julii Kubisie, autorce Buntu białych czepków.
***
**Dziennik Opinii nr 155/2016 (1305)