Głosowanie z 10 stycznia obnażyło dużo poważniejsze problemy niż „tylko” niespójność ideową, oportunizm czy po prostu bezideowość opozycji parlamentarnej.
Nie czuję schadenfreude. Nie, żeby nigdy – człowiek jest istotą ułomną i porażka bliźniego czasem sprawia mi radość. Ale środowa klęska opozycji podczas głosowania w Sejmie, w którym już w pierwszym czytaniu odrzucono obywatelski projekt ustawy Ratujmy kobiety, to nie jest ten przypadek. Hasło „taka piękna katastrofa” przystoi pięknoduchom, względnie tym, co wierzą, że im gorzej, tym lepiej. Ja jednak estetą w polityce nie jestem. Boję się również, że na gruzach tej beznadziei może się teraz zrodzić katastrofa zupełna. Ale czy musi?
Wiśniewska: Na Nowoczesną i PO nie możemy liczyć. Czas zjednoczyć lewicę
czytaj także
Niby znęcać się dziś nad PO i Nowoczesną nie wypada, warto jednak rozumieć, gdzie właściwie tkwi ich główny problem. Otóż nie w tym, że w PO jest frakcja konserwatywnego betonu, bo to wiemy od dawna. Nie w tym również, że część posłów i posłanek Nowoczesnej wciąż bardziej boi się proboszcza niż własnych wyborczyń. Prawdziwy dramat polega na tym, że obydwie te formacje właściwie przestały spełniać funkcję klubów parlamentarnych – tę, która dotąd stanowiła o ich największej przewadze nad całą resztą opozycji.
Owszem, mówiono, Robert Biedroń świetnie wypada w telewizji. Owszem, Barbara Nowacka płomiennie przemawia na wiecach, a Agnieszka Dziemianowicz-Bąk wymiata w wywiadach. Ale to nadal Kamila Gasiuk-Pihowicz i Borys Budka mają wstęp na trybunę sejmową. Dotąd wydawało się to atutem. Tymczasem…
Nawet średnio inteligentny lider dowolnej partii politycznej musiał(a) wiedzieć – mając w głębszej pamięci Czarny protest, a w płytszej ćwierć miliona zebranych podpisów – że projekt zgłoszony przez Ratujmy kobiety będzie wielkim tematem politycznym i że w tej sprawie po prostu trzeba się jakoś opowiedzieć.
To nie głosy konserwatysty Biernackiego i pozostałej dwójki z PO najbardziej oburzyły wyborców opozycji, ale właśnie tandetne kombinowanie – opuszczanie sali przed głosowaniem czy wprost wyjmowanie kart. A kiedy już wydawało się, że gorzej być nie może, tzn. po pierwszej fali krytyki, obydwa kluby – PO i Nowoczesnej – nie dość, że nie potrafiły sensownie zareagować na tę wstydliwą wtopę, to jeszcze nie potrafiły wysłać w świat nawet minimalnie spójnego przekazu.
PO zdecydowała o wyrzuceniu trójki kolegów z klubu, choć większe od nich świństwo zrobili kunktatorzy. Tych było jednak zbyt wielu, by ukarać ich równie ostro. Partia jednocześnie zapewniała, że „nie chce wojny ideologicznej” i popiera „aborcyjny kompromis” (a przecież projekt Ratujmy kobiety zmierza do jego zmiany). Jedna z posłanek partii nie wiedziała z kolei, że jej głos coś znaczy – jakby w Sejmie chodziło tylko o wynik arytmetyczny, a nie np. o reprezentowanie własnych wyborców, mniejszości czy choćby o pokazywanie politycznej alternatywy dla polityki władz.
Z kolei Nowoczesna… zakazała swym członkom publicznych wypowiedzi. Absurd? Zamordyzm? Gorzej – to wyraz bolesnej świadomości, że własny klub to przedszkole i nie wiadomo, co który poseł chlapnie. Oto bowiem następnego dnia rano na antenie Radia Zet Katarzyna Lubnauer rozbrajająco szczerze stwierdziła: „My jesteśmy ugrupowaniem nowym i bardzo wielu posłów, nie mając doświadczeń w polityce, nie zdaje sobie sprawy, że nie głosuje za danym projektem, tylko za skierowaniem go do komisji”.
Pal już licho nazwanie projektu Ratujmy kobiety „skrajnym”, ale w rozmowie z Konradem Piaseckim przewodnicząca partii zasugerowała wyborcom, że wybrany przez nich kwiat narodu nie zasługuje nawet na tróję z WOS-u. Może to wynik nazbyt powierzchownej lektury książki Iwana Krastewa o populizmie jako buncie przeciwko merytokracji? Skoro współczesny lud nie cierpi przemądrzalców, to może pokocha niedouków? Byłaby może w tym jakaś logika, gdyby nie fakt, że akurat mieszczański elektorat Nowoczesnej pragnie czuć się lepszy od niedokształconych kołtunów.
Władze @Nowoczesna wiedziały, że troje posłów nie poprze projektu #RatujmyKobiety. Zamiast głosowania przeciw, rekomendowały wyciągnięcie kart. Lubnauer i Gasiuk-Pihowicz nie przewidziały, że z tej możliwości skorzysta ponad 1/3 klubu. Więcej o 7.00. @RMF24pl
— Patryk Michalski (@patrykmichalski) January 12, 2018
Co wiemy na pewno po 10 stycznia?
Przede wszystkim upewniliśmy się co do tego, że polska polityka to komedia pomyłek.
PiS naturalnie wolałby, żeby projekt Ratujmy kobiety przeszedł do dalszych prac w komisji razem z zamordystycznym projektem zaostrzenia prawa spod pióra Kai Godek et consortes. Jak argumentuje Kinga Dunin, upokorzonym po rekonstrukcji rządu wielbicielom Macierewicza trzeba było coś rzucić na pożarcie i padło na prawa kobiet, ale jednocześnie nie chciano prowokować powtórki Czarnego protestu. Pseudogłosy „za” Kaczyńskiego i spółki miały uspokoić sytuację („no przecież zagłosowaliśmy za, a w komisjach toczy się demokratyczna dyskusja”).
czytaj także
Przez absencję „liberalnej” opozycji liberalny projekt nie przeszedł do kolejnej fazy. Planu Kaczyńskiego nie udaremniła jednak makiaweliczna zagrywka Schetyny i Lubnauer, lecz kunktatorstwo ich partii i czysty przypadek.
Teraz problem może mieć i PiS, i opozycja parlamentarna. Partia Kaczyńskiego dlatego, że to ona rządzi, a część jej elektoratu na serio domaga się pełnego aborcyjnego zamordyzmu. Dodajmy, wbrew poglądom przytłaczającej większości społeczeństwa. Jeśli mobilizacja z października 2016 się powtórzy i dojdzie do masowych protestów ulicznych, Kaczyński będzie między młotem a kowadłem. Już był tak blisko! Już prawie miał rząd z „pragmatycznym” wizerunkiem fachowców, a tu znów wyjdzie, że to wszystko jednak hucpa i ciemnogród.
Sutowski po rekonstrukcji rządu: Znikąd nadziei. Czas zapisać się do PiS
czytaj także
PO ma za to inny problem. Nie będzie w stanie w kwestii aborcji opowiedzieć się w sposób satysfakcjonujący dla którejkolwiek ze stron. To prawda, wielu Polaków pozornie popiera konserwatywny „kompromis aborcyjny”, ale grupa ta jest też z reguły w tym temacie najbardziej „letnia” – nie na tę kwestię oddaje swoje głosy.
Wreszcie Nowoczesna, z kilkorgiem ideowych posłów i posłanek (Scheuring-Wielgus, Mieszkowski) miała szansę reprezentować godnie opcję liberalną. Jako całość formacja ta jawi się dziś jednak jako niewiarygodna i – co gorsza – nieporadna.
Nic śmiesznego
Głosowanie z 10 stycznia obnażyło dużo poważniejsze problemy niż „tylko” niespójność ideową, oportunizm czy po prostu bezideowość opozycji parlamentarnej. Po raz kolejny – po tym, jak wszyscy poza Polską zagłosowali w Europie za reelekcją Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej – nie potrafiła ona politycznie skapitalizować sprawy kłopotliwej dla PiS.
Skala oburzenia liberalnych wyborców, nie tyle nawet na poglądy, ile na oportunizm i dziadostwo PO i Nowoczesnej, jest tak wielka, że może zepchnąć opozycję na ostateczny margines i zrobić nam prawdziwy Budapeszt w Warszawie.
No więc schadenfreude? Nie. Nie uważam, że należy się z kolejnego „samozaorania” opozycji cieszyć, nie sądzę też, że PO z Nowoczesną powinny „oddać mandaty”, do czego w uniesieniu wzywa część wkurzonych wyborców. Co jednak robić w tej sytuacji?
Elżbieta Stępień, posłanka .Nowoczesnej z #Legnica, mimo tego, że była obecna na sali plenarnej zdecydowała się wysunąć kartę. Nie masz odwagi nacisnąć przycisk? Złóż mandat! – mówi Anna #Burakowska z @partiarazem. #miarkasieprzebrala #RatujmKobiety https://t.co/gMpT582E3h
— Razem (@partiarazem) January 12, 2018
Tak, o tym już pisaliśmy, jakieś dwadzieścia razy. Z inicjatywy własnej:
czytaj także
i w polemikach, m.in. z Dominiką Wielowieyską:
czytaj także
Trzeba raz na zawsze (tzn. na najbliższe dwa lata) pożegnać się z wizją „zjednoczonej opozycji”, bo nawet liberalne centrum, nie mówiąc o centrolewicy, rzygają dziś Platformą i jej nowoczesną przystawką. PO – jeśli jeszcze wierzy we własne siły – musi się określić jako partia konserwatywno-liberalna. Andrzej Rzońca i „obrona kompromisu” dobrze do takiej opcji pasują. I niech PO przywróci Marka Biernackiego, który przynajmniej ma poglądy, w które wierzy (i dawne zasługi rozbicia Pruszkowa i Wołomina), niech nakopie do dupy poselskiemu „bagnu” bez żadnych poglądów i zwróci swój przekaz do centroprawicowego, prounijnego i raczej rynkowego elektoratu, którego przecież w Polsce nie brakuje. Wtedy im nawet Petru i Giertych z Michałem Kamińskim nie zaszkodzą – niech zakwitnie w PO sto (centro)prawicowych kwiatów. Jest szansa, że taki projekt przyciągnie z powrotem konserwatywnych mieszczan, którzy dziś skłonni są oddać głos na drużynę Morawieckiego i pozwoli zebrać 25-30 procent głosów. Liberałowie ani lewica i tak już na nich nie zagłosują.
Bazą drugiego skrzydła opozycji muszą być kwestie praw kobiet, wolności, pluralizmu i postępowej wizji Europy, wsparte wizją solidarystycznego państwa opiekuńczego. Takiego, które widmo gender przemienia w ogólnodostępną opiekę przedszkolną i żłobkową, wsparcie rodzin (tak, 500 plus dla każdego!), niezarzynających się lekarzy w publicznej i dostępnej ochronie zdrowia, wsparcie dla osób starszych i niesamodzielnych, dobry transport publiczny, walkę ze smogiem itp. Tematy nie tyle leżą, ile dziarsko maszerują na ulicy.
A kto dokładnie ma ten ruch-partię zbudować, z kim i jak? Trochę już o tym pisaliśmy, a trochę wyjdzie w praniu. Mamy dwie możliwości. Jeśli na linii Razem-Biedroń-Nowacka-SLD-dziewczyny-z-Nowoczesnej-coś-nowego-czego-jeszcze-nie-znamy wydarzy się sensowny ferment, to 10 stycznia będzie momentem/mitem założycielskim Powstania Opozycji z Popiołów. A jeśli się nie wydarzy, to środowe głosowanie będzie datą jej ostatecznego zaorania.