Kraj

Ostatnia ośmiorniczka liberalnego centrum

Po dwóch latach sprawa podsłuchów w restauracji Sowa i Przyjaciele znajduje swój finał w sądzie.

W historii rządy, a nawet całe ustroje upadały z w sumie błahych, nieistotnych powodów. Zdrady małżeńskie, niewielkie łapówki, zbyt rozdęte wydatki na fundusz reprezentacyjny, jedno, dwa niefortunne zdania („niech jedzą ciastka”) czy (w wypadku rządu Suchockiej) roztrój żołądka pewnego posła Solidarności. Nie ma więc w tym nic dziwnego, że ośmioletnie rządy PO upadły w wyniku kilku podsłuchanych przy ośmiorniczkach rozmów polityków partii konserwatywno-liberalnej. Po dwóch latach sprawa podsłuchów w restauracji Sowa i Przyjaciele znajduje swój finał w sądzie. Patrząc na nią wstecz trudno jednak nie dostrzec absurdu całej sytuacji.

Gdzie tu skandal?

Na nagranych w restauracji taśmach nie było bowiem tak naprawdę niczego, co powinno zaszkodzić Platformie. Politycy trochę poklęli, rzucili kilka grubszych żartów, ale niech pierwszy rzuci kamienieniem, komu się to nie zdarzyło po kilku butelkach winach.

Ja osobiście po ujawnieniu taśm poczułem wielką sympatię do niektórych z nagranych na nich polityków. Zwłaszcza Marka Belki, Bartłomieja Sienkiewicza, Radka Sikorskiego i Jacka Rostowskiego. Ci dwaj ostatni okazali się myśleć o wiele trzeźwiej, niż sądziłem. Dwaj pierwsi potwierdzili, że mają głowy nie od parady, zdolni są do ciekawych analiz, a przy tym są doskonałymi birbantami i towarzyszami stołu, przy którym chciałoby się z nimi spotkać.

Składanie państwa z kupy kamieni

Nie wiem, co pija i gdzie stołuje się dobra zmiana (na Nowogrodzkiej mają wyśmienitą japońską restaurację), ale podejrzewam, że gdyby w podobnych okolicznościach przyrody nagrać Błaszczaka z Waszczykowskim, otrzymalibyśmy plik audio, którego odsłuchanie wiązałoby się z poważnym zagrożeniem dla zdrowia i życia – coś równie mądrego, jak telefony słuchaczek do Radia Maryja i równie fascynującego, co książka telefoniczna Łomży.

Na tle oderwanego od ziemi języka współczesnych polityków („to był pucz”!), gaf MSZ, rantów poseł Pawłowicz, czy kolejnych rozkmin smoleńskich, rozmowy z Sowy jawią się jako przykład wyrafinowanej, trzeźwej mimo kolejnych butelek wina, trzymającej się faktów i dowodów analizy politycznej. Języka, którego przez długi czas w polskiej polityce już nie usłyszymy.

Machina postprawdy

Prawicy skutecznie udało się jednak z niczego ukręcić skandal. W ruch poszła przetestowana już przy okazji Smoleńska machina postprawdy. Sensacyjne nagłówki w „niepokornych mediach”, wyrwane z kontekstu zdania traktowane jako dowód, że ktoś jest tu umoczony w coś bardzo podejrzanego; partyjny przekaz dnia od Sejmu przez Senat po „Gazetę Polską” krzyczący: „skandal”!

Prawicy skutecznie udało się z niczego ukręcić skandal.

Wokół taśm nakręcono kilka takich medialnych wrzutek, szkodzących rządzącej partii przez samą swoją powtarzalność we wszystkich przekaźnikach. Pierwsza wiązała się ze wspomnianą rozmową Belki i Sienkiewicza. Zarzucano dwóm panom, że niekonstytucyjnie próbowali obejść niezależność banku centralnego, „drukować pieniądze” w zamian za dymisję Rostowskiego.

W rozwiązaniach, o których dyskutowali wtedy panowie, nie byłoby niczego, czego do walki z kryzysem nie zastosowałaby amerykańska Rezerwa Federalna, „niepokornym mediom” nie udało się też nigdy przedstawić żadnego dowodu, że dymisja Rostowskiego faktycznie miała cokolwiek wspólnego z rozmową w Sowie. Wrzutka mimo to wyrządziła PO pierwsze szkody.

Za nią poszły kolejne, konstruowane w podobny sposób. Wyrwana z kontekstu wypowiedź i dużo teatralnie podgrywanego oburzenia. Materiałów dostarczyła głównie rozmowa Elżbiety Bieńkowskiej i szefa CBA Pawła Wojtunika. Wypowiedź tego ostatniego, w której obok nazwiska Bartosza Sienkiewicza pada stwierdzenie o spaleniu budki przed rosyjską ambasadą, stała się w propagandowej machinie prawicy dowodem, że PO przy pomocy służb urządziło „prowokację” wobec uczestników Marszu Niepodległości, a przez zgodną tylko z zasadami prawackiej logiki ekstrapolację wobec całego „obozu patriotycznego”.

Najwięcej amunicji dostarczyła jednak wypowiedź Elżbiety Bieńkowskiej, że za 6 tysięcy złotych pracować może tylko złodziej lub idiota. Można bronić unijnej komisarz, że mówiła o realnym problemie tego, jak za stosunkowo niewielkie, jak na rynek specjalistów, pensje rząd ma trudność pozyskać kompetentnych pracowników, dostających o wiele więcej w sektorze prywatnym. Ale trzeba przyznać, że w kraju, gdzie dominanta nie przekracza 600 euro, z takimi wypowiedziami polityczki uważać powinny nawet w prywatnych rozmowach.

Dowodem przeciw PO miała też być wysokość rachunków z Sowy i spożywane tam menu z egzotycznymi dla wielu polskich domów ośmiorniczkami. W machinie mediów niepokornych miało to dowodzić rozbestwienia oficjeli PO fundujących sobie wytworne kolacje z dań, których przeciętny Polak w życiu nawet nie widział na talerzu. Fakt, że pewnie też płacone z partyjnej kasy kolacje polityków PiS, nawet jeśli bardziej kulinarnie swojskie, są podobnie kosztowne, niczemu w tej narracji nie przeszkodził.

Platforma w defensywie

Wraz z publikacją kolejnych taśm z Sowy prawica poczuła krew, kolejne medialne ogary szły w las. PO z kolei zachowywało się, jakby chciało zostać zagryzione w nagonce. Partia nie miała pomysłu, jak odpowiedzieć na kryzys wizerunkowy. Tusk już wówczas przygotowywał się do brukselskiego transferu, nowe przywództwo okazało się za słabe.

Partia rozdarta była między udawaniem, że nic się właściwie nie stało, a niepotrzebnymi, gwałtownymi ruchami. Nagranych na taśmach polityków usunięto z rządu, co tylko jeszcze bardziej zachęciło prawicę do ataków na obóz władzy. Ta zupełnie niepotrzebnie wysłała służby do redakcji „Wprost” – tygodnika publikującego pierwsze taśmy – co wytworzyło głęboko niefortunne obrazy medialne z Sylwestrem Latkowskim desperacko broniącym swojego laptopa. Spin-doktorzy Nowogrodzkiej nie mogli wymarzyć sobie lepszej amunicji do narracji „PO prześladuje wolne media”. W trakcie akcji funkcjonariusze zostawili w redakcji część sprzętu – władza chciała wypaść stanowczo, a zaprezentowała poziom nieudolności znany z filmów o przygodach inspektora Clouseau.

Dowodem przeciw PO miała też być wysokość rachunków z Sowy i spożywane tam menu z egzotycznymi dla wielu polskich domów ośmiorniczkami.

Nie twierdzę, że to same taśmy z Sowy zatopiły rząd. Klęska PO w 2015 miała wielu ojców i matek. Nieudolna, arogancka kampania Komorowskiego; zbyt długi okres rządu; nieumiejętność sensownego sprzedania dobrych rozwiązań (Kosiniakowe, OFE); fatalnie rozegrany politycznie spór z Elbanowskimi o sześciolatki; propaganda sukcesu; niewyczucie nastrojów – wszystko to przyczyniło się do takich, a nie innych wyników obozu władzy w 2015 roku. Ale taśmy mogły być przysłowiową kroplą przepełniającą czarę, tym jednym elementem, bez którego wszystkie przewiny PO nie przełożyłyby się na radykalną zmianę naszego politycznego krajobrazu.

Niepokojące tropy

Marian Krzaklewski – młodszym czytelniczkom przypomnijmy: zapomniany dziś lider Solidarności i nadpremier sterujący premierem Buzkiem – powiedział kiedyś, że w Polsce łatwiej jest obalić rząd niż pół litra. Sprawa afery z taśmami i nagrywającego polityków Marka Falenty pokazuje, że jest to jednak koszt trochę większy niż najznamienitsza nawet półlitrówka. Potrzeba prawie 100 tysięcy złotych dla nagrywającego kelnera i sprawnie ukrytego przed służbami dyktafonu. Tym nie mniej, jak na rzekomo poważne państwo w środku Europy to i tak trochę tanio. Jeśli jakiś szemrany biznesmen ma już obalać rząd mojego kraju, to chciałbym, by się na to przynajmniej poważnie wykosztował.

Czy jednak faktycznie za całą tą aferą stał wyłącznie Falenta?

Czy jednak faktycznie za całą tą aferą stał wyłącznie Falenta i jego zemsta za wejście służb do jego Składów Węgla? W sprawie pojawia się cały szereg pytań, których nie podjęło śledztwo i proces. Falenta był informatorem różnych polskich służb. W jakim stopniu wiedziały one o jego akcji z podsłuchami? Zajmujący się służbami związany z PiS socjolog (dziś doradca prezydenta Dudy) Andrzej Zybertowicz twierdził, że aferę mogła rozpętać grupa „patriotycznie nastawionych oficerów służb”, którzy dość mieli tego, co z krajem robi PO. W przeciwieństwie do przemówienia zaczynającego się od słów „kochany panie marszałku”, to byłby prawdziwy pucz.

Żaden z tych wątków nie został wyjaśniony w śledztwie, nie ma też oczywiście szans, by wyjaśniono go w trakcie władzy PiS. Gdy partia ta władzę w końcu odda, na wyjaśnienia będzie już pewnie za późno.

Ośmiorniczki dla wszystkich

Warto za to z afery wyciągnąć wnioski. Policyjne i polityczne. Państwo, którego najwyższych urzędników tak łatwo jest nagrać, trudno traktować poważnie – nieważne, czy za sprawę odpowiadają samotni kelnerzy, zbuntowane własne służby, czy działające tu jak u siebie służby obcego mocarstwa. Ktokolwiek obejmie władzę po PiS i dostanie trudny odcinek służb, będzie miał do wykonania sporo ciężkiej roboty.

Drugi wniosek jest polityczny. Afera nie wyrządziłaby takich zniszczeń politycznych, gdyby ośmiorniczki i wino, przy których siedzieli jej bohaterowie, nie funkcjonowały jako symbol luksusu. W jakimś sensie afera ośmiorniczkowa ujawniła ograniczenia liberalnego modelu transformacji, z wyspami dołączającymi do stylu i poziomu życia europejskiej klasy średniej i całą resztą pozostawioną samej sobie we własnej frustracji. Ten model politycznie nie był do utrzymania – to była ostatnia ośmiorniczka liberalnego centrum, zastąpił je dziś prawicowy autorytaryzm, stanowiący – przy wszystkich wadach PO – realne „większe zło”.

Marksistowski socjolog Julian Hochfeld miał ponoć mawiać, że prawdziwy socjalizm to taki ustrój, gdzie każdy będzie miał służbę domową. Wizja niewątpliwie kusząca, choć ciągle trudna do zrealizowania. Zanim do niej dojdziemy w interesie nas wszystkich – lewicy, liberałów, rozsądnych konserwatystów – jest budowa społeczeństwa na tyle równo zamożnego, by przynajmniej dobre wino i ośmiorniczki nie uchodziły w nim za jakiś niewyobrażalny luksus. Machina postprawdy mediów niepokornych i tak znajdzie sobie wtedy jakąś amunicję, ale może przynajmniej mniej zakorzenioną w realnych frustracjach i nie tak zabójczą dla naszej demokracji.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij