Im bardziej Polska akcentuje swoją suwerenność w sprawach „moralności i kultury”, tym bardziej Polacy i Polki okazują się Europejczykami drugiej kategorii.
W cieniu unijnych negocjacji budżetowych i towarzyszących im emocji opinii publicznej mogła umknąć ciekawa informacja. Otóż wiceminister spraw zagranicznych Maciej Szpunar poinformował Sejm, iż rząd zastanawia się nad odwołaniem od wyroku Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w sprawie nastolatki, której odmówiono legalnej aborcji.
Trybunał orzekł, że Polska naruszyła trzy przepisy europejskiej konwencji praw człowieka (zakaz nieludzkiego i poniżającego traktowania, prawo do poszanowania życia prywatnego i rodzinnego oraz prawo do wolności i bezpieczeństwa osobistego ) i nakazał wypłacenie skarżącym 61 tys. euro.
Ktoś mógłby pomyśleć, że to drobiazg i nie warto zestawiać ze sobą tych dwóch spraw: przecież to tylko kilkadziesiąt tysięcy, a w negocjacjach budżetowych gra toczy się o miliardy. Ale nie bądźmy cyniczni: tu nie chodzi tylko o pieniądze. W jednym i drugim przypadku stawką jest przede wszystkim miejsce Polski w Europie.
Jakie to miejsce? Polska zaczęła się z Unią Europejską integrować już w latach 90. i początkowo zabiegała o rolę prymusa. Korzystaliśmy ze środków przyznawanych w ramach pomocy przedakcesyjnej (PHARE), a zarazem staraliśmy się na różne sposoby udowodnić, że jesteśmy „dobrymi Europejczykami”. Na początku wieku to się zaczęło zmieniać i już za czasów Leszka Millera nasza integracja z UE przebiegała dwutorowo: z jednej strony troska o pozycję Polski w podziale władzy i funduszy, z drugiej – podkreślanie dystansu i odrębności kulturowej.
Przyjęta w kwietniu 2003 r. przez Sejm uchwała „w sprawie suwerenności polskiego prawodawstwa w dziedzinie moralności i kultury” głosiła „w obliczu zbliżającego się referendum”, że „polskie prawodawstwo w zakresie moralnego ładu życia społecznego, godności rodziny, małżeństwa i wychowania oraz ochrony życia nie podlega żadnym ograniczeniom w drodze regulacji międzynarodowych”. Można było postrzegać tę uchwałę jako pusty gest, nastawiony na obłaskawienie bądź demobilizację konserwatywnego elektoratu.
Jak gdyby „winę”, polegającą na włączeniu się we wspólną Europę, trzeba było „odkupić”, afirmując konserwatywną wizję kultury i odżegnując się od (niektórych) praw człowieka.
Szkopuł w tym, że w polityce puste gesty miewają bardzo poważne konsekwencje. Ten akurat wyznaczył obowiązującą do dziś formę relacji między Polską a Europą. Kolejne rządy z jednej strony zajmują się „wyciskaniem brukselki”, z drugiej – jak ognia unikają zobowiązań w dziedzinie praw człowieka. Dotyczy to w szczególności trzech kwestii: praw reprodukcyjnych kobiet, praw mniejszości seksualnych oraz praw pracowniczych i socjalnych. Rządzący podkreślają, że nie chcą powstania „Europy dwóch prędkości” czy „Europy twardego rdzenia”, bo w takiej sytuacji Polska pozostałaby na uboczu głównego nurtu integracji. Zarazem jednak sami umieszczają Polskę na marginesie, realizując model, który z braku gotowego określenia nazwałbym „Europą ad usum Delphini”.
Za rządów PiS w polityce europejskiej naszego kraju zapisała się walka o „pierwiastek” (korzystniejszy dla średnich krajów sposób liczenia głosów w Radzie UE) oraz sprzeciw wobec Karty Praw Podstawowych. Przeciwnicy Karty Praw Podstawowych straszyli, że Unia Europejska mogłaby na jej podstawie narzucić Polsce akceptację małżeństw osób tej samej płci. Podnoszono również kwestię praw pracowniczych: rzecznik praw obywatelskich Janusz Kochanowski w wywiadzie dla „Dziennika” tłumaczył, że jest przeciwny przyjęciu Karty, bo… oznaczałoby to wzrost kosztów pracy.
Platforma Obywatelska kontynuuje tę politykę. Polska wciąż nie wycofała się z protokołu brytyjskiego, który ogranicza stosowanie Karty Praw Podstawowych. A wysuwane przez nasz kraj propozycje „federalistyczne” wpisują się w ten sam model, co polityka poprzedników. „Niektóre prerogatywy, takie jak szeroko pojęte kwestie: tożsamości narodowej, religii, stylu życia, moralności publicznej oraz stawek podatku dochodowego i podatku VAT, powinny na zawsze pozostać w gestii państw. Nasza jedność nie ucierpi na różnicach w godzinach pracy lub zapisach prawa rodzinnego” – przekonywał w berlińskim przemówieniu w listopadzie 2011 r. minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski.
Paradoks polega na tym, że im bardziej Polska akcentuje w ten sposób swoją suwerenność, tym mniejsze są realne prawa większości Polaków i Polek. Im bardziej Polska jako kraj podkreśla swoją niezależną pozycję w sprawach „moralności i kultury”, tym bardziej Polacy i Polki okazują się Europejczykami drugiej kategorii. Tych, którym zdarza się uprawiać seks, rodzić dzieci, świadczyć pracę najemną lub korzystać z ubezpieczeń społecznych, z pewnością powinno to zainteresować.