Czy niepodległe państwo może się obyć bez obywateli?
Nie korzystaj z mediów, jeśli chcesz zrozumieć świat. Bo za każdym razem, gdy twoja uwaga neurotycznie skacze między analizą porównawczą przystanków podpalonych 11 listopada 2014 i wygiętych barierek Anno Domini 2015, jednocześnie dzieje się coś, co ingeruje w rzeczywistość o wiele głębiej niż to, co będzie czytane ze wszystkich prompterów dziś o 19.30. W Święto Niepodległości rozmawiajmy o rzeczach ważnych. A rzeczy ważne to zwykle nie spektakularne wydarzenia czy efektowne zwroty akcji, a raczej pełzająca rewolucja. Jedną z obecnie zachodzących może być wypieranie obywatelstwa przez konsumpcjonizm.
Słowa
Na początku jest słowo. Słowo obywatel (282 milionów trafień w wyszukiwarce Google) ma nobliwą proweniencję. Odwołuje się w koncepcji do greckiego polis, a w angielskim brzmieniu do rzymskiego civitas. Szczyt swojej kariery świętowało w okolicach Rewolucji Francuskiej. Potem raz jeszcze w XX wieku, który rozpoczął się bez systemów demokratycznych, a zakończył z ponad setką. Jego kariera nie jest długa. W drugiej połowie XX wieku zdeklasuje je słowo konsument (2 miliardy trafień). Prawdopodobnie osiemnaście wieków młodsze – zaczyna być popularne w latach 70. Nie mając tak arystokratycznego pochodzenia, zaimponuje bogactwem synonimów, które podpowiada Google: kupujący, człowiek, osoba, kobieta, mężczyzna.
Rys. 1: liczba wyników, popularność w czasie oraz sugerowane synonimy dla słów „citizen” oraz „customer”
Obywatel i konsument: dwa porządki
Porządek polityczny i gospodarczy tworzą pewne wzory podmiotowości: typ idealny obywatela i typ idealny konsumenta.
Obywatel ma prawa i obowiązki. Konsument ma siłę nabywczą wyrażoną w walucie.
Tożsamość konsumenta jest prostsza, odwołująca się do małych egoizmów, podkreślająca – niczym amerykańska konstytucja – „prawo do życia, wolności i poszukiwania szczęścia” w ramach siły nabywczej i na własną niewidzialną rękę.
Tym właśnie się różni od obywatela, który ma obowiązki, łącznie z tym najpoważniejszym – obroną wspólnoty. Bo obywatelstwo nie może istnieć bez wspólnotowości, a żeby móc mówić o wspólnotowości, musi istnieć jakieś jej spoiwo. Na przykład zaufanie. Z tym nigdy nie szło nam za dobrze.
Skąd się bierze zaufanie? Na pewno wymaga pewnego stopnia dobrobytu, bo trudno celebrować obywatelskość, zamartwiając się o przetrwanie. I faktycznie, według OECD jednym z najsilniejszych korelatów zaufania jest poziom PKB na mieszkańca. Są jednak spektakularne wyjątki stawiające USA poniżej Czech. Pojawia się tu inna istotna zależność – im mniejsze rozwarstwienie społeczne, tym większe zaufanie (1).
W krótkim okresie, przy braku zaufania i niskiej przejrzystości życia publicznego, rola konsumenta może być bardziej racjonalna z punktu widzenia jednostki.
Rys. 2: Poziom zaufania w krajach rozwiniętych
Przeistoczenie obywatela w konsumenta może być postrzegane jako odgórny proces – promowania wzorców konsumenckich na co najmniej trzech poziomach: organizacji międzynarodowych, rządu i organów państwa.
Wspólnota gospodarcza zamiast obywatelskiej
Zacznijmy od Unii Europejskiej. W serii „Zrozumieć politykę UE” znajdujemy publikację Po pierwsze konsumenci: ochrona bezpieczeństwa i praw konsumentów to priorytety we wszystkich obszarach polityki UE (2). Broszura zaczyna się od słów: „Jako jednemu z 500 milionów konsumentów mieszkających obecnie w UE bez wątpienia zależy Ci na wyborze, jakości i przystępnych cenach. Chcesz otrzymywać dokładne informacje na temat tego, co kupujesz. Pragniesz również mieć pewność, że Twoje prawa konsumenckie są chronione”. Tę konsumencką preambułę zdobi zdjęcie objętej pary na zakupach. Koncepcja: randka w Galerii Mokotów.
Czyli jesteśmy we wspólnocie pół miliarda konsumentów. A integracja europejska odbywa się w znacznej mierze przez konsumpcję. Unia w pierwszej kolejności rozumiana jest jako wspólnota gospodarcza, co z pewnością jest koncepcją mniej kontrowersyjną niż projekt wspólnoty obywatelskiej. Najpierw węgiel i stal, potem dorzuci się jakieś usługi.
Jeśli pamiętamy moralną panikę przełomu wieków związaną z suwerennością i obyczajowością w kontekście akcesji do UE, staje się to w pewnym stopniu zrozumiałe. Te zepsute kraje Północy, gdzie dzieci podają do sądu rodziców, żony mężów, a niewolnicy wolnych… Cały List do Koryntian, tylko że odwrotnie. Do tej pory w Internecie można znaleźć ariergardę tej paniki, wpisując w wyszukiwarkę zgrabne połączenie „profilaktyka zagrożeń, świadectwo rodziców ze Szwecji”. Przybyłem, zobaczyłem, na cały naród uogólniłem.
Na tym tle gospodarczy kurs UE jawi się jako pewien kompromis.
Spokojnie, to tylko gospodarka. Każdy niech sobie zachowa swoje Grundwaldy i Lichenie, a ponad kartografią uświęconych miejsc stworzymy wspólnotę rynkową.
Wstrzymajmy się chwilę z negocjowaniem Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela. Podpiszmy najpierw aneks o prawach konsumenta.
Inną międzynarodową organizacją, która wyczuła, że społeczna akceptacja integracji jest wyższa w gospodarce niż w innych dziedzinach życia, jest Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). Co prawda ma departament edukacji, zdrowia, środowiska, a nawet administracji (ang. public governance). Jednak nawet gdy wydaje sensowne rekomendacje, musi nagiąć takie wartości, jak ludzkie zdrowie czy wyrównywanie szans przez edukację do wspólnego mianownika – alfy i omegi wzrostu gospodarczego. Czasem w aberracyjnych kontekstach, gdy używając słowa kraj synonimicznie ze słowem gospodarka, oblicza, jak zdrowy pracownik i umiejący czytać piętnastolatek nakręcą dochód narodowy.
Jeszcze bardziej nakierowany na gospodarkę – z definicji – jest Bank Światowy. Na jego stronach możemy znaleźć takie podsumowanie tego, co zdarzyło się w Polsce przed ćwierćwieczem: „Program Transformacji Gospodarczej dla Polski z 1990 był bezprecedensową próbą stabilizacji i liberalizacji gospodarki przy odtworzeniu zdolności kredytowej” (3). Nie pokazuj tego fragmentu dziadkowi z pierwszej „Solidarności”.
W pewnej mierze związane jest to z szalbierstwem ekonomii, która desperacko stara się przybrać barwy ochronne nauki ścisłej: racjonalnej, dającej się odizolować od kwestii społecznych, politycznych. Karmi iluzję, że popyt i podaż istnieją w aksjologicznej próżni. Absurdalny podział na ekonomię normatywną i pozytywną jest jak hasło wyborcze „Nie róbmy polityki, budujmy drogi”. To nic nie szkodzi, że tezy noblisty z ekonomii z 1992 roku są logicznie sprzeczne z tezami noblisty z 2002 roku. Zawsze można sięgnąć do noblisty z 1976 roku, twierdzącego, że założenia modeli ekonomicznych nie są tak ważne, o ile wyciągany na ich podstawie wniosek wydaje się słuszny. O to, skąd wiemy, czy wniosek jest słuszny, proszę pytać scholastyków.
Rząd dla konsumenta
Rząd „customer-friendly” wcale nie musi być cechą tej strasznej reaganomiki czy tego szubrawego thatcheryzmu. W 1992 roku, czyli tuż po dojściu do władzy demokratów pod hasłem „Gospodarka, głupcze”, wiceprezydent Al Gore zapowiedział: zracjonalizujemy sposób, w jaki rząd traktuje Amerykanów. Uczynimy amerykański rząd przyjaznym konsumentom. Wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy, że rząd federalny ma klientów. Nasi klienci to Amerykanie (4).
Al Gore stara się powiedzieć: „będziemy was traktować dobrze”. Tylko czy trzeba obywatela nazwać klientem, aby traktować go dobrze?
Co to znaczy traktować kogoś, jakby był klientem? Czasem oznacza to, że trzeba sprzedać mu jak najwięcej, nie martwiąc się o skutki.
Ustawić coraz milszego sprzedawcę w coraz ładniejszym punkcie sprzedaży celem upłynnienia coraz krócej działającego telefonu. Plus akcesoriów z wbudowanym czasem zepsucia się, bonów na humus, krzyża na drogę i caveat emptor.
Kto utrzymuje państwo: obywatel czy konsument?
Ciekawym procesem równoległym jest zmieniająca się struktura podatków w utrzymywaniu państwa. Maleje znaczenie podatku od osób fizycznych – obecnie jest on na poziomie zaledwie jednej czwartej wpływów do budżetu. I rośnie rola podatków konsumpcyjnych: VAT, akcyza i podatek od gier to już prawie dwie trzecie budżetu państwa. Częściowo dlatego, że VAT jest łatwiejszy do ściągnięcia niż na przykład CIT, lubiący migrować do ciepłych krajów. Ale może też dlatego, że VAT jest uniwersalny, bezpieczniejszy politycznie, bo bardziej akceptujemy podatek konsumencki, dzielnie płacony z trzecią już dzisiaj café macchiato (o ile konsumowaną w miejscach, które nie unikają opodatkowania) niż podatek bardziej „obywatelski”– pobierany nam z pensji według tego, co w sporze ministra finansów z ministrem pracy i polityki społecznej wyłoni się jako aktualny standard solidarności społecznej.
A przecież lepiej już płacić VAT z każdą latte, niż katować nasz umęczony kraj kolejną awanturą o dystrybucję dochodów. Nie musi to oznaczać, że płacimy mniej – raczej według innych zasad. Co ciekawe, w społeczeństwach o wysokim stopniu zaufania głównym źródłem wpływów do budżetu zwykle są podatki niekonsumpcyjne. W Danii sam PIT stanowi większość dochodów państwa.
Administracja uczy się od biznesu
Uczy się dosłownie. Na przykład wtedy, gdy zatrudnia firmy doradztwa biznesowego. Bez wątpienia jest mnóstwo rzeczy, których administracja mogłaby się nauczyć od sektora prywatnego. Należy jednak zauważyć, że strumień wiedzy w tym modelu jest jednokierunkowy: administracja jest tym obciachowym kuzynem z prowincji, który choćby się starał, z definicji nie dorośnie do wieżowców na Domaniewskiej. To wyłącznie administracja ma się uczyć od biznesu, a nie biznes od sprawnych organów administracji (takich choćby jak Norweski Państwowy Fundusz Emerytalny ze swoim długofalowym planowaniem i komisją etyki) bądź zarówno biznes, jak i administracja od najlepiej zarządzanych organizacji pozarządowych i międzynarodowych. Wszak jak mówi Milton Friedman, gdy rząd zacznie zarządzać Saharą, estymowany czas reglamentacji piasku wyniesie pięć lat.
Zatem organy państwa uczą się dzielnie.
W 2015 roku Sąd Najwyższy po raz pierwszy zlecił prywatnej firmie napisanie wniosku do Trybunału Konstytucyjnego i nawet nie usunął jej logo.
Na zewnątrz można też zlecać napisanie strategii państwa bądź jego kluczowych sektorów, takich jak nauka. W materiałach, które dostają konsultanci jednej z chętniej wykorzystywanych przez europejskie rządy firmy, można przeczytać, że poznamy „uniwersalną metodę”, „podejście, które może być użyte do rozwiązania dowolnego problemu”, a ten „zestandaryzowany proces oszczędzi nam potrzeby wynajdywania koła od początku” (5).
„Uniwersalna metoda” bazuje na założeniu, że fragment rzeczywistości można wyizolować, a następnie zoptymalizować. Wyizolować horyzontalnie – gdy odseparowujemy gospodarkę od jej wpływu na środowisko i społeczeństwo, ale też wertykalnie – gdy oddzielamy przedmiot od podmiotu. Problem z izolacją fragmentów sfery publicznej jest taki, że gdy na przykład likwidujemy nierentowne połączenia kolejowe, regionalny rejlwej może zyskać w botomlajnie rocznego stejtmentu, ale odcięci od świata ludzie mogą stracić mobilność, edukację i pracę. Wszystko, co zostało za kulisami, podczas gdy uwodził nas magik, wyciągając z kapelusza analizę SWOT.
Analogicznie możemy odizolować więziennictwo od sprawiedliwości. Na przykład gdy w prywatnych więzieniach, takich jak Pasadena, Santa Ana czy Torrance, osadzeni mogą wykupić elegancką celę za 120 dolarów za noc. Innym przykładem izolacji jest outsourcing wojny. Widząc, jak bolesne dla społeczeństwa są statystyki zabitych żołnierzy, rząd USA od lat systematycznie zleca „usługi wojskowe” prywatnym firmom militarnym. A liczba zabitych kontrahentów w Iraku i Afganistanie przewyższyła liczbę zabitych żołnierzy-obywateli.
Nie róbmy polityki, wklepujmy balsamy
Jaka jest rola samych obywateli w ich abdykacji z podmiotowości politycznej? W kraju, w którym ogłasza się zwycięstwo demokracji, gdy frekwencja przekroczy 50%, warto zapytać o to, kto obywatelstwa pozbawia się sam.
W pierwszej kolejności są to młodzi ludzie. Jak podaje Instytut Spraw Publicznych, na pytanie, czy zrezygnował(a)byś z urlopu, aby wziąć udział w wyborach, jedynie 6% najmłodszych wyborców odpowiada, że tak. To aż siedem razy mniej niż pokolenie ich dziadków. Szczególną podgrupą są tu młode kobiety. Różnice we frekwencji wyborczej między kobietami a mężczyznami zależą od miejsca i czasu. Są kraje, gdzie głosuje większy procent kobiet (USA, Chile, Szwecja), większy procent mężczyzn (Polska, Wielka Brytania, Indie) i kraje, gdzie różnice są niezauważalne. Co istotne, te trendy potrafią intensywnie zmieniać się w czasie, wpływając na stopień reprezentowania danych interesów.
Na przykład w Polsce frekwencja wśród młodych kobiet potrafi być dwa razy niższa niż wśród starszych mężczyzn, co prowadzi do gigantycznego niedoreprezentowania ich interesów.
Jest to o tyle niefortunne, że młodymi kobietami, które wyciekają z szeregów obywateli, niezwykle interesuje się przemysł konsumencki, przypisując im podwójną rolę. Z jednej strony wątpiącej w siebie i wiernej klientki, która ma bez przerwy kwestionować w swoją urodę i styl życia. Patrz: podręczniki dla marketingowców pouczające, że młode kobiety (zwłaszcza niezamożne studentki) podważają zasadę „drogie produkty kupują bogaci konsumenci”, bo potrafią wydawać nieproporcjonalną część swoich dochodów na wizerunek. Z drugiej zaś strony są niezwykle użytecznym kołem napędowym marketingu. Za pomocą ich ciała można upłynnić gładź szpachlową, blachę falistą, ubój drobiu i wszystko inne, co nie załapało się pod litościwe skrzydła marketingu kreatywnego.
Zadajmy zasadnicze pytanie: dlaczego ludzie wolą być konsumentami? Może świadomie nie chcą tworzyć wspólnoty pod totemami, które obecnie przyjmuje? A może rynek oferuje im coś atrakcyjniejszego niż państwo? Może ma siłę wyzwalającą – na przykład gdy oferuje pełnię praw reprodukcyjnych tym, którzy za nie zapłacą? Może nas nie ocenia? Może lepiej wychodzi naprzeciw nomadyzmowi jednostki? Może przychodzi w sukurs w sytuacjach, gdy państwo zawodzi? Ale czy przychodzi, czy tylko sprawia takie wrażenie? Czy wręcz tworzy te sytuacje, by je rozwiązać produktem, na którym może zarobić?
Zmierzch obywatelstwa
W międzyczasie jednak jeden i drugi porządek bardzo się skomplikowały. Atrakcyjność obywatelstwa zawsze zależała od uwarunkowań konkretnego państwa w danym momencie historycznym, lecz w otwartych strukturach – takich jak UE – przybrała inny wymiar. Dziś obywatel lubi mówić jak konsument, że w przypadku niezadowolenia z oferty politycznej wyniesie się gdzieś indziej. Że z Modlina najtaniej.
Na poziomie makro myślenie tylko o produkcji i konsumpcji może stworzyć ekosystem, w którym już nie tylko obywatele, ale też konsumenci nie są w stanie konsumować. Tak jest w stolicy Chin, z jej kilkudziesięciokrotnie przekroczonymi normami zanieczyszczenia powietrza: dla dzieci konsumentów z klasy Premium buduje prywatne szkoły, do których wchodzi się przez śluzę oddzielającą zanieczyszczoną przestrzeń publiczną od oczyszczonej przestrzeni prywatnej. Polska z pięcioma najbardziej zatrutymi miastami Unii Europejskiej może kiedyś mieć podobne problemy. Bezpośrednia przyczyna: wysokoemisyjne paliwa kopalne. Przyczyna głębsza: nieświadomy konsument, niedbający o dobro wspólne obywatel.
Główny problem ze zmierzchem obywatela i dominacją konsumenta jest następujący: w perspektywie konsumenta chodzi o to, by mieć więcej, lepiej i bardziej niż inni, więc pytanie o wzrost staje się ważniejsze i częściej zadawane niż pytanie o obywatelstwo. Nierówność konsumentów istniała zawsze, ale zmieniał się rozmiar rynku, który był dla nich kontekstem. Od wczesnego feudalizmu z rynkiem dwóch głównych segmentów, broni i dóbr luksusowych – do dojrzałego kapitalizmu z outsourcingiem wojny i offshoringiem surogatek.
W perspektywie ostatnich siedemdziesięciu lat ważne jest nie tylko to, że globalne nierówności rosną, ale też to, że ich znaczenie zwiększa się w tych systemach, w których coraz więcej rzeczy jest na sprzedaż.
Bo jak pisze Michael Sandel, rynki to nie tylko mechanizmy bardziej lub mniej efektywnej alokacji zasobów, ale także machiny propagandowe pewnych postaw, nawyków i motywacji. Ich dyskretny urok leży w tym, że nie ferują wyroków o potrzebach, które zaspokajają. Przynajmniej tak długo, jak płaci się cenę, którą jest wypłukiwanie z debaty publicznej tematów dotyczących wartości.
Przypisy:
(1) Skorygowany R2 dla regresji dochodu i poziomu zaufania = 0,53; skorygowany R2 dla regresji współczynnika Giniego i poziomu zaufania = 0,56. Źródło: OECD (2011) Society at a Glance 2011: OECD Social Indicators.
(2) Komisja Europejska.
(3) Tłumaczenie własne ze strony Banku Światowego.
(4) Przemówienie wiceprezydenta Al Gore’a z 26 marca 1993.
(5) Tłumaczenie własne materiałów jednej z firm doradztwa biznesowego.
Anna Gromada (ur. 1987) – współzałożycielka Fundacji Kaleckiego, pracownik naukowy Instytutu Filozofii i Socjologii PAN.
**Dziennik Opinii nr 315/2015 (1099)