Kolejny papież stanie przed wyborem – powrót do Soboru Watykańskiego II lub jego potępienie.
Cezary Michalski: Czy Benedykt XVI po swoim ustąpieniu z urzędu będzie miał wpływ na przebieg konklawe i wybór kolejnego papieża? Jak to wygląda z formalnego punktu widzenia, ale też jak to może wyglądać nieformalnie?
Piotr Mucharski: To jest sytuacja w czasach współczesnych nigdy jeszcze nie przećwiczona. A z czasami poprzedniej abdykacji zupełnie nieporównywalna, bo to były czasy, kiedy czasem konkurencyjni papieże wsadzali się nawet wzajemnie do więzień. Po raz pierwszy w nowożytnych czasach będziemy mieli sytuację, kiedy żyją obok siebie aktualny papież i ktoś, kto pełnił tę funkcję przed nim. Oczywiście, z racji swojego wieku Józef Ratzinger nie będzie mógł uczestniczyć w konklawe.
Zadaję to pytanie, bo pojawia się wątpliwość, czy Benedykt XVI, niezależnie od wszystkich innych powodów nie chciał zapewnić sobie wyjątkowej zupełnie w nowożytnej historii Kościoła możliwości wpłynięcia na wybór następcy?
W jego uzasadnieniu abdykacji znalazły się nie tylko słowa o zmęczeniu ciała, ale też o zmęczeniu ducha. Nie sądzę, żeby chciał się nadmiernie w sprawy konklawe mieszać, a także, by mógł to zrobić skutecznie. Dlatego pozostawi to albo całkowicie, albo w ogromnym stopniu kurii, urzędnikom watykańskim, no i oczywiście samym uczestnikom konklawe. Poza tym Benedykt XVI to nie jest człowiek od procedur, urzędowania, czy lobbowania. W kwestii zarządzania kuria ponosił raczej same porażki.
Ale to człowiek zawsze próbujący nadać Kościołowi kształt, który uważał za właściwy. A wybór następcy jest momentem, w którym decyzja o dalszym kształcie Kościoła jest podejmowana. I Ratzinger po raz ostatni miałby na to wpływ albo też musiałby oglądać wybór, którego nie akceptuje.
Sądzę, że sam Watykan będzie się starał podkreślić ciągłość. Oczywiście zawsze może się zdarzyć niespodzianka, ale sądzę, że jest spore prawdopodobieństwo, iż imię kolejnego papieża będzie brzmiało Benedykt XVII.
Albo dosłownie, albo jeśli chodzi o pierwsze deklaracje nowego papieża?
Deklaracje będą jasne – przecinamy wszelkie spekulacje, podejmujemy przerwany wątek. Co oczywiście z faktem, że poprzedni papież żyje i jest jakoś obecny mimo abdykacji, też ma pewien związek. Ów Benedykt XVII może być czarnoskóry, może być Latynosem czy Europejczykiem. Może być i Włochem. Ale ewentualne zmiany, jeśli w ogóle do nich dojdzie, będą uruchamiane właśnie w tym polu zadeklarowanej ciągłości.
Czy decyzja Benedykta XVI o złożeniu urzędu rzeczywiście była zaskoczeniem dla całego Kościoła? Jeśli tak, to dlaczego. I co to właściwie oznacza?
Jak dotychczas przekaz jest jednoznaczny: cała kuria była zaskoczona. Kuria rzymska to bardzo tajemnicze ciało. Właściwie od kiedy z listy lektur szkolnych wyrzucono „Urząd” Tadeusza Brezy, nikt w Polsce nie wie, co to właściwie jest kuria rzymska. To rodzaj dworu, urzędu, który tak naprawdę Kościołem rządzi, a w każdym razie na pewno nim zarządza. Apetyty tego urzędu są nieposkromione. Szczególnie stary papież jest ulubionym papieżem dla kurii, bo każda kompetencja, z której taki papież się wycofuje, jest natychmiast zawłaszczana przez ten urząd. I każdy kolejny papież albo zapowiada, albo jest wyraźnie nawoływany do „reformy kurii”. O Janie Pawle II mówiono, że nie miał do niej głowy, o Benedykcie XVI – że poległ na tym froncie i odpuścił. No a potem były skandale z przeciekami i wynoszeniem papieskich dokumentów.
Przez ostatnie miesiące było widać, że to zawłaszczanie prerogatyw papieża przez kurię następuje szybko. A rozmaite kryzysy pokazywały w dodatku napięcia pomiędzy różnymi postaciami czy elementami tego urzędu. Wydaje się, że Benedykt XVI miał na początku swego pontyfikatu ogromne ambicje przejęcia kontroli nad tym aparatem, ale ostatnio już tylko się cofał.
Na pewno. I to również wyznaczyło dynamikę jego pontyfikatu. Oczywiście w Watykanie teraz się spekuluje, że jak przyjdzie nowy, młodszy papież, to próbę podporządkowania sobie kurii, zmiany struktur i prowadzenie bardziej zdecydowanej – mniej dworskiej – polityki personalnej, ponownie podejmie. Ale rzeczywiście, na największy opór Benedykt XVI natrafił nie na polu misyjnym, nie na polu teologicznym, ale na tym polu podporządkowania sobie urzędu, który tajemniczo, poza zasięgiem mediów, Kościołem zarządza.
Zatem to właśnie problemy papieża ze swoim „urzędniczym aparatem” przesądziły o zaskakującej wszystkich formie ogłoszenia planów złożenia przez niego urzędu?
Wariant ustąpienia dający większe poczucie zintegrowania instytucji byłby taki, że również bez żadnych wcześniejszych przecieków Benedykt XVI ogłasza chęć złożenia urzędu, a potem wychodzi Sekretarz Stanu informując, że konklawe odbędzie się tego a tego dnia. I wszyscy wiedzą, że te plany zostały przez papieża i jego urząd uzgodnione i przygotowane. Tymczasem tutaj mieliśmy sytuację, w której wszyscy książęta Kościoła w Watykanie byli tak samo zaskoczeni jak przeciętni katolicy w odległej Polsce. Zastanawiające są właśnie kwestie zupełnie banalne: przecież Benedykt XVI nie traktowałby takiej decyzji z zachowaniem „prawa do prywatności”.
Po sprawie kamerdynera papieskiego, po innych medialnych niedyskrecjach, papież mógł przypuszczać, że gdyby ktokolwiek wiedział o jego planach, to zaraz wiedzieli by wszyscy.
Wszystko na to wskazuje. Ale dochodzimy tu do kwestii, które są śmiertelnie nudne, bo mówimy o administrowaniu i urzędzie, którego tajemnice odsłaniają przed nami tzw. „watykaniści”, ale i oni muszę się pewnie gryźć w język, bo inaczej ich źródła informacji by wyschły. Nieżyczliwi często mówią o Kościele jako korporacji, ale w kurii przypadku mechanizmy są raczej dworskie – i pewnie niejedno wewnętrzne napięcie uzasadniane jest na zewnętrzny użytek Duchem Świętym.
Przed paroma miesiącami „Tygodnik Powszechny” ogłosił manifest Kościoła Otwartego, gdzie wyrażaliście oczekiwanie na zmiany w Kościele, także przy okazji wyboru nowego papieża. Jak te zmiany mogłyby wyglądać, skoro już pan powiedział, że Benedykta XVI zastąpi najprawdopodobniej Benedykt XVII. Radykalni zwolennicy zmian mówili nawet: „nowy papież, a potem nowy sobór”, będący oczywiście kontynuacją Soboru Watykańskiego II. Ale czy w Kościele jest potencjał do takiej zmiany? Po kilkudziesięciu latach coraz bardziej konsekwentnej polityki personalnej Kościoła? Po wzmocnieniu struktur takich jak choćby Opus Dei, czuwających nad „ciągłością”, a już na pewno nie kojarzonych z radykalizowaniem „ducha soborowego”?
Kluczową sprawą, także w kwestii wyboru kolejnego papieża i jego sposobu zarządzania Kościołem, będzie odpowiedź na pytanie, czy porażki katolicyzmu w Europie wzięły się z Soboru Watykańskiego II i jego „nadmiernego otwarcia”, czy przeciwnie, z tego, że tak naprawdę ducha Soboru nie wcielono w Kościół. Każda z tych odpowiedzi sugeruje zupełnie inną politykę, choćby w granicach kontynuacji. Ta dyskusja może być poprowadzona przez ewentualnego następcę Benedykta XVI pochodzącego z Europy, ale także przez papieża z Afryki czy Ameryki Południowej, który Europę będzie uważał za peryferia Kościoła i teren misyjny.
Jeśli patrzeć na dzisiejszy „stosunek sił” w Kościele końca pontyfikatu Benedykta XVI, odpowiedź na pytanie o Vaticanum II wydaje się oczywista: „otwarcie Kościoła na nowoczesność było błędem”.
Są jednak w Kościele ludzie, którzy tak nie myślą. Ja nie chcę podejmować się „liczenia szabel”, ale jest nawet kandydat, który wcale nie powie, że soborowe otwarcie było błędem – kardynał Christoph Schoenborn.
Arcybiskup Wiednia, przewodniczący Konferencji Episkopatu Austrii.
Jak najbardziej kontynuator Vaticanum II. W swoim myśleniu, w swojej praktyce kierowania Kościołem. A jednocześnie człowiek uważający, że chrześcijaństwo jest dla Europy najlepszą propozycją duchową. Wyznaczający też subtelne granice owej otwartości soborowej.
Stwierdził kiedyś, że tylko polski Kościół zrozumiał wagę encykliki „Humanae vitae” z 1968 roku, podczas gdy „biskupi niemieccy i austriaccy bali się jej bronić”.
Siłą rzeczy Kościół musi być dla niego również znakiem sprzeciwu. On o tyle jest fundamentalistyczny, że nie uważa, aby nawet soborowe otwarcie miało doprowadzić do tego, by bycie katolikiem w Europie oznaczało kult nowoczesności pod każdą jej postacią.
W czym zatem przejawia się jego „soborowe otwarcie”?
Warunkiem tego dialogu jest wyrzeczenie się sojuszu tronu i ołtarza. Czym innym jest bowiem polemika Kościoła z „płynną nowoczesnością”, apelowanie do sumień chrześcijan, a czym innym grożenie ekskomuniką posłom. To jest wciąż ten sam spór o sojusz tronu i ołtarza, nawet jeśli ma inny wymiar w dzisiejszej Europie niż miał w średniowieczu i dotyczy spraw, którymi nawet ojcowie soborowi jeszcze się nie zajmowali, bo wiele dzisiejszych kwestii z obszaru biopolityki nie zostało wówczas nawet jeszcze nawet sformułowanych. Ale ja bym był ostrożny z perspektywą kolejnego soboru – zastrzegając jednak, że jesteśmy niewolnikami eurocentryczej perspektywy, świat w swoich religijnych wyborach może żeglować zupełnie wbrew europejskim oczywistościom. Dostrzegam w Kościele idee i ludzi, którzy niosą myśl pozwalającą pogłębić diagnozę Vaticanum II wobec zupełnie nowych zjawisk „płynnej nowoczesności”, ale to nie jest jeszcze kościelny mainstream, raczej dysydenci.
Z natury nie mogącymi wpłynąć na kształt dyskusji w Kościele, dopóki są „dysydentami”?
Całkiem zatem możliwe, że gdyby dzisiaj zorganizowano kolejny sobór, to on zająłby się bilansem błędów i wypaczeń Vaticanum II, albo – co jest mniej prawdopodobne – skapitulowałby wobec „płynnej nowoczesności”. Zatem jeśli jakaś zmiana się teraz w Kościele rozpocznie, to raczej bardzo ostrożna, w cieniu deklarowanej kontynuacji.
Piotr Mucharski, ur.1959, dziennikarz i publicysta. Od 1988 roku pracuje w „Tygodniku Powszechnym”, a od roku 2011 jest jego redaktorem naczelnym.