Czy dzięki niej lewica wreszcie opuści ławkę rezerwowych polskiej polityki?
Na początek SLD-owska anegdota. Na jakieś istotne partyjne wydarzenie parę lat temu zaproszono tak zwanych „wszystkich”. Przewidziano obecność przewodniczącego Millera z żoną i pary eksprezydenckiej, czyli państwa Kwaśniewskich. Dla najważniejszych notabli przygotowano eksponowane miejsca. Gdy goście pojawili się na miejscu, organizatorzy z przerażeniem zauważyli, że do pierwszego rzędu ochoczo wprosili się szeregowi posłowie, nie zwracając uwagi na rezerwacje. Na ratunek wysłano ich asystentów, którzy błagalnym tonem prosili „panie pośle, panie pośle, proszę zejść”. Udało się ich ubłagać na ostatnią chwilę, choć nikt nie wykluczał, że sarmacka dusza wygra z ryzykiem kompromitacji i posłowie zdobytych krzeseł już nie puszczą.
Ta anegdota dobrze oddaje problem, z jakim lewica parlamentarna mierzy się od lat (a dziś to także problem samego Millera): jak dla dalekosiężnego politycznego celu zrezygnować z osobistych aspiracji, splendoru i poczucia ważności. Niedzielna konwencja Zjednoczonej Lewicy w Łodzi pokazała, że – przynajmniej w tej chwili – to się udaje. Olbrzymią scenę z jedną mównicą przygotowano tylko dla dwóch osób: Włodzimierza Cimoszewicza i Barbary Nowackiej.
Były premier zaczął od Boba Dylana i Times they are a-changin’, by elokwentnie, ale dosadnie przypomnieć kolegom ze starszego pokolenia, że czas się odsunąć.
Ktoś zresztą włożył sporo wysiłku w to, żeby presję na starszych wywierać na każdym możliwym poziomie, włącznie z tym, że w pierwszym rzędzie naprzemiennie siedzieli zawodowi politycy – panowie z kilkudziesięcioletnim stażem – i dwudziesto-, trzydziestolatkowie.
I tak okok siebie znaleźli się Miller i Paulina Piechna-Więckiewicz, Joanna Erbel i Janusz Palikot, siwi przewodniczący Unii Pracy i liderzy partyjnych młodzieżówek.
Cimoszewicz mówił o błędach, które SLD popełniało. Jasno dał do zrozumienia, że partia, która u szczytu swojej popularności miała w kraju niepodzielną władzę, współodpowiada za patologie polskiej polityki i jej wieloletni PO-PiS-owy impas, którego bez zmiany twarzy przełamać nie będzie w stanie. Stwierdzenie, że trzeba przekazać władzę w ręce czterdziestolatków (którą oni po wykonaniu swojego zadania również powinni przekazać dalej) było tyle wezwaniem do demokratyzacji i profesjonalizacji partii, ile niespecjalnie zakamuflowanym wezwaniem-wyzwaniem skierowanym do siedzącego naprzeciwko Millera. Krótkie przemówienie Cimoszewicza kończył gest nieco patetyczny, ale sprawnie wyreżyserowany – ojcowskie wręcz wprowadzenie Barbary Nowackiej na scenę i zostawienie jej tam samej, na kilkuset metrach czerwonego dywanu i pustym podium.
Barbara Nowacka podziękowała wszystkim właściwie członkom i członkiniom grupy inicjatywnej Zjednoczonej Lewicy – zostawiając Millera i Palikota na sam koniec. Cytat z Izabeli Jarugi-Nowackiej, którym rozpoczęła właściwe przemówienie, wywołał najwięcej oklasków i autentycznego poruszenia na sali. Potem było już trudniej, bo liderka Zjednoczonej Lewicy miała przed sobą nie tylko zadanie odzyskiwania wiarygodności dla Sojuszu i Twojego Ruchu, co samo w sobie wymaga retorycznego balansowanie na linie, ale także wlania życia (sensu, poczucia konieczności…) w skądinąd znany alfabet propozycji lewicy w Polsce.
Pojawił się więc cały wachlarz odwołań: od Rewolucji 1905, przez transformację ustrojową, do aktualnej polityki. Nowacka punktowała prawicowo-prawicową wojnę w Polsce i jałowość sporów – co było może ruchem najlepszym. Bo niełatwo wzbudzić emocje, mówiąc wyłącznie o dentyście i obiedzie dla wszystkich dzieci w szkole, stażach i umowach śmieciowych czy dostępie kobiet do antykoncepcji i służby zdrowia.
Świetnie, że pojawiły się marginalne dla politycznego mainstreamu w Polsce sprawy: obawy związane z TTIP, zielona energetyka, trudna sytuacja na uczelniach, sensowna polityka narkotykowa.
Nowacka sprawnie przechwyciła zarówno język lewicowy – „związki partnerskie”, „sprawiedliwość społeczna” – i ten, w którym lepiej czuje się w Polsce strona konserwatywna, czyli język pryncypiów i konieczności: „Będziemy walczyć, żeby nikt w Polsce nie był eksmitowany na bruk. Poza sprawcami przemocy domowej. Dla sprawców przemocy domowej nie ma litości”. Fragmenty takie jak ten najlepiej być może obrazują intencję wyjścia poza słuszne lewicowe hasła. Podobnie jak odwołanie do antyurzędniczego populizmu, ale z próbą przekierowania go na słuszne tory: „Nikt nie pamięta, jak nazywa się szef NFZ. A każdy pamięta twarz pielęgniarki, która robiła mu zastrzyk, albo twarz położnej, która podała mu dziecko. Reformę służby zdrowia trzeba zacząć od dołu, od pracowników i ich pensji”. Wywalczenie przez lewicę miejsca w dyskusjach o kształcie Polski i równoważenie w nich PO-PiS-u to klucz do odzyskania pełnoprawnego miejsca w polityce tego kraju.
To byłaby prawdziwa zmiana, którą Zjednoczona Lewica od dłuższego czasu obiecuje. Gdyby Barbarze Nowackiej udało się wbić klin między prawicę i prawicę i zrobić miejsce dla innych nowych lewicowych polityczek i polityków, aktywistek i aktywistów, działaczek i działaczy, to nie wybrukowałoby to drogi dla Millera i Palikota – jak straszą niektórzy – ale istotnie przeorało dotychczasowy polityczny pejzaż. Utrudniłoby politykę reaktywną i personalną (Tusk – zły, Kaczyński – jeszcze gorszy), w której Miller i Palikot trzymają się siłą rozpędu, ograniczając swoje ambicje do ustawek i riprost.
Nie wiem, czy to możliwe od razu, tak jak nie wiem, czy Barbara Nowacka może zrobić to w pojedynkę. I czy starsi poczuli dziś ciarki wzruszenia czy zazdrości. Czy ten projekt – jak wiele ambitnych planów lewicy – nie rozbije się na tym samym, o czym mowa była na początku: grze w gorące krzesła w pierwszym szeregu. Ale nawet jeśli lewica ma dalej przegrywać, to wolę, żeby przegrywała w tym stylu. Przynajmniej widać, że naprawdę o coś gra.