Kraj

Nie da się zjeść wafla i mieć wafla, czyli jak dokonałam apostazji i dlaczego was też namawiam

Z Kościołem powinno się postąpić zgodnie z naukami Chrystusa: wyciąć jak złe drzewo i rzucić w ogień. Oto moja droga od małego podkarpackiego miasta do porzucenia Kościoła katolickiego i aktu apostazji.

Nosiłam się z tym od lat. Czułam, że nawet symboliczne zerwanie z Kościołem katolickim przyniesie mi ulgę, pozwoli zrobić krok naprzód na drodze do uwolnienia się od bzdur, którymi karmiono mnie od kołyski. Bzdur, które do dziś sieją spustoszenie w moim życiu osobistym, choć od wczesnego nastolęctwa jestem niewierząca.

„Po co ci to?” – pytała rodzina i znajomi. Apostazja nie sprawia przecież, że zostajemy wykreśleni z oficjalnego rejestru wiernych, ani też nie zdejmuje z nas absurdalnego obowiązku utrzymywania Kościoła z naszych podatków. To odejście z Kościoła na jego zasadach. Jest niczym więcej jak ekskomuniką na własne życzenie.

Z tym że innych opcji nie ma.

Polska

Żyjemy w kraju, w którym dorosła osoba nie może realnie wypisać się z instytucji religijnej, do której „zapisano” ją paroma kroplami wody, gdy była jeszcze niczego nieświadomym niemowlęciem. „Chrzest jest niezmywalny” – tak Kościół uzasadnia fakt, że dysponuje naszymi danymi (i nic nie możemy z tym zrobić), a wszyscy Polacy i Polki do końca życia muszą na niego łożyć.

Jeśli więc zdecydujemy się na symboliczne odejście z Kościoła poprzez akt apostazji, możemy liczyć na dodanie stosownej adnotacji w księdze chrztu – tyle i tylko tyle.

Choć konstytucja zapewnia nam (a raczej zapewniać powinna) wolność wyznania, a Europejska Konwencja Praw Człowieka daje każdemu prawo do zmiany przekonań religijnych, Kościół katolicki trwa przy starożytnej zasadzie „raz katolik, zawsze katolik”. A państwo polskie mu na to pozwala.

Dlaczego więc zdecydowałam się na apostazję? Bo chcę widnieć w statystykach odpływu ludzi z Kościoła. Nie po to, by wysłać mu ostrzeżenie czy zachęcić do zmian. Nie uważam, że zasługuje na kolejną szansę. Miał ich setki – tuszowanie pedofilii nie jest jego jedyną zbrodnią, dziś patologii jest znacznie mniej niż sto czy dwieście lat temu. Najlepiej byłoby postąpić zgodnie z nauką Chrystusa: „Nie może dobre drzewo wydać złych owoców ani złe drzewo wydać dobrych owoców. Każde drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone”.

Moja apostazja to raczej gest w stronę tych, którzy nie dowierzają, że czas kościelnego terroru dobiega końca. Sygnał, że jest nas więcej. Iskierka nadziei. Akt ten miał dla mnie wartość symboliczną i terapeutyczną. Od lat pracuję nad pozbyciem się szkodliwych przekonań, które Kościół wpoił całym pokoleniom Polek i Polaków. Masturbacja jest zła. Seks jest nieczysty. Cierpienie uszlachetnia. Dziecko jest własnością rodziców. Kobieta ma być skromna, uległa i skora do poświęceń, a największy zaszczyt, jakiego może dostąpić, to urodzić mężczyznę (jak Maryja) lub umyć mu stopy (jak Maria Magdalena).

Nigdy nie zapomnę paraliżującego wstydu, jaki czułam, stojąc jako dziecko w kolejce do spowiedzi. Za każdym razem obiecywałam sobie, że przyznam się do „grzesznych” myśli i autoerotycznych czynów, które biała książeczka ze złotym krzyżykiem wymieniała wśród poważnych przewinień. Wiedziałam, że jeśli tego nie zrobię, jeśli nie wyznam prawdy, to zgrzeszę podwójnie, ale wstyd był silniejszy.

Odważyłam się dopiero, mając szesnaście lat. Rok wcześniej po raz pierwszy przeczytałam Biblię, co ostatecznie przekonało mnie do ateizmu. Ale w domu nie było zmiłuj („jeśli nie szanujesz naszych tradycji, nie szanujesz nas”). Tym razem zdobyłam się na odwagę i wyznałam swoje „grzechy”, nie szczędząc detali. Mężczyzna w konfesjonale był głuchawy. Wydarł się na mnie tak, że o szatańskich pokusach, którym chętnie ulegałam, dowiedzieli się wszyscy wokół. Nie dostałam rozgrzeszenia. To była moja ostatnia spowiedź, a rodzice przestali naciskać.

Zmuszanie dziecka do wyznawania „grzechów” obcemu facetowi jest przemocą psychiczną. Natomiast poczucie winy i upokorzenia, z jakim wiąże się konieczność mówienia mu o zdrowym, normalnym procesie poznawania swojego ciała, jest również przemocą seksualną, która może wywołać dysfunkcje, z którymi człowiek będzie się mierzył w dorosłości.

Apostazja była więc dla mnie tym, czym pozbycie się prezentów od toksycznego byłego albo wypatroszenie misia, którego dał mi na urodziny. Niby nic to nie dało, ale miałam potrzebę zamanifestowania, że rozstanie jest ostatecznie. Choćby przed samą sobą.

Apostazja to akt przyzwoitości

czytaj także

Na kolanach

Pochodzę z małego miasta na Podkarpaciu. Kościół, a zwłaszcza jeden bogaty proboszcz, ma w nim olbrzymie wpływy. Mama jest nauczycielką w publicznej szkole. Do niedawna za każdym razem, kiedy wspominałam o zamiarze dokonania apostazji, dzwoniły do mnie jej koleżanki i ciotki, przekonując, że nic mi to nie da, a tylko zaszkodzę mamie. Wieść szybko się rozejdzie i będzie miała nieprzyjemności w pracy. Przez wiele lat uznawałam ten argument i odpuszczałam. Ale frustracja i niezgoda na katolicki terror narastały we mnie.

Chodziłam do katolickiej podstawówki – jedynej prywatnej szkoły w powiecie. Kilkaset złotych czesnego miesięcznie. „Przecież sama chciałaś!” – argumentuje moja mama, kiedy jej to wyrzucam. Tylko że miałam wtedy sześć lat i nie mogłam wiedzieć, na co się piszę.

Nie mam żalu do rodziców. Sami padli ofiarami religijnej indoktrynacji. Jej elementem było przekonanie, że narzucanie dzieciom swojego wyznania i związanych z nim aktywności nie tylko jest w porządku, ale jest też ich powinnością. Mój ojciec był wierzący z przyzwyczajenia i dla świętego spokoju. Tak został wychowany i uważał, że powinien kontynuować tradycję. Poza tym interesował się biologią i astronomią, zamiast bajek na dobranoc opowiadał mi o ewolucji i kosmosie, a ja odkrywałam, że wiara we wszechmogącego Boga, który dał się powiesić na krzyżu, żeby zbawić jakiś gatunek małpy, jest niedorzeczna.

W podstawówce – szkole połączonej z klasztorem i ogromną kaplicą – codziennie przed lekcjami schodziliśmy do kaplicy, by odmówić różaniec. Nie było szans, by się wymigać. W południe, gdy wybijał dzwon na Anioł Pański, wstawaliśmy do modlitwy – niezależnie od tego, czy trwała akurat lekcja religii, czy matematyki.

Na „godzinie bibliotecznej” zmuszono nas do obejrzenia filmu Niemy krzyk, krwawej antyaborcyjnej propagandy, która połowę klasy doprowadziła do łez. I do przekonania, że aborcja polega na rozrywaniu szczypcami maleńkich rączek i nóżek. Część ludzi z mojej klasy do dziś tak uważa.

Wiele miesięcy przygotowywaliśmy się w szkole do pierwszej spowiedzi. Ojciec jednego z uczniów, lokalny artysta, stworzył olbrzymie szklane serce, do którego wszyscy wrzucaliśmy jakieś karteczki (chyba wypisywaliśmy na nich swoje grzechy). Kilka lat później ten sam facet mobilizował lokalne staruszki, by wspólnie protestować przeciwko otwarciu pierwszego w mieście sex-shopu. Trwające parę miesięcy kilkuosobowe demonstracje z hasłami o deprawacji, sodomie i sądzie bożym na transparentach zakończyły się sukcesem – sklep nie miał klientów, bo nikt nie chciał przeciskać się przez bandę pruderyjnych oszołomów. Biznes musiał się zwinąć. Taka lokalna mentalność.

Do bierzmowania też poszłam. Babcia umierała na raka jelita grubego i nie mogłam narażać jej na dodatkowy stres. Ona sama nic na ten temat nie mówiła, ale rodzice postanowili użyć choroby, by przekonać mnie do przyjęcia sakramentu.

Z pierwszej parafii, w której miałam przygotować się do bierzmowania, wyleciałam za nieobecności na spotkaniach i przyznanie, że wybrałam imię Marianna ze względu na Marianne Faithfull, byłą ćpunkę i muzę Rolling Stonesów, a nie jakąś świętą dziewicę. W kolejnej udało mi się przekonać koordynującą spotkania katechetkę do wpisania mi niezbędnego minimum obecności w książeczkę (było za późno, żebym mogła je odrobić, a jej bardzo zależało, bym dostąpiła sakramentu). Możliwość samodzielnego wybrania sobie imienia, choć nie funkcjonuje ono w żadnych dokumentach, była dla mnie jakimś pocieszeniem.

Do osiemnastego roku życia co niedziela musiałam chodzić do kościoła. Kiedy stawiałam na swoim i zostawałam w domu, nie dostawałam kieszonkowego. Można więc powiedzieć, że robiłam to dla kasy.

Kościół katolicki. Nareszcie koniec jego władzy?

Objawienie

Z religii zawsze miałam piątkę, bo lubiłam zaglądać do Biblii i wywoływać burzliwe dyskusje. Księża nie potrafili udzielić przekonujących odpowiedzi na moje pytania. Jak na gimboateistkę przystało, czytałam Darwina i nurtował mnie oczywisty fakt, że religia jest nie do pogodzenia z nauką (i nie zmienią tego logiczne fikołki, które Kościół namiętnie stosuje, odkąd zaczął przegrywać z nauką, czyli mniej więcej od udowodnienia teorii ewolucji).

Już w gimnazjum prosiłam rodziców o wypisanie z religii, ale była to wówczas skrajnie rzadka praktyka, przynajmniej w moim podkarpackim grajdołku. Rodzice ani myśleli się wychylać. Dalszy przymus uczestnictwa w katolickiej indoktrynacji w oczywisty sposób potęgował mój wrogi stosunek do tego, co uważałam za ślepą wiarę, że Bóg dał nam mózg, ale zabronił go używać.

Buntowałam się tak, jak mogłam. Podważałam wpajane nam na lekcjach bzdury, mówiłam, że biorę w nich udział z przymusu, że jestem niewierząca. Ale słowo „ateistka” długo nie przechodziło mi przez gardło. Przerażało mnie, że mogłabym się mylić i skazać na wieczne potępienie. Jeśli od dziecka straszą cię piekłem – a przecież jako gówniarz wszystko rozumiesz bardzo dosłownie – to trudno pozbyć się potem tego strachu. Nawet kiedy wiesz, że nie jest logicznie uzasadniony.

W liceum, już publicznym, religii uczyła nas katechetka, była zakonnica. W każdej klasie było po kilka ciężarnych dziewczyn, bo o metodach skutecznej antykoncepcji wiedzieliśmy niewiele. A ona bredziła o czystości przedmałżeńskiej. Któregoś razu w trakcie lekcji zadzwoniła do niej koleżanka – podekscytowana katechetka poprosiła kogoś, by ustawił tryb głośnomówiący, i przez piętnaście minut słuchałyśmy (w klasie były same dziewczyny) jakiejś kobiety, która płacząc, opowiadała, jak po długich modlitwach objawił jej się sam Bóg, co zostało nam przedstawione jako ostateczny dowód na jego istnienie i zainteresowanie naszymi sprawami.

Innym razem opowiadała, że wszyscy święci, z Janem Pawłem II włącznie, przechodzili kryzys wiary, ale ona sama – nigdy. „Ja, drogie dzieci, dałabym się za pana Jezusa na krzyżu powiesić, na stosie spalić” – kontynuowała. Wtedy ktoś rzucił „chodźmy po chrust”, a nasza dewotka natychmiast zrezygnowała z uczenia „trudnej” klasy. Zastąpił ją ksiądz, który na każdą lekcję przynosił ciastka i wychodził załatwić swoje sprawy na mieście. Byłyśmy zachwycone.

Ekskomunikowane

czytaj także

Ekskomunikowane

Anna Maziuk

Rozwód

Kiedy dziś słyszę, że uderzając w katolicką doktrynę, obrażam czyjeś „uczucia religijne”, otwiera mi się nóż w kieszeni. Dla Kościoła katolickiego nasze uczucia nie mają najmniejszego znaczenia, podobnie jak zdrowie i prawidłowy rozwój psychoseksualny dzieci, wolność wyboru i życia w zgodzie z własnymi przekonaniami, bezpieczeństwo kobiet i mniejszości seksualnych. A uczucia religijne nie są nijak ważniejsze od moich, w pełni uzasadnionych doświadczeniem, uczuć antyreligijnych.

Powodem, dla którego zdecydowałam się na apostazję, był prosty fakt – jestem niewierząca. Ale kolejne skandale pedofilskie utwierdziły mnie w przekonaniu, że wypisanie się z Kościoła to nie tylko kwestia wiary, ale i przyzwoitości.

Co było mi potrzebne, żeby dokonać apostazji? Pisemne oświadczenie woli w trzech kopiach i świadectwo chrztu. Nie proszono mnie o pokazanie dowodu osobistego, ale warto mieć go przy sobie.

Akt chrztu zdobyłam bez problemu. Ksiądz w rodzinnej miejscowości zapytał, do czego go potrzebuję. Odpowiedź (szczerą) pozostawił bez komentarza. Nie zareagował też na moje „dzień dobry” zamiast zwyczajowego „szczęść boże” ani na fakt, że zwracałam się do niego per pan. Podał mi odpis w kopercie.

Po powrocie do Warszawy sprawdziłam w internecie, do której parafii przydzielone jest moje miejsce zamieszkania oraz godziny pracy jej kancelarii. Proboszcz sprawdził kopertę i wymagane kopie oświadczenia o wystąpieniu ze wspólnoty, po czym oświadczył, że przeniesiono mnie do nowej, budującej się jeszcze parafii, a informacje w sieci są nieaktualne. Kiedy zapytałam, dlaczego ich nie zaktualizowali, odpowiedział, że nie jest komunistą, by się do niego zwracać w liczbie mnogiej, a o zmianie poinformowano w ogłoszeniach parafialnych.

Wyszłam, ale kiedy dotarłam do właściwego kościoła i przysłuchiwałam się trwającej jeszcze mszy (m.in. w intencji par, które nie mogą mieć dzieci, by nie szukały przypadkiem niegodnych rozwiązań), zorientowałam się, że nie mam przy sobie koperty z odpisem. Musiałam zostawić ją na biurku w poprzedniej kancelarii – nie mogła wypaść mi po drodze, bo od razu po wyjściu schowałam dokumenty do plecaka. Wróciłam tam, ale ksiądz, inny niż poprzednio, oświadczył, że żadnej koperty nie widział i będę musiała postarać się o następną. Prosiłam, by zwrócił się z pytaniem do kolegi, który przed chwilą odprawił mnie z kwitkiem. Odmówił. W przypływie złości, bo naprawdę chciałam mieć to za sobą, rzuciłam: „nie tylko dzieci strach z wami same zostawić” i wyszłam.

Riposta niezbyt wyszukana, przyznaję, ale po dwudziestu sześciu latach życia pod kościelnym batem trochę mi się ulewa. „Jak masz takie teksty walić, dziewczynko, to tutaj nie przychodź” – krzyknął za mną ksiądz. Bardzo chętnie zastosowałabym się do jego rady, ale nie pozostawiono mi wyboru. Apostazji trzeba dokonać osobiście.

Okazja do podejścia numer dwa nadeszła miesiąc później. Przyjechałam do rodziny na święta i mogłam po raz kolejny udać się do miejsca, w którym zostałam ochrzczona (można też wysłać list z prośbą o przesłanie odpisu, ale trwa to znacznie dłużej i nie zawsze się udaje). Tym razem młoda dziewczyna wręczyła mi dokument, który kilka dni później zaniosłam do właściwej parafii w Warszawie.

Wszystko odbyło się bez komplikacji, być może moja maseczka z błyskawicą została odczytana jako znak, że wszelkie próby zmiany mojego postanowienia są skazane na porażkę.

Polski Kościół katolicki znów jest miejscem, w którym kwitnie nienawiść do mniejszości

Epilog

Czytaliście o tym facecie, który podobnie wystrojony poszedł do komunii, a potem narzekał w „Wyborczej”, że ksiądz odmówił podania mu wafla?

Jeśli otwarcie popierasz coś, co Kościół uważa za grzech ciężki i za co grozi ekskomunika, bo to skrajnie patriarchalna organizacja, od zawsze niechętna upodmiotowieniu kobiet i spowalniająca pozytywne zmiany, nie oczekuj, że zrobi dla ciebie wyjątek i odstąpi od swoich podstawowych reguł. Idea równości płci zawsze stała w sprzeczności z doktryną Kościoła katolickiego. W katolicyzmie kobieta jest matką, służebnicą i dziewicą, macica to jej najważniejszy organ. Nie da się zjeść wafla i mieć wafla, sorry.

Jak wiele młodocianych ateistów i ateistek w Polsce, od Kościoła uwolniłam się, dopiero kiedy wyjechałam na studia. 350 km od miasta rodzinnego. Ale apostazji nie dokonałam przez kolejnych siedem lat – bo nie chciałam zaszkodzić mamie. W końcu jednak i ona uznała, że miarka się przebrała. Zaakceptowała moją decyzję. Od tego czasu większość mojej rodziny przejrzała na oczy i porzuciła złudzenia co do Kościoła, część oddaliła się od wiary. Dziadka trochę martwi, że żadna z trzech jego wnuczek nie kultywuje religijnej tradycji poprzednich pokoleń, ale poza nim nikt już nie zaprząta sobie tym głowy.

Ziółkowska: A jak apostazja

Widzę tę laicyzację i wokół siebie, i w ogólnopolskich sondażach. Jeśli gdzieś szukać nadziei, że coś się w tym kraju zmieni na lepsze, to właśnie tu – w coraz bardziej negatywnym stosunku ludzi do Kościoła katolickiego.

Dlatego warto dokonać apostazji. Wysłać w świat sygnał, że w końcu, jako społeczeństwo, wyrastamy z tyranii tradycji i patologicznych zabobonów, za którymi stoi zepsuta, na wskroś patriarchalna, krzywdząca ludzi organizacja.

PS
Jest jeszcze jeden sposób, by wyrazić swój rzeczywisty stosunek do religii i/lub Kościoła. W kwietniu 2021 roku rozpocznie się zbieranie informacji do spisu powszechnego. Jego ostatnia aktualizacja odbyła się dziesięć lat temu. Obok typowych dla spisu pytań będziemy mogli określić swoje wyznanie i zadeklarować przynależność (lub jej brak) do Kościoła lub związku wyznaniowego.

Co prawda nadal będziemy zmuszeni do łożenia na Kościół katolicki, a nasze dane pozostaną w księdze chrztu. Zmieni się natomiast informacja w rejestrze Głównego Urzędu Statystycznego, a spadek liczby wiernych zostanie odnotowany przez polskie (i miejmy nadzieję zagraniczne) media. Jeśli okaże się, że niekatolików czy też osób, które nie chcą być uważane za członków Kościoła katolickiego, jest sporo, politycy i polityczki także przestaną się bać rzekomej katolickiej większości. Może też staną się odważniejsi w głoszeniu antykościelnych poglądów czy podejmowaniu działań zmierzających do sekularyzacji. Dziś większość z nich boi się, że byłoby to równoznaczne ze skazaniem się na polityczny margines.

__
Opowiedzcie nam o swojej apostazji, pomóżcie innym wypisać się z Kościoła katolickiego. Najlepsze teksty opublikujemy. Piszcie na [email protected] 

Dokonalicie już apostazji? Policzmy się na www.licznikapostazji.pl

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Patrycja Wieczorkiewicz
Patrycja Wieczorkiewicz
redaktorka prowadząca KrytykaPolityczna.pl
Dziennikarka, feministka, redaktorka prowadząca w KrytykaPolityczna.pl. Absolwentka dziennikarstwa na Collegium Civitas i Polskiej Szkoły Reportażu. Współautorka książek „Gwałt polski” (z Mają Staśko) oraz „Przegryw. Mężczyźni w pułapce gniewu i samotności” (z Aleksandrą Herzyk).
Zamknij