Kraj

Majmurek: O co pytać kandydatów na prezydenta (a o co nie warto)

Wybory prezydenckie – nie tylko w tym roku – są w Polsce nieuczciwe i absurdalne, bo słyszymy w nich obietnice z góry niemożliwe do spełnienia. A przecież jest wiele poważnych kwestii, w których możemy domagać się precyzyjnego określenia, co kandydat lub kandydatka zamierzają zrobić w ramach prezydenckich uprawnień.

Kampania prezydencka się rozkręca, a wraz z nią karuzela wyborczych obietnic. Poza Arturem Bartoszewiczem mówiącym o „polskim lotniskowcu” i Krzysztofem Stanowskim obiecującym „elektrownię atomową w co drugiej gminie” najbardziej hojny w obietnicach jest „obywatelski kandydat” PiS. Wybór Nawrockiego ma nam przynieść nie tylko obniżkę cen prądu, ale także „nowy kontrakt podatkowy”, dzięki któremu w zasadzie wszyscy będziemy płacić niższe podatki, a „uszczelnienie luki VAT” sprawi, że państwo będzie miało jeszcze więcej pieniędzy, niż ma obecnie.

Jak konkretnie prezydent – dysponując takimi kompetencjami, jakie przyznaje mu konstytucja, i współrządząc z premierem z konkurencyjnego obozu – miałby „uszczelnić lukę VAT”? Tego prezes IPN niestety nie wyjaśnił.

Czy debaty przedwyborcze muszą być farsą?

Najbardziej nieuczciwe wybory

Problem przestrzelonych obietnic nie ogranicza się do Bartoszewicza i Nawrockiego czy świadomie trollującego konwencję prezydenckiej kampanii właściciela Kanału Zero. Dotyczy on wszystkich kandydatów i kandydatek w tegorocznym wyścigu. Wybory zawsze przynoszą inflację obietnic, których dotrzymanie okazuje się później trudne lub niemożliwe. PiS zawdzięczał swoją reelekcję w 2019 roku w dużej mierze temu, że ku zaskoczeniu wielu wyborców faktycznie spełnił to, co obiecywał w kampanii cztery lata wcześniej – na czele z cofnięciem reformy emerytur i wprowadzeniem 500 plus.

Wybory prezydenckie – nie tylko tegoroczne, ale każde od 2000 roku, gdy po raz pierwszy wybieraliśmy prezydenta pod obowiązywaniem obecnej konstytucji – są jednak pod tym względem szczególnie nieuczciwe i absurdalne.

Co pięć lat kandydaci i kandydatki składają w nich obietnice, o których z góry wiadomo, że nie są możliwe do spełnienia. Bo gdyby prezydent miał ich dotrzymać, musielibyśmy mieć ustrój co najmniej taki jak we Francji, jeśli nie w Stanach Zjednoczonych. W Polsce prezydent, choć ma bardzo silny demokratyczny mandat jako najwyższy urzędnik pochodzący z bezpośredniego wyboru, nie ma tak naprawdę żadnych narzędzi kreowania własnej polityki. Może co najwyżej blokować politykę rządowej większości przy pomocy silnego weta, do odrzucenia którego potrzebna jest sejmowa większość trzech piątych.

Nawrocki, gdy jest pytany o to, jak zamierza zrealizować swoje obietnice, odpowiada, że przecież Andrzej Duda spełnił swoją, związaną z odwróceniem reformy emerytalnej. Problem w tym, że gdyby PiS nie zdobył w 2015 roku samodzielnej większości, to Andrzej Duda mógłby sobie obniżać nie wiek emerytalny, a co najwyżej żyrandole w pałacu na Krakowskim Przedmieściu. Inni kandydaci pytani o to samo powołują się na prezydencką inicjatywę ustawodawczą albo przekonują, że ich zwycięstwo uruchomi „nową polityczną dynamikę” – co znaczy po prostu „nie mam pojęcia, jak zrobić to, co obiecuję”.

Sławomir Mentzen w rozmowie z Andrzejem Dudkiem stwierdził, że jako prezydent będzie regularnie zwoływał rady gabinetowe, gdzie już na etapie prac rządowych będzie blokował niepodobające się mu projekty rządu. Jak bowiem przekonywał kandydat Konfederacji, prezydent dysponujący wetem jest poniekąd „koalicjantem” rządu i rząd musi negocjować z nim swoje posunięcia. Ta koncepcja jest jednak wyłącznie receptą na zupełny paraliż państwa.

2 czerwca obudzimy się w brunatniejszej Polsce

Większość uczestników prezydenckiego wyścigu oczywiście wie, że nie ma w nim szans, i wcale nie chce objąć urzędu prezydenta. Oboje kandydaci parlamentarnej lewicy w ogóle nie próbują kogokolwiek przekonać, że byliby dobrymi prezydentami; używają kampanii, by powiedzieć wyborcom: głosujcie na mnie, by wzmocnić lewicę w rządzie (Biejat) albo by rząd musiał się liczyć z opozycją inną niż tylko PiS z Konfederacją (Zandberg).

Weta i nominacje

Co z tym wszystkim zrobić? Najsensowniej byłoby zmienić konstytucję i zastąpić obecny, źle pomyślany hybrydowy system konsekwentnym systemem kanclerskim, z prezydentem pełniącym funkcje reprezentacyjne, pozbawionym prawa weta. Na to nie ma dziś jednak absolutnie żadnych perspektyw.

Można próbować ośmieszyć całą konwencję prezydenckiego wyścigu, tak jak robi to Krzysztof Stanowski. Niestety, z trollingu Stanowskiego nie wynika nic poza zwiększoną liczbą wyświetleń Kanału Zero i związanymi z tym korzyściami materialnymi. Trudno się przy tym oprzeć wrażeniu, że trolling youtubera jest ślepy na jedno oko i ma w tych wyborach lekko wychylić boisko w prawo.

Możemy wreszcie jako wyborcy zacząć się domagać od kandydatów i kandydatek precyzyjnych wyjaśnień, co rzeczywiście robiliby w ramach kompetencji prezydenta. Co oznacza przede wszystkim pytanie o weta, kilka nominacji i politykę orderową. Zacznijmy od wet.

Ostateczną stawką tych wyborów jest to, czy w drugiej połowie roku obecna większość zdoła uporządkować sytuację w prokuraturze, mediach publicznych i do pewnego stopnia w sądownictwie – tam, gdzie można to zrobić bez resetu konstytucyjnego – czy zrobić tego nie da rady. Czy rząd będzie mógł swobodnie rządzić, czy czeka nas klincz w szczególnie trudnej sytuacji międzynarodowej. Wiemy, jakie są stanowiska kandydatów z największą szansą na wygraną. Ale istotny jest też stosunek przyszłego prezydenta do kilku innych istotnych spraw.

Na przykład to, czy będzie blokował zmiany w sprawie związków partnerskich i praw reprodukcyjnych. Sejm obecnej kadencji najpewniej nie uchwali żadnych progresywnych zmian, ale kadencja wybranego w czerwcu prezydenta będzie też przypadała na następną kadencję parlamentu, gdy układ może być już inny.

Równie istotne jest to, czy prezydent będzie blokował projekty w duchu „liberalnego populizmu”, do których wyraźną skłonność ma obecna koalicja. A więc na przykład uchwalanie kolejnych przywilejów dla samozatrudnionych i przedsiębiorców rozsadzających nam system składkowy i duszących finansowo usługi publiczne; kolejnych nieodpowiedzialnych cięć podatków służących najzamożniejszym czy dopłat do kredytów, które nadmuchują bańkę na rynku nieruchomości. Przed drugą turą lewicowy wyborca powinien oczekiwać od kandydatów zabiegających w niej o jego głosy, by ściśle określili się w tych kwestiach.

Niewczesne umizgi, czyli Nawrocki konfederatą (już przed pierwszą turą)

Ordery możemy zostawić, choć byłoby miło, by przyszły prezydent uniknął podobnie kontrowersyjnych decyzji jak nadanie Orderu Orła Białego – najwyższego odznaczenia w państwie – Antoniemu Macierewiczowi czy Wandzie Półtawskiej. Istotne jest jednak to, kogo prezydent powoła do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji czy do Rady Polityki Pieniężnej. W tej pierwszej obsadza 40 proc. miejsc, w tej drugiej jedną trzecią.

Oczywiście, nikt poważny nie ogłosi żadnych nazwisk, zanim nie zostanie prezydentem. Warto jednak cisnąć kandydatów, by sprawdzić, w jakim kierunku idzie ich myślenie: czy w KRRiTv chcą postawić na reprezentantów środowisk twórców, mediów czy społeczeństwa obywatelskiego, czy na polityków; jacy ekonomiści są dla nich ważni i w jakim kierunku ich myślenie o gospodarce może przechylić ciało określające polską politykę pieniężną.

Czy kandydaci widzą globalną szachownicę?

Prezydent może też odgrywać istotną rolę w polityce zagranicznej. Celowo piszę „może”, bo kluczowe jej instrumenty wciąż należą do rządu, jednak prezydent poprzez swoją międzynarodową aktywność i kontakty z innymi głowami państw potrafi czasem odegrać znacznie istotniejszą rolę, niż wynikałoby to z przypisanych mu w konstytucji uprawnień. Tak było z Aleksandrem Kwaśniewskim w trakcie pomarańczowej rewolucji w Ukrainie, z Lechem Kaczyńskim w Tbilisi w 2008 roku, a do pewnego stopnia także z Andrzejem Dudą na początku pełnoskalowej agresji Rosji na Ukrainę.

Nowy prezydent obejmie urząd w momencie międzynarodowej niestabilności, jakiej nie widzieliśmy od czasu wejścia Polski do NATO. Filary ładu, który dał nam pokój i wzrost dobrobytu, wyraźnie się chwieją. Kluczowe jest to, byśmy wybrali kogoś, kto widzi, co dzieje się na globalnej szachownicy, i komu nie zasłaniają rzeczywistości antyeuropejskie czy antyniemieckie obsesje albo zapatrzenie w obecną amerykańską administrację.

Majmurek: Żeby mężczyźni znów byli mężczyznami. „Ekonomia moralna” ceł Trumpa

Byłoby fatalnie, gdyby amerykańska polityka wymusiła na rządzie korektę nakazującą znacznie wzmocnić europejski wymiar polskiego bezpieczeństwa, a prezydent sabotował próbę jej przeprowadzenia. Gdyby dawał się rozgrywać Trumpowi próbującemu polityki „dziel i rządź” wobec Unii Europejskiej.

Oczywiście dziś żaden poważny, mający realne szanse na zwycięstwo kandydat nie powie wprost o ryzykach związanych z drugą kadencją Trumpa. Nikt nie chce palić sobie mostów z nową administracją, nie chce mówić o najgorszych scenariuszach, by nie zmieniły się one w samospełniającą się przepowiednię. Trzeba jednak cisnąć kandydatów na najwyższy urząd, dopytując, czy w ogóle widzą te wyzwania. To znacznie ważniejsze niż ich plany na ceny prądu czy kolejki do lekarzy – bo z tymi dwoma nawet najlepszy prezydent i tak nic nie zrobi.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij